Beatrycze Nowicka Opowiadania

Kamień na szczycie (recenzja, E)

Rozterki magicznej dzieciarni

Ewa Białołęcka, wyd. Jaguar

Tom trzeci „Kronik Drugiego Kręgu”

Beatrycze Nowicka: 5/10

„Kamień na szczycie” to już trzeci tom cyklu o młodych magach z Lengorchii, a dalej nie wiadomo, co miałoby stanowić jego oś fabularną.

W okładkowej notce poza zarysem fabuły oraz tradycyjnymi pochwałami znalazło się także pytanie – „czy kierunek, w którym zmierza Drugi Krąg jest słuszny?” Pytanie to wydało mi się o tyle mylące, że jak na razie Drugi Krąg donikąd nie zmierza.

Sądząc z wielu pozytywnych opinii, część czytelników czuła się usatysfakcjonowana lekturą „Kronik…”. Jednak jeśli o mnie chodzi, gdy sięgam po wielotomowy cykl, w którym kolejne części nie zawierają osobnych, przynajmniej częściowo zamkniętych opowieści, oczekuję przemyślanej fabuły. Lubię patrzeć, jak splatają się wątki, zawiązuje główna intryga, jak poszczególne elementy układanki wskakują na swoje miejsca, jak z pozoru nieważne informacje i wydarzenia okazują się mieć znaczenie, a bohaterowie mają okazję się wykazać. Tymczasem przeczytałam już trzy tomy o Kamyku i przyjaciołach, i nadal takiego ogólnego zamysłu nie dostrzegam.

„Drugi Krąg” kończył się buntem młodych magów i ucieczką na Smoczy Archipelag. Można by sądzić, że w takim razie tematem powieści będzie konflikt pokoleń i walka ze starym systemem. Nic z tego. Właściwie należy stwierdzić, że Białołęcka potraktowała swoich bohaterów realistycznie. Zadziałali pochopnie, zmuszeni okolicznościami, a teraz nie mają pojęcia, jak ułożyć sobie przyszłość poza starymi strukturami. Pierwszy rozdział powieści to opis życia na tropikalnej wyspie – początkowy entuzjazm przygasł, młodzi adepci nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Żyją z dnia na dzień, ktoś popada w nałóg, ktoś romansuje (swoją drogą, tak drewnianego wątku relacji między dwojgiem nastolatków nie przypominam sobie, nawet jeśli wezmę pod uwagę ckliwe fantasy-romanse, jakie czasami zdarza mi się czytywać). Po pewnym czasie okazuje się, że Jaszczur nie stanowi już dłużej azylu. Zmusza to bohaterów do aktywności, która jednak spektakularna nie jest – właściwie robią to, co wielu z nas by zrobiło. Wracają na kontynent, odwiedzają znajomych i rodziny, szukają kolejnego bezpiecznego miejsca. W związku z tym książka obfituje w tak znaczące epizody, jak oglądanie świątecznej procesji, wizyta u wujka, czy udział w lokalnym odpowiedniku dożynek (tu akurat autorka postarała się w pewnym momencie „ożywić” akcję, ale wyszło to, moim zdaniem, sztucznie). Każdy czytelnik musi sobie zadać pytanie, po co sięga po fantasy. Ja na przykład czynię to dla barwnych pomysłów i bohaterów, którzy rzucają światu wyzwanie i zmieniają jego losy [1]. Na pewno nie szukam w nim opowieści o nastolatkach nie wiedzących, jak pokierować swoim życiem.

W poprzednim tomie czytelnik dowiadywał się, że Krąg jest instytucją skorumpowaną i zepsutą. W „Kamieniu…” natomiast okazuje się, że tak właściwie to mili ludzie są, tylko ich główny zwierzchnik jest niegodziwcem. W ten sposób wystarczy, że w przyszłości coś mu się stanie i wątek konfliktu magów zostanie szybciutko zamknięty. Zastanawia mnie, dlaczego skoro adepci zostali uznani za zmarłych, nikt spoza Kręgu nie drążył sprawy. Rozumiem, że większość z chłopaków była sierotami, ale przecież w tej gromadce znalazł się też książę, a zarazem narzeczony cesarskiej córki.

Finał nie robi dobrego wrażenia – przypomniał mi trochę zagrywkę zdesperowanego Mistrza Gry, usiłującego zdyscyplinować graczy, którzy pomimo obdarzenia ich postaci potężnymi mocami, nie wykazali żadnej inicjatywy. Oto pod koniec „Kamienia…” przemawiają siły wyższe i wskazują niezdecydowanym młodzieńcom kierunek. Gdyby rzecz się wydarzyła na początku serii, uznałabym to za mało oryginalne, ale do przełknięcia, o ile bohaterowie byliby sympatyczni a styl znośny. W sytuacji, w której autorka ucieka się do takiego rozwiązania, gdy czytelnik ma już za sobą ponad tysiąc stron lektury, jawi się ono jako rozpaczliwa i spóźniona próba nadania cyklowi jakiejś fabuły. Przy okazji – narracja w której sceny przeplatane są zapiskami z kroniki młodego Tkacza nie wypadła płynnie. Sprawia raczej wrażenie „łatania” przeskoków czasowych i usiłowań mających na celu przyspieszenie akcji (która i tak się wlecze). Nie przypadły mi też do gustu wstawki w rodzaju „wyprawa X powiodła się wspaniale, ale jednocześnie miała inne, niespodziane skutki, które wyrwały chłopców z dotychczasowego marazmu, zmuszając do podjęcia energiczniejszych działań”. Taki odpowiednik „głosu z offu” uważam za kolejną narracyjną protezę.

Białołęcka ma problem także z bohaterami. Najpierw wprowadziła kilkunastoosobową grupkę, a teraz nie potrafi ich tak poprowadzić, żeby każdy miał szansę się rozwinąć i dorosnąć. O większości chłopaków nie napisano w zasadzie nic nowego. Jeden, którego czytelnik miał okazję poznać w części poprzedniej tylko z imienia i bodaj jednego dialogu, decyduje się odłączyć od grupy. Nocny Śpiewak, który był jedną z najbarwniejszych postaci, został usunięty na bok. Srebrzanka zapowiadała się dobrze, a w tym tomie pojawia się jedynie na dalszym planie w roli troskliwej matki. Jagoda chyba już sama zapomniała czasy, gdy była pełnym ciekawości świata dzieckiem tropikalnej dżungli – teraz zajmuje ją głównie rozważanie własnych kompleksów i okazyjne strojenie się. Kamyk podobno miał cechy przywódcze, szkoda że w tej części ich nie okazuje. W ogóle zresztą narrator poświęcił mu niewiele uwagi. Pożeracz pojawia się wyłącznie w postaci psiej lub ludzkiej i stracił większość swojego uroku. Obecnie chyba najbardziej lubię Promienia (wyjąwszy może jego opinię o matce), bo ten ma przynajmniej w sobie jakąś nomen omen iskrę zadziorności. Nie rozumiem jednak, skąd u niego ta trauma z dzieciństwa (z retrospekcji, które do tej pory się pojawiły, nie wynika, żeby był jakoś dramatycznie źle traktowany [2]). Więcej „czasu antenowego” otrzymał Myszka, tyle że wykazał mniej charakteru niż pod koniec tomu poprzedniego – zamiast zyskać pewność siebie, uczynił krok wstecz.

Bohaterowie Białołęckiej wydali mi się mało męscy. Autorka robi im krzywdę samym doborem słownictwa – w odniesieniu do postaci w wieku 16-20 lat nagminnie używa słowa „chłopiec”. Biedny Myszka ma najgorzej, koledzy śmieją się, że wygląda jak dziewczyna, a wszyscy napotkani dorośli mężczyźni (nie licząc wujka oraz byłego nauczyciela), chcieliby go wykorzystać seksualnie (wychodzi na to, że w tym uniwersum co jeden, to lubi młodych chłopców). Gdy zaś bohater w pewnym momencie jest przerażony, narrator dość dziwacznie określa go słowami „[Myszka] wyglądał, jakby dokonano na nim gwałtu” [3], potem zaś młody mag mdleje. Promień maże się, wspominając o domu, a ponadto cały świat chce go koniecznie uczyć pokory. Kamyk funduje sobie na plecach wielki, kolorowy tatuaż w kształcie… motylka. Swoją drogą, jestem ciekawa, jak odbierali te postaci czytelnicy.

Po lekturze „Kamienia na szczycie” zupełnie przestały mnie już dziwić problemy autorki z dokończeniem cyklu. Nie mówię, że tak właśnie było, ale sprawia on wrażenie pisanego na zasadzie „to pociągnijmy jakoś dalej losy bohaterów, a później może się coś wymyśli”.

[1] Owszem, zdarzały się wyjątki, gdzie dominujące wątki obyczajowe przypadły mi do gustu, ale wtedy i bohaterowie byli ciekawsi, i forma bardziej wyszukana.

[2] Po scenie, w której pewien arystokratyczny ojciec kazał własnemu synowi zmiażdżyć wszystkie łapy ukochanemu psu pod groźbą spalenia zwierzęcia żywcem, a potem i tak to uczynił, gdy dzieciak załamał się w trakcie, słowne przytyki nie wydają się zbytnią udręką.

[3] Nie wiem, co to porównanie ma powiedzieć czytelnikowi. Pojęcia nie mam i wolałabym nie mieć w życiu okazji zobaczyć, jak wygląda ofiara gwałtu. Zresztą słowa te mówi Kamyk, który jak do tej pory także nie miał skąd tego wiedzieć.