Beatrycze Nowicka Opowiadania

Naznaczeni błękitem, Drugi krąg (recenzja, E)

Lengorchia na lato

Ewa Białołęcka, wyd. Jaguar

Pierwsze dwa tomy „Kronik Drugiego Kręgu”

Beatrycze Nowicka: t1 6/10 ; t2 5/10

Pierwsze dwa tomy „Kronik Drugiego Kręgu” Ewy Białołęckiej mogą stanowić przyjemną lekturę na długie letnie popołudnia, ale tylko jeśli nie oczekuje się wartkiej akcji i spójnie rozplanowanej fabuły.

Nie pamiętam dlaczego, ale gdy ukazał się „Tkacz Iluzji”, zbiór opowiadań Ewy Białołęckiej nie wzbudził mojego zainteresowania. Tytułowy utwór poznałam dopiero po latach, czytając pożyczoną z biblioteki antologię wybranych tekstów z Nowej Fantastyki „Miłosne dotknięcie nowego wieku”. Opowiadanie o Kamyku wyróżniało się na tle innych przede wszystkim klimatem – było sympatyczne i zabawne. Zachęcało do poznania dalszych losów utalentowanego chłopaka. Niedawno pojawiła się ku temu okazja w postaci wznowienia cyklu poświęconego młodemu magowi i jego towarzyszom.

Niekorzystna umowa uniemożliwiła przedrukowanie zbioru opowiadań o magach z Lengorchii i okolic w innym wydawnictwie. Białołęcka musiała wprowadzić zmiany, w wyniku których powstali „Naznaczeni błękitem” oraz „Drugi Krąg” (wcześniej wydane jako „Naznaczeni błękitem. Część 1” i „Część 2”) ”. W ten sposób liczący sobie trzysta pięćdziesiąt cztery strony zbiór rozrósł się do dwóch książek. W najnowszym wydaniu każda z nich liczy sobie około trzysta siedemdziesiąt stron zadrukowanych dość drobną czcionką. W tym niestety upatruję główną wadę. Pierwsze dwa tomy „Kronik Drugiego Kręgu” zostały napisane bardzo ładnie, ale bywają strasznie rozwlekłe. W przypadku części pierwszej trudno też mówić o powieści. To zresztą częsta bolączka polskich autorów, którzy zaczynają swoje cykle książkami, gdzie kolejne rozdziały opowiadają odrębne historie [1].

„Naznaczeni błękitem” nadal są tomem opowiadań, nie wiedzieć czemu nazywanym powieścią. Prolog, czyli opowieść o początkach kariery najsłynniejszego z Tkaczy Iluzji, broni się jako osobna historia (choć nie zawadziłoby jej przycięcie, bowiem nadmiar tekstu osłabia dramaturgię), ale jak na razie nie wydaje się zasługiwać na swoje miano, ponieważ nie zarysowuje tła, ani nie zapowiada głównego wątku cyklu (zresztą, po lekturze dwóch pierwszych tomów nadal nie mam pojęcia, co miałoby tym głównym wątkiem być). Pierwszy rozdział to opowiadanie dotyczące najmłodszych lat życia Nocnego Śpiewaka. Przemiana głównego bohatera z zaszczutego, bitego i traktowanego jak zwierzę dziecka w rezolutnego, inteligentnego chłopca wydała mi się nierealistyczna (sądzę, że takie traktowanie miałoby znacznie większe konsekwencje dla psychiki i rozwoju intelektualnego tej postaci), jednak Śpiewak wzbudził moją sympatię i zainteresowanie, a sam tekst uważam za jeden z najbardziej udanych fragmentów książki. Autorce generalnie dobrze wychodzą dialogi prowadzone przez dziecięce postaci.

W następnych rozdziałach Białołęcka skoncentrowała się na losach Kamyka. „Tkanie iluzji” to wersja nagrodzonego Zajdlem tekstu wspomnianego w pierwszym akapicie tej recenzji. Pomysł na głuchoniemego chłopca obdarzonego potężnym magicznym talentem i jego smoczego przyjaciela uważam za dobry. Ogólnie zresztą, postać Pożeracza Chmur jest ciekawa i nieźle prowadzona. Smok ma w sobie pewną dozę obcości – akurat na tyle, by jawił się jako istota innego gatunku, ale nie aż tak bardzo, by stał się stworzeniem niezrozumiałym. Z Kamykiem bywa już rozmaicie, nie jest to najbardziej typowy z młodych bohaterów, głównie z uwagi na jego introwertyczną naturę. Przydaje to chłopakowi nieco oryginalności, choć zarazem sprawia, że nie jest to postać z gatunku tych, które wzbudzają automatyczną i pełną sympatię czytelnika. O ile „Tkanie iluzji” przedstawiało pewien wyraźnie wyodrębniony fragment historii młodego maga, „Błękitna szarfa” ma już mniej zamkniętą strukturę. Bohaterowie odwiedzają kilka różnych miejsc, cały środek tego rozdziału to w zasadzie osobny epizod, w czasie którego niewiele się dzieje. Nie spodobało mi się porzucenie wątku Mgły. Rozumiem, że była to postać dalszego planu i że z Kamykiem nie połączyła jej głęboka relacja, ale tak to wygląda, jakby bohater wyruszając w dalszą drogę nawet się ze swoją, bądź co bądź pierwszą dziewczyną, nie pożegnał. W rozdziale ostatnim, „Na smoczej ziemi” Białołęcka przedstawiła pomniejsze przygody Tkacza Iluzji i jego przyjaciela na tropikalnym archipelagu zamieszkanym przez smoki. Akcji tutaj mało – autorka przedstawia rodzinę Pożeracza i opisuje egzotyczną przyrodę, natomiast epizod z piratami pozostawia niedosyt (inna sprawa, że on akurat został przedstawiony dość realistycznie, jeśli chodzi o możliwości młodych bohaterów).

W „Drugim Kręgu” czytelnik powraca na Smoczy Archipelag. Szkoda tylko, że szumny tytuł pierwszego rozdziału („Wojny i przymierza”) nie odzwierciedla treści. Białołęcka skupiła się na przedstawianiu dość dziwacznego trójkąta, w skład którego weszli Kamyk, córka mieszkającego na Archipelagu maga o imieniu Jagoda oraz Pożeracz Chmur. Młody smok zakochał się w dziewczynie, a Kamyk był zazdrosny o uwagę przyjaciela. Mówi się, że mężczyźni dojrzewają później i bywają dziecinni, ale opis sceny, w której niemal siedemnastoletni młodzieniec „walił pięściami w pnie drzew (…) stworzył iluzyjny wizerunek Jagody i ciskał w niego kamieniami (…) w końcu rzucił się na twardy żwir” jest kuriozalny. Wątek wzajemnych relacji postaci został poprowadzony koślawo i nieprzekonująco. Na koniec Białołęcka dodała epizod dotyczący eksploracji jaskini, który poza tym, że bohaterowie odkryli starą bibliotekę, nic więcej do całości nie wniósł. A wszystko to zajmuje pierwszych sto czterdzieści stron książki. Przy okazji nasunęła mi się refleksja, że zwykle autorki lubią tworzyć ważne postaci kobiece. Tymczasem w „Naznaczonych błękitem” nie było ani jednej bohaterki pierwszoplanowej, natomiast pojawiająca się w tomie drugim Jagoda okazała się postacią nomen omen [2] bezbarwną.

W rozdziale drugim Kamyk wraca na kontynent, by uczyć się w głównej siedzibie lengorchiańskich magów. Tu jest lepiej – bo przynajmniej czytanie o szkolnych (a może raczej studenckich) perypetiach bywa zabawne. Na kartach powieści ponownie zagościł Śpiewak, pojawiło się też kilku innych kolegów z ławy szkolnej. Szkoda, że okazali się dość stereotypowi – znalazło się miejsce dla grubaska, chudzielca, zarozumialca oraz małego nieśmiałego (inna sprawa, że może w wielu klasach znajdują się osoby pasujące do tego klucza). Na szczęście przynajmniej dynamika ich wzajemnych relacji została przedstawiona dość sprawnie [3].

Niestety Białołęckiej nie udało się wzbudzić w czytelniku wrażenia, że oto bohaterowie znaleźli się w ludnej stolicy magii. Zamek wydaje się dość pusty – poza młodymi magami pojawia się zaledwie kilka postaci. Jest to zresztą nielogiczne. Skoro dzieciaki obdarzone wielkim talentem rodzą się rzadko, Kręgowi powinno zależeć, by ich odpowiednio wychować, wykształcić i zindoktrynować. To, że do nauki przyszłej elity magów oddelegowano jedną osobę, w dodatku zupełnie się do tego zadania nie nadającą, jest po prostu głupie. Podobnie to, że starsi magowie bali się mocy Nocnego Śpiewaka, a zarazem pozwolili, by przez lata dzieciak puszczony był samopas. Dalej, można kręcić nosem na dość nachalny zbieg okoliczności (chodzi mi o znalezienie notatek). Nie wydaje się dobrym pomysł, by Krąg mógł lata całe zachować ściśle tajne materiały w miejscu, gdzie tylu ludzi potrafi czytać w myślach. Białołęcka wspomniała wcześniej, że posiadanie potężnej mocy wiąże się często z kalectwem, czy fizyczną odmiennością, jednak w przypadku większości „klasy Kamyka” nie wiadomo, jaka była cena magicznego daru. Nie wiem też, po co został wprowadzony bardzo poboczny zresztą wątek zakochania się starszego maga w młodym iluzjoniście.

Wydarzenia nabierają tempa dopiero w okolicach trzysetnej strony. Trzeba przyznać, że finał jest interesujący i budzi nadzieję, że w następnych tomach coś się zacznie dziać na większą skalę – ale to jednak trochę za późno.

Styl Białołęckiej bywa przyjemny i obrazowy, a część bohaterów można polubić, dlatego nie żałuję czasu spędzonego nad „Kronikami…”. Trudno mi jednak te powieści jednoznacznie polecać, zwłaszcza starszym czytelnikom.

[1] Co samo z siebie mi nie przeszkadza, tylko wolałabym, żeby nazywać rzecz po imieniu i po prostu publikować te książki jako zbiory opowiadań. Choć przyznam, od lat docierają do mnie plotki, że wydawnictwa są niechętne wydawaniu krótkich form. Jak rozumiem, wynika to z przekonania, iż opowiadania sprzedadzą się gorzej. Co mnie z kolei dziwi, bo sama bardzo lubię ten gatunek literacki, a i po całym dniu pracy chętniej przeczytam krótki utwór, niż sięgnę po ośmiusetronicową cegłę.

[2] Dziewczyna jest albinoską.

[3] Przyznam tylko, że denerwowała mnie maniera autorki, która gdy chciała urwać scenkę przekomarzania się kolegów i przejść do relacjonowania dalszej akcji, wypisywała coś w stylu „tak oto dowcipnie gawędząc, X i Y oddalili się alejką”. Nie wiem też, po co w tekście pojawiały się „przypominajki” dotyczące wydarzeń czy informacji przedstawionych w tym samym tomie,

PS. Ilustracje okładkowe teoretycznie przedstawiają Kamyka i Jagodę. Tyle że według opisu mieszkańcy Lengorchii mają ciemniejszą karnację i często skośne oczy. Gdzieś zresztą przeczytałam wypowiedź autorki, że inspirowała się Dalekim Wschodem. Zatem, moim zdaniem, młody Tkacz Iluzji powinien mieć cechy przedstawiciela rasy żółtej (może nie wszystkie, bo wspomniano, że bohater ma brązowe, kręcone włosy, ale jednak większość). W przypadku Jagody zaś – skąd u albinoski opalenizna?