Beatrycze Nowicka Opowiadania

Miasto schodów (recenzja, E)

Szpieg z krainy zabójców bogów

Robert Jackson Bennett, wyd. Papierowy Księżyc

Pierwszy tom trylogii „Boskie miasta” 

Beatrycze Nowicka: 7/10

W otwierającej cykl „Boskie miasta” powieści „Miasto schodów” Robert Jackson Bennett w intrygujący sposób łączy stare z nowym i miesza konwencje. Efekt końcowy uznaję za bardzo interesujący.

Ubiegła jesień, zima i wczesna wiosna nie przyniosły ze sobą wielu ciekawych premier fantasy – do tego stopnia, że zaczęłam już tracić ducha i zastanawiać się, czy przypadkiem nie jest tak, że na każdy kraj przypada ledwie kilku interesujących autorów. Obawiałam się, że przy dużej liczbie tłumaczeń anglosaskiej fantasy, lista wartych uwagi twórców została już wyczerpana. Fragment „Miasta schodów” opublikowany w Internecie też nie robił wielkich nadziei. Tymczasem Robert Jackson Bennett sprawił mi bardzo przyjemną niespodziankę.

Choć klasyczne fantasy wciąż ma liczne grono oddanych fanów, bardzo wielu czytelników tej konwencji ceni sobie powiew świeżości. Najbezpieczniejszą ścieżką wydaje się równoważenie oryginalnych rozwiązań tymi już sprawdzonymi. Taką właśnie drogę obrał autor „Miasta schodów”. Z uwagi na motyw metropolii, w której przejawiają się boskie wpływy, bliższy współczesności poziom technologiczny oraz obecność wątku przemian społecznych, powieść Benneta kojarzy mi się z niesłusznie niedocenianym „Gromowładnym” (choć w porównaniu z pierwszym tomem „Boskich miast” utwór Felixa Gilmana na skali od „typowego fantasy” do New Weird mieści się dużo bliżej tego drugiego).

Atutem „Miasta schodów” jest pomysł na świat po zmierzchu bogów. W nieodległej przeszłości Kontynentem władali wyznawcy Bóstw, korzystający z ich aktywnego wsparcia. Boskie wpływy kształtowały rzeczywistość, cuda były na porządku dziennym i – choć autor nie używa tego słowa – wszystko wręcz tonęło w magii. Przewaga zapewniana przez siły nadprzyrodzone wyniosła Kontynent na szczyt potęgi, umożliwiła rozkwit i podboje. Ale oto w zamorskiej kolonii, zniewolonym i wykorzystywanym Sajpurze, pojawił się człowiek, który odkrył sposób uśmiercania Bogów, i pchnął historię na nowe tory. Niecały wiek później, w czasie akcji powieści, to Sajpur rozdaje karty. Magia musiała ustąpić technice i biurokracji, zaś Kontynent stanowi ziemie podbite, zacofane i biedne.

Niejeden autor wykorzystałby taki pomysł do tego, by opowiadać o utraconej chwale i pisać w duchu Tolkienowskiej nostalgii. Bennett wydaje się jednak patrzeć w inną stronę – przeszłość wcale nie była tak pełna blasku – dla Sajpurów boska dominacja oznaczała niewolnictwo i wyzysk, a i sami mieszkańcy Kontynentu nie żyli w błogostanie (ciężko mieli zwłaszcza poddani surowego i drobiazgowego bóstwa sprawiedliwości i kary). „Miasto schodów” opisuje świat, który się zmienia, wkracza w nowoczesność. Mają tu pociągi, telegrafy, gazety, samochody, kieszonkowe zegarki, właśnie zaczyna rozwijać się fotografia. Jedynym moim zastrzeżeniem jest to, że siedemdziesiąt pięć lat od upadku Bóstw wydaje się czasem zbyt krótkim, by dokonał się tak duży postęp technologiczny. Owszem, Bennett wspomina, że Sajpur był pozbawiony cudów i własnych Bóstw, dzięki czemu rozwijała się tam technologia, jednakże niewola raczej nie sprzyja eksplozji wynalazczości. Być może autor chciał, by nienawiść mieszkańców Kontynentu do Sajpurów była wciąż świeża, ale przecież i dwieście albo trzysta lat okupacji by jej nie osłabiło. Podbite narody mają dobrą pamięć.

Podoba mi się to, że Bennett nie upraszcza. W jego świecie nie ma stron niewinnych. Gdy Kontynent był u władzy, gnębił swoje kolonie. Ale Sajpurzy nie okazali się lepsi. Śmierć Bóstw spowodowała ogromne spustoszenia. Wszystko, co trwało dzięki mocy tych istot, zniknęło, lub zapadło się. Wszelka boska ochrona przepadła, ponadto przyzwyczajeni do magicznych udogodnień mieszkańcy nie potrafili sobie bez nich radzić. Setki tysięcy ludzi zginęło w walących się budynkach, jeszcze więcej zabrały ze sobą epidemie. Zwycięzcy zrobili wszystko, by zniszczyć, ukryć lub utajnić przeszłość, Regulacje Międzynarodowe zabraniają nawet wymieniać imion Bóstw, czy rysować ich znaków. Zadbano też, by Kontynent trwał w biedzie. Trzeba przyznać, że takie postawienie sprawy skłania do refleksji na temat historii, czy tego, co określa się mianem „sprawiedliwości dziejowej”. Wątek religijny również prowokuje do przemyśleń. Niejako mimochodem zauważa się podczas lektury, że odkrytą przez bohaterkę pętlę sprzężenia zwrotnego po odarciu z warstwy fantastycznej można odnieść i do naszego świata. Oto jak religia staje się pułapką. Jeszcze w temacie Bóstw dodam, że bywały one krytykowane przez innych czytelników jako za mało oryginalne, ale one właśnie musiały być archetypiczne, tego wymagał pomysł.

Na podstawie powyższych rozważań można by sądzić, że „Miasto schodów” jest lekturą przyciężką. Tak jednak nie jest. Bennett serwuje czytelnikowi historię szpiegowsko-kryminalną, która pod koniec zyskuje bardziej przygodowo-epicki rozmach. Shara, pani szpieg o ważkich powiązaniach rodzinnych, prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa sajpurskiego historyka, nieuchronnie wikła się w politykę oraz zgłębia sekrety Bóstw i tego, co po nich pozostało. Początkowo czytałam „Miasto schodów” głównie zaintrygowana pomysłami, potem jednak akcja rozwinęła się tak, że powieść mnie wciągnęła (i przyprawiła o kilka dni permanentnego niedospania). Niektóre rozwiązania fabularne, czy wyjaśnienia pewnych kwestii były nietrudne do odgadnięcia, jednak nie psuło mi to przyjemności z lektury. Warto też wspomnieć, że główne wątki „Miasta schodów” zostają rozwiązane, tak, że można czytać tę powieść jako osobną całość.

Bohaterom trochę brakuje tego uroku, który każe naprawdę przywiązywać się do niektórych postaci. Niemniej, trudno im też coś zarzucać. Shara wypada wiarygodnie. Łączy pasję archeologa z pragmatyzmem agentki, budzi też sympatię dzięki swojej determinacji. Odnoszę wrażenie, że mężczyźni, decydujący się na obsadzenie w pozycji „głównego rozgrywającego” [1] kobiety, w przeciwieństwie do wielu autorek, nie dają się ponieść chęci, by uczynić swoją postać ze wszech miar cudowną i doskonałą. Dzięki temu ich bohaterki są ciekawsze. W „Mieście schodów” to właśnie aktywne, silne kobiety wysuwają się na plan pierwszy. Wprawdzie gubernator Mulaghesh wypada trochę tak, jakby ktoś stworzył postać mężczyzny-wojskowego, ale potem w ostatniej chwili zmienił mu płeć, jednak efekt okazał się całkiem zabawny. Jeśli chodzi o współpracownika Shary, Sigruda, na początku autor zbytnio silił się na otaczanie tej postaci aurą tajemniczości. Skutek był odwrotny – zbyt mało informacji na jego temat sprawiło, że bohater wydał się po prostu nijaki. Zwłaszcza, że to kolejny mocarny wojownik z Północy, jakich niestety w fantasy jest bardzo wielu (by wspomnieć choćby Logena z książek Joego Abercrombiego, czy Snorriego z niedawno wydanego u nas „Księcia Głupców”). Choć potem, gdy Bennett wyjawił nieco na temat przeszłości tej postaci i pozwolił jej więcej mówić, Sigrud nabrał kształtów. Na pochwałę zasługuje to, że autor nie wprowadził wątku romansowego pomiędzy wojownikiem a Sharą, a przedstawił ich jako towarzyszy broni i przyjaciół. Tak po męsku, bez podtekstów i seksualnego napięcia. Uważam takie rozwiązanie za oryginalniejsze.

Jeśli chodzi o warsztat literacki, warto pochwalić Bennetta za umiejętne prowadzenie fabuły i dawkowanie informacji. Fragmenty starych pism, retrospekcje i dialogi wyjaśniające sytuację zostały zgrabnie wkomponowane w całość. Nieco gorzej wypadły opisy. Może nie są ani kulawe, ani za długie, ale jednak czegoś zabrakło, by w pełni oddać atmosferę Bułykowa. Czytelnikowi w pamięci pozostają bród, smród i nędza niszczejących ulic, zbyt niewyraźna jest jednak aura upadłej potęgi, nie jest też łatwo wyobrażać sobie resztki dawnej architektury. Tymczasem sam pomysł miejsca o „zwichrowanej” przestrzeni, gdzie tysiące schodów pną się donikąd, a kolumny podpierają niebo, aż prosi się o tak malownicze ujęcie, by krajobrazy pojawiały się w wyobraźni czytelnika.

Styl Benneta jest poprawny, czasem widać jakąś ciekawszą frazę, jednak autor nie wybija się znacząco ponad średnią. Trochę brakuje tej książce potoczystości, narracja jest prowadzona w czasie teraźniejszym, ale mimo to nieco brakuje dynamiki, jaką zwykle zapewnia takie rozwiązanie. Tłumacz niestety mógłby sprawić się lepiej – zdarzają się tu kwiatki lub niezbyt fortunne tłumaczenia. Pojawiają się też zdania trudne do zrozumienia, albo powtórki np. użycie trzy razy słowa „praca” w jednym zdaniu. Oto kilka przykładów: „sąd podejmował dotąd decyzje z myślą raczej o efektach niż intencjach”, „mężczyzn udekorowanych przepastnymi, nieokiełznanymi brodami”, „włosy są koloru jasnego blondu”, „wyglądaniem na pozytywnie zachwyconego”, „nieobecnie piłuje resztę twardego mięsa”, „nie trzymał jakiejś konkretnej prawdy – po prostu prawdę taką, jaką ją widział”. Można było też konsekwentnie trzymać się polskiego zapisu słowiańsko brzmiących nazw, a nie gdzieniegdzie zostawiać anglojęzyczną transkrypcję, lub mieszać w jednym słowie oba sposoby (np. Yarosław, Vołka, Votrow). Wypatrzyłam też nieco literówek, czy niewłaściwych końcówek gramatycznych, choć nie jest tego znów aż tak dużo, by zniechęcać do lektury.

[1] Użyłam takiego określenia, bo chodzi mi o coś więcej niż główną postać, o kogoś, kto ma znaczny wpływ na fabułę, a nie pełni roli towarzyszki protagonisty.

Za oceanem ukazały się już dwa pozostałe tomy, jednak pomimo, iż mija piąty rok od premiery „Miasta schodów”, polskie przekłady się nie ukazały. Wnoszę z tego, że raczej szanse są marne.