Beatrycze Nowicka Opowiadania

Wichry archipelagu (recenzja, E)

Dobre chęci czasami nie wystarczą

Bradley P. Beaulieu, wyd. Prószyński i S-ka

Pierwszy tom cyklu „Ballada o Anuszce”

Beatrycze Nowicka: 4/10

Tworząc „Wichry archipelagu”, Bradley P. Beaulieu niewątpliwie miał kilka dobrych pomysłów. Niestety, nie zapanował nad materią literacką, przez co powstała powieść chaotyczna i sprawiająca wrażenie niedopracowanej.

Wychowałam się na rosyjskich bajkach, stąd motywy związane z kulturą naszego wschodniego sąsiada budziły we mnie ciepłe uczucia. To głównie informacja o tym, że w „Wichrach archipelagu” pojawia się nacja wzorowana na Rosji z czasów bojarów, sprawiła, że sięgnęłam po tę powieść. Liczyłam na przygodową historię osadzoną w barwnym świecie, może nawet nieprzesadnie oryginalną, za to będącą koktajlem różnorodnych pomysłów. Okazało się jednak, że Bradley P. Beaulieu może i miał wizję, ale już przelanie jej na papier udało się mu nieszczególnie.

Sama historia jest dosyć tradycyjna. Jeden z głównych bohaterów to młody książę, uwikłany w rodzinne powinności i starający się wyjaśnić przyczyny plagi nękającej jego ojczyste strony. Książę spotyka tajemniczego chłopca, obdarzonego niezwykłymi magicznymi zdolnościami i odkrywa, że świat stoi na krawędzi zagłady. Tymczasem niby-arabscy rebelianci/terroryści sieją zamęt, kompletują zestaw magicznych kamieni i knują bardzo mroczne plany. Pewnie dlatego, że miejscem akcji jest archipelag, automatycznie nasunęły mi się skojarzenia z Ziemiomorzem – w „Wichrach…” pojawia się kilka motywów niemal identycznych do obecnych w „Najdalszym brzegu”. Trzeba jednak zaznaczyć, że powieść Beaulieu ma zupełnie inny charakter, a na plan pierwszy wysuwają się raczej poczynania terrorystów i walka o władzę pomiędzy szlacheckimi rodami niż ratowanie świata.

Tworząc swoje uniwersum, autor chciał się wyróżnić i zdecydował się na realia już nie quasi-średniowieczne, lecz jeszcze nie steampunkowe. Również sięgnięcie po motywy rosyjskie stanowi ciekawą odmianę – dla amerykańskiego czytelnika Kałakowo zapewne było nawet bardziej egzotycznym i świeżym pomysłem niż dla Polaków. Pojawiają się odpowiednio brzmiące imiona i nazwy własne, tudzież nieliczne wyrazy w rodzaju da, niet, strielec, sotnia itp. Dalej „rosyjskość” Lądowców przejawia się także w tym, że ubierają się w czerkieski i futrzane czapki, chętnie noszą brody, pijają dużo wysokoprocentowych alkoholi i grają w karty. Czegoś jednak zabrakło – może owej mitycznej „słowiańskiej duszy”.

Drugą zamieszkującą wyspy nacją są jej rdzenni mieszkańcy, których Beaulieu upodobnił w wyglądzie i słownictwie do stereotypowego wyobrażenia na temat Arabów (choć już ich religia jest bliska buddyzmowi, a kobiety traktowane są na równi z mężczyznami), stanowiący ciekawy kontrast dla Lądowców. Warto też wspomnieć o podstawach tutejszej magii. Uniwersum „Wichrów…” składa się z dwóch płaszczyzn – rzeczywistej oraz zamieszkanego przez duchy i żywiołaki „świata poza”. Pomiędzy tymi częściami znajduje się eter, umożliwiający porozumiewanie się na dalekie odległości i podróże za pomocą latających statków. Z kolei żywiołaki pięciu rodzajów mogą łączyć się z niektórymi śmiertelnikami i użyczać im swoich mocy. Z pomysłów należałoby jeszcze wymienić kamienie duszy, choć ich zasada działania nie została do końca wyjaśniona.

Zapowiadało się smakowicie, niestety Beaulieu w wielu miejscach nie dopracował szczegółów. Akcja powieści rozpoczyna się zimą, srogą a rosyjską, ze śniegiem po pas. Refleksja się nasuwa, że klimat morski powinien być raczej łagodniejszy, chyba że owe wyspy znajdowałyby się w klimatycznym odpowiedniku strefy podbiegunowej (a tak raczej nie jest, sądząc choćby po roślinności czy braku wiecznej zmarzliny). W pewnym momencie w opisie pałacowej sali pojawiają się „świeże kwiaty”. Można jeszcze milcząco założyć, że jakoś magicznie je wyhodowano, tyle że po paru dniach w Kałakowie nastaje wiosna. Nie mija miesiąc „czasu wewnętrznego” i autor informuje nas: „było ciepło i wilgotno. Wstał jeden z pierwszych prawdziwie letnich dni”. Po czym mija kolejnych parę tygodni i znów mamy zamiecie śnieżne. Kwestii problematycznych pojawia się więcej – od cyprysów rosnących w surowym klimacie, po bohaterów bezproblemowo skaczących z trzydziestometrowego klifu do wody, albo uciekających wpław morzem w zimie, a potem, po wyjściu na brzeg, podróżujących dalej w przemoczonych ubraniach. Przy takich flotach, jakimi dysponują książęta, powinien wystąpić problem z dostępnością drewna na niedużych przecież wyspach. Od autora piszącego fantastykę, a zwłaszcza przymierzającego się do pisania kilkutomowego cyklu, oczekuję spójnej konstrukcji świata, albo przynajmniej, by to wszystko nie zgrzytało. Tym bardziej dziwi fakt, iż autor na końcu książki twierdzi, że pisał ją latami i dziękuje całemu szeregowi ludzi za czytanie kolejnych wersji manuskryptu i uwagi [1].

Bohaterowie również nie zachwycają. „Wichry…” okazały się jedną z nielicznych książek, podczas lektury której los postaci był mi całkowicie obojętny. Znowu widać, że Beaulieu miał koncepcję, tylko realizacja zawiodła. Protagonista – książę Nikandr jest nieuleczalnie chory, nieszczęśliwie zakochany, cierpiący i zbuntowany, poza tym szuka wiedzy, która pozwoliłaby mu ocalić rodaków od plagi… nie budzi jednak ani zainteresowania, ani współczucia. Osobną kwestią jest to, jak autor prowadzi swoich bohaterów. W niektórych książkach zachowania postaci wydają się nierealistyczne, bo są zanadto skrojone pod fabułę. Tutaj jest jeszcze gorzej, gdyż sprawiają one wrażenie po prostu bezsensownych – ot, na przykład Nikandr najpierw kupuje coś na czarnym rynku za ciężkie pieniądze, by po chwili wyrzucić ową rzecz do morza. Postępowanie księcia to jednak nic w porównaniu z poczynaniami jego kochanki, Rehady [2], zdradzającej wręcz symptomy rozdwojenia jaźni. Kobieta służy pewnej sprawie, nie szczędząc wysiłków i poświęcenia (swojego i cudzego), by później raz za razem się owej sprawie sprzeniewierzać. I tak wije się sinusoida – to nawet nie jest nieprawdopodobne psychologicznie, to jest kompletnie wydumane. Najbardziej żałośnie wyglądają przy tym momenty, kiedy Rehada usiłuje się tłumaczyć [3]. Szkoda, naprawdę szkoda, bo sama koncepcja kurtyzany mającej na swoje usługi ogniste duchy, zamieszanej w spisek i niemogącej uwolnić się od cieni przeszłości zapowiadała się dosyć interesująco. Nieco lepiej wypada narzeczona Nikandra – uparta i dumna księżniczka Atiana [4], jej siostry, rodzina księcia i mędrzec Aszan. Kompletnie bez wyrazu jest natomiast tutejsze dziecko przeznaczenia imieniem Nasim, przez co aż trudno uwierzyć, dlaczego kilka postaci nagle zaczyna pałać chęcią pomagania mu i chronienia go za wszelką cenę.

Najgorzej jednak wypadła w „Wichrach…” konstrukcja fabuły. Przez pierwszych sto kilkadziesiąt stron w powieści dzieje się stosunkowo niewiele. Nikandr snuje się, narzeka i ustawicznie robi mu się niedobrze, co często kończy się wymiotowaniem po kątach. Później akcja przyspiesza i przez chwilę jest nawet znośnie. Niestety, w pewnym momencie wszystko zaczyna się rozsypywać – fabuła zostaje rozbita na szereg krótkich scen, dość nieskładnie skleconych. Równolegle prowadzone jest kilka wątków, przy czym czas w każdym biegnie odrobinę inaczej, co często wywołuje konieczność „cofania go”, gdy dane postaci się spotykają, bądź dowiadują o poczynaniach pozostałych. Narracja w czasie przeszłym bez ładu i składu przechodzi w teraźniejszy. „Statyści” giną hurtowo. Wydarzenia na przeklętej wyspie kompletnie się nie kleją. Walka, która powinna być jednym z najistotniejszych punktów fabuły, zostaje ujęta w kilku zdaniach. Momenty istotne przedstawiane są tak chaotycznie, że tracą na wyrazistości, bo czytelnik, zamiast je chłonąć, zajmuje się ustalaniem, kto, kiedy, kogo, dlaczego i co się właściwie dzieje [5].

Wreszcie rzecz najgorsza, a mianowicie kończenie rozdziałów bądź scen „dramatycznymi” zdaniami, w których bohaterowie to skaczą skądś, to spadają, tracą przytomność, zostają postrzeleni, pozbawieni mocy, otoczeni przez przeważające siły wroga, ich rozpaczliwe wysiłki okazują się bezskuteczne, ktoś ich demaskuje, ktoś inny umiera itd. Ale nawet ta przesada ilościowa nie jest tak zła, jak to, że później autor nie umie z tego wybrnąć i rozwiązać problemu z odpowiednim rozmachem. Zamiast tego zazwyczaj następuje przesunięcie czasowe i czytelnik dowiaduje się w kilku zdaniach, że jednak się udało, że ktoś, kto powinien wedle wszelkich znaków umrzeć, ma się dobrze, nastąpiła odsiecz, przeciwnicy z nagła przestali przejmować się danym bohaterem lub okazali słabi. Po kilku tego rodzaju rozwiązaniach napięcie znika całkowicie.

Tłumaczenie także „Wichrom…” nie pomogło. Na plus należy zaliczyć spolszczoną, zachowującą brzmienie pisownię imion i nazw (Kałakowo lepiej się prezentuje niż Khalakovo itd.). Niestety, przekład jest niesamowicie niechlujny. Pojawiają się rozliczne kwiatki w rodzaju: „i oto usłyszała obsadzony wojskami zbliżający się szybko tętent kopyt”, „twarz miała smutną, z rezygnacją”, wyrażenia błędne: „nie tylko mu tym zaimponowała, ale też się spodobało”, „niektórzy twierdzili, że książąt, którzy dopuścili się zdrady maharraci wsparli jako najemników”, „wydawała się zebrać w sobie siłę”, niefortunne „spoglądała w bok z szeroko otwartymi nozdrzami”, mylące „[ryba] pływała wokół kadzi” (ryba była wewnątrz), „Zdobyliśmy pierwszy kamień, zostały jeszcze cztery (…) Wiemy jak znaleźć cztery, a piąty może faktycznie zależeć od Nasima” (zagadka – to ile w końcu było kamieni?). Gdzieniegdzie z kontekstu wynika twierdzenie zamiast przeczenia („załoga statku nie była doświadczona (…) obsługiwała go grupa starych marynarzy”) lub odwrotnie („Dziesiątki kobiet chętnie zajęłyby twoje miejsce. Wiedziała, że to prawda. Od młodej żony zawsze wymagano spełnienia wielu obowiązków, z których część była nieprzyjemna”). Tłumacz z uporem używa słowa „westchnięcie”, a zamiast „klatka piersiowa” pojawia się „klata”, co brzmi dosyć pociesznie („Wielki Książę (…) zawsze był potężnie zbudowany, o szerokiej klacie i silnie umięśnionych rękach”). Mnóstwo jest także łatwych do uniknięcia powtórzeń. Nietrudno zgadnąć, że kulejący język nie uprzyjemnia lektury.

Mimo wszystko, nie mogę powiedzieć, by „Wichry…” były całkowitym niewypałem. Widać, że autor chciał nieco odświeżyć konwencję, niektóre smaczki wypadły też nie najgorzej. Wszelkie zalety zostały jednak zrównoważone przez wady i powstała książka co najwyżej średnia, w której potencjał pomysłu nie został odpowiednio wykorzystany.

[1] Możliwe, że zadziałał tu efekt odwrotny, mianowicie nadmierne przerabianie tekstu, które doprowadziło do wielu sprzeczności.

[2] Już wprowadzenie tej postaci nie jest zbyt fortunne – pojawia się na chwilę na samym początku, później zaś autor każe jej obserwować egzekucję młodego chłopaka, tłumacząc przy tym czytelnikowi rozwlekle, dlaczego ów dzieciak dla bohaterki był ważny i jak doszło do całej sytuacji, zamiast albo wprowadzić cały wątek, by czytelnika ta śmierć obeszła, albo poprzestać na opisie sceny, a resztę wyjaśnić w dialogach czy retrospekcjach. Poza tym Rehada została koszmarnie przerysowana.

[3] Choć z nimi konkuruje też potwornie sztuczny dialog, w którym inna postać usiłuje się wkupić w czyjeś łaski.

[4] Choć i Atianie zdarzają się niekonsekwencje, jak podsunięcie komuś pomysłu, a potem krytykowanie, że został on zrealizowany, trochę też dziwi nagły rozkwit miłości dziewczyny do Nikandra.

[5] Dochodzi nawet do tego, że w pewnym momencie jeden z bohaterów ginie i zostaje sprowadzony z powrotem do świata żywych… tyle że tego dowiedziałam się dopiero przy końcu książki, bo z samej sceny to nie bardzo wynikało.

W oryginale cała trylogia została wydana, wraz z krótkimi utworami o akcji osadzonej w tym samym świecie. Na polski nie zostały przetłumaczone. Choć wątpię, by było czego żałować.