Beatrycze Nowicka Opowiadania

Pieśń karczmarza (recenzja, E)

Wewnątrz i poza

Peter S. Beagle, wyd. Prószyński i S-ka

Beatrycze Nowicka: 8,5/10

„Pieśnią karczmarza” Peter S. Beagle udowadnia, że zdolny pisarz nie służy konwencji. To ona służy jemu. Poproszę więcej takich książek.

Jedno z najwspanialszych uczuć, jakie może towarzyszyć lekturze – zaskoczenie, że oto natrafiło się na coś oryginalnego, niepodobnego do innych utworów, które miało się okazję poznać. W przypadku „Pieśni karczmarza” najbardziej zdumiewające jest to, że Peter S. Beagle posługuje się typowym sztafażem fantasy, wplata też w swoją opowieść znane motywy i wątki – ucznia czarnoksiężnika zwracającego się przeciwko swojemu mistrzowi, rozdzielonych kochanków, czy nastoletniego sieroty, który przechodzi inicjację. Amerykański pisarz nie kreśli surrealistycznych wizji, nie udziwnia języka. Nie przenicowuje schematów, nie ośmiesza klisz. Zamiast tego, ze znanych elementów buduje coś własnego, oryginalnego. Niebanalną i mądrą powieść o ludziach, którzy niezależnie od tego, jaki wybrali sposób na życie, zmagają się z własnymi demonami i poszukują akceptacji. A także o tym, że nie można powiedzieć, że zna się drugiego człowieka, nawet gdy jest on bardzo bliską osobą. Mimo to – zdaje się mówić autor – niezwykle cenne są te momenty, w których, choćby na krótko, krzyżują się drogi, wyciągają ręce, przepływają myśli.

Choć w „Pieśni karczmarza” znajdzie się miejsce na magię, walkę, a nawet podróż w zaświaty, zdecydowanie dominują wątki obyczajowe. Beagle poświęca uwagę spotkaniu swoich bohaterów i temu, jak zmienia ono ich życie i ich samych. Karczma Pod Kogucią Ostrogą nie jest punktem, w którym zbiera się drużyna po to, by wyruszyć z misją, ale miejscem, gdzie toczy się akcja praktycznie całej powieści. Od czasu do czasu niektórzy bohaterowie ją opuszczają, wracają jednak i kluczowe wydarzenia mają miejsce w oberży. Co więcej, autor poświęcił tyle samo uwagi właścicielowi zajazdu i jego pracownikom, co tajemniczym nieznajomym.

W powieści Beagle’a nie ma wartkiej akcji, ważniejsze jest to, co rozgrywa się w umysłach postaci. Autor wykorzystał rozwiązanie, spopularyzowane niedługo później przez George’a R.R. Martina – narrację z punktu widzenia bohaterów, przy czym inaczej, niż ma to miejsce w „Pieśni lodu i ognia”, jest ona pierwszoosobowa i dużo bardziej osobista. Częste zmiany perspektywy wprowadzają dynamikę. Beagle płynnie przechodzi od jednej osoby do drugiej, w zależności od potrzeby zmieniając narratorów rzadko lub skacząc pomiędzy nimi. Najkrótszy rozdział przyporządkowany postaci ma dwa zdania, najdłuższe – po kilkanaście stron. Najczęściej wypowiedź ma charakter wspomnień, snutych po latach, czasem jednak użyty zostaje czas teraźniejszy – wszystko podporządkowane dramaturgii wydarzeń.

Nie można jednak powiedzieć, by czytelnik się w tym gubił. Przy tym Beagle ma znakomite wyczucie – doskonale wie, kiedy ciekawiej będzie pokazać motywacje postaci „od środka”, a kiedy bardziej sugestywny obraz osiągnie, przedstawiając istotne wydarzenia czy wypowiedzi jakby mimochodem, ustami osób nie zainteresowanych sprawą, lub po prostu nieświadomych wagi tego, co napotykają. Pisarz odsłania swoich bohaterów całkowicie, by po chwili kazać czytelnikowi dopowiadać sobie ich myśli, pragnienia, obawy. Choć styl różni się nieco bardziej tylko w przypadku kilku narratorów (tych jest dziesięciu, z czego trzem oddano głos jedynie epizodycznie, a jeden z siedmiu pozostałych, przewijających się przez całą powieść, nie jest człowiekiem), Beagle potrafi oddać różnice w sposobie myślenia i postrzegania swoich postaci. Umie nawet poprzez ich wypowiedzi pokazać to, do czego nie przyznają się przed samymi sobą.

Urzekły mnie rozdziały lisa-który-nie-jest-lisem, najbardziej odmienne językowo i „obce”. Lis zwraca uwagę na zupełnie inne rzeczy niż ludzie, rozczulające są momenty, w których ledwie rzuci wzmiankę na temat losów reszty postaci, w zamian zaś rozwodzi się nad kwestią polowania na ptactwo. Sposób, w jaki Beagle symuluje myślenie istoty nie będącej człowiekiem, przekonał mnie. Na uwagę zasługuje także niezwykła scena miłosna, rozpisana na czwórkę uczestników płci rozmaitej (w jednym przypadku jednoznaczne określenie nastręcza pewien problem, ale nie chcę zdradzić zbyt wiele z fabuły, więc na tym poprzestanę).

Pozwolę sobie przytoczyć kilka dłuższych fragmentów – sądzę, że lepiej odda to osobliwy styl i klimat powieści:

Widzę ją, smutna, okrągła, zwyczajna twarz, a za nią biały ogień – ale nie jej ogień, on nie ma z nią nic wspólnego, biedna istota – widzę, jak nadchodzi, kilka kroków w tę, kilka w tamtą, niewidoczna klatka, wystarczająco rzeczywista, by rzucać cień.

Lal, Nyanteneri i Lukassa stanowiły cienie przeszłości, choć nie byłem tego świadomy i to, czego się obawiałem, co podziwiałem i co mnie w nich pociągało, to byłem przyszły ja, jeśli można tak powiedzieć. Ale tego także oczywiście nie wiedziałem, tylko to, że nigdy w życiu nie odczuwałem takiego bólu, słysząc głos kobiet śmiejących się w małym, wynajętym pokoju na górze.

W jego oczach było życie, zupełnie nie wiadomo dlaczego – nie było w nich nic prócz życia, nic a nic. Widziałam tak wyglądające zwierzęta, ale nigdy ludzi.

To ona musi do mnie przyjść. Cóż to był za głupi ślub (…) i jakże niesprawiedliwy (…). Ale byłem bardzo znużony – tyle mam na swoją obronę – i bardzo zły, i zrozpaczony; i właśnie wtedy, tam, na kolanach, nie kochałem nikogo, nigdy.

Ciemność przemówiła do nas. Odezwała się nie słowami, lecz śpiewem w cebulkach moich włosów, pisząc potłuczonym szkłem po wewnętrznej stronie mojej skóry: Chodź do mnie. Bądź ze mną. Bądź mną.

Czasami siedzę tak nieruchomo, tak bardzo, bardzo nieruchomo i uciekam w głąb siebie, wiatr, krew i cisza, w dzień tą drogą, a w nocy tamtą, słucham, kto nadjeżdża, węszę, kto nadchodzi, tarzam się w kurzu, w dzikich krainach, śmiejąc się, siedząc nieruchomo.

Miłując się od dnia narodzin aż do śmierci, w każdej minucie jesteśmy sobie obcy i nikt nie powinien o tym zapominać.

Czytałam kiedyś artykuł o typach bohaterów w fantasy; wspominano tam, że o ile w SF postać zwykłego szarego człowieka jest spotykana i się sprawdza, fantasy potrzebuje Bohaterów. Tymczasem Beagle dokonuje rzeczy niezwykłej – postaci szarych ludzi są tak samo wyraziste, jak obdarzonych magią przybyszów. Powiem więcej, wątek karczmarza i stajennego uważam za ciekawszy i znacznie bardziej poruszający, niż wątek wychowanków potężnego czarnoksiężnika. Beagle najpierw przekonał mnie, że Karsh, bo tak ma na imię oberżysta, jest chciwym, opryskliwym i małostkowym człowiekiem, by pod koniec odsłonić jego inne oblicze. Można by sądzić, że tytuł książki odnosi się do pojawiającej się na samym początku piosenki, opowiadającej o przybyciu do karczmy trzech tajemniczych kobiet. Nie tylko. Karsh umie zaśpiewać tylko jedną piosenkę – akapit, w którym rzecz tę wyjawia, wycisnął mi z oczu szczere łzy, a cała scena wydała się dużo bardziej heroiczna, niż walka ze złym a potężnym magiem.

„Pieśń karczmarza” jest powieścią, do której warto wracać, by znajdować w niej coś nowego. Zastanawiać się nad tym, co symbolizują trzy kobiety, obserwować dorastanie Rossetha, odbywające się nie poprzez wędrówki i gromienie złych sił na końcu drogi, a dzięki interakcjom z innymi ludźmi i nabywaniu samoświadomości. Snuć refleksje na temat związku między tożsamością i pamięcią, obserwować, jak różnie postrzegane są te same postaci przez kolejnych narratorów. Powieści Beagle’a daleko do tego, co kojarzy nam się z „typowym fantasy”, sądzę, że niejednemu może wydać się nudna. Mnie spodobała się bardzo. Wzmocniła wiarę w to, że zdolni pisarze wykraczają poza utarte schematy i są w stanie stworzyć zupełnie nową jakość. Kawał dobrej literatury.

PS. Z pewną złośliwością wspomnę, że w „Rękopisie znalezionym w smoczej jaskini” Sapkowskiego obok tytułu i autora pojawia się wzmianka następującej treści: „trzy zagadkowe kobiety i ich quest, mający na celu odzyskanie mocy magicznych, zawłaszczonych przez tajemniczego wroga”. Po prawdzie to o żadnych zawłaszczonych mocach magicznych w powieści nie ma ani słowa. Nyanteneri i Lal szukają swojego zaginionego mentora, który wysłał im telepatyczne wołanie o pomoc.