Beatrycze Nowicka Opowiadania

Ostatni jednorożec (minirecenzja, E)

Tropem jednorożców

Peter S. Beagle, wyd. Alfa-Wero

Beatrycze Nowicka: 6/10

„Ostatni jednorożec” Petera S. Beagle’a został zaliczony przez Sapkowskiego w poczet pierwszej dziesiątki kanonu, co oznacza absolutną klasykę. Czytając go, mogłam zrozumieć, dlaczego tak się spodobał twórcy wiedźmińskiego cyklu. Powieść amerykańskiego pisarza jest zarazem baśnią, jak i humorystycznym fantasy, wykpiwającym konwencję, gdzie herszt zbójców rozwodzi się krytycznie na temat legend o Robin Hoodzie, rozbójnicy i zamkowi knechci snują rozważania filozoficzne, a nieszczęśliwie zakochany książę hurtowo ubija smoki i zdobywa magiczne artefakty, które potem zwozi i rzuca do stóp niespecjalnie przejętej tymi staraniami ukochanej.

Historia jednorogini szukającej swoich pobratymców, maga-nieudacznika, byłej dziewczyny herszta oraz królewicza podziela zalety i wady humorystycznej fantasy (w jej lepszym wydaniu) – niewątpliwy walor stanowi styl, natomiast fabuła jest mocno pretekstowa.

By zacząć od pozytywów – język powieści jest znakomity, w zasadzie staje się głównym powodem, by oddać się lekturze. Ogromna w tym zasługa tłumacza, pana Michała Kłobukowskiego – spartaczony przekład zabiłby tę książkę. Zwraca uwagę inwencja językowa autora, świeżość i oryginalność.

Nie obędzie się bez kilku przykładów: oto, jak można pisać o ciałach niebieskich, czy porach dnia: „niebo wciąż było czarne, ale czerń tę pomału rozcieńczał fioletowy świt. Twarde srebrzyste chmury topniały w coraz cieplejszym powietrzu: cienie traciły ostrość konturów, dźwięki kształt, a kształty jeszcze nie zdecydowały, czym będą tego dnia. Nawet wiatr wątpił w siebie”, „księżyc zwiądł i pierzchł”, „na ulicy noc leżała zwinięta jak żmija, zimna w łuskach gwiazd”, „ciemność miała wzrok i dotyk. Czuć ją było zmokłym psem”, „mączyste światło wschodzącego księżyca”, „woń popołudniowego słońca”. Albo o miejscach: „polany (…) połyskujące źdźbłami traw lub wymoszczone cieniem”, „[pagórki] tłuste i potulne jak owce”, „życie na zamku toczyło się wśród ciszy, jaka panuje w miejscach, gdzie nikt już na nic nie czeka”. Podobną pomysłowością wykazał się autor opisując ludzi i ich reakcje: „na twarzach napotkanych ludzi była gorycz zbrązowiałej trawy”, „jego uśmiech wił się u ich stóp jak pełen optymizmu szczeniak”, „zalśniły mu w oczach łatwe łzy”, „był to uśmiech wątły jak księżyc w nowiu, szczupły rąbek jasności na skraju niewidzialnego, ale książę Lir pochylił się, żeby się przy nim ogrzać. Gdyby starczyło mu odwagi, otoczyłby ten uśmiech dłońmi i rozdmuchał”, „spojrzała za siebie z twarzą tak zbielałą, że można by się o nią sparzyć”, „kroczyli na spotkanie katastrofy, spokojni jak spalające się świece”.

Poza niezwykłym stylem, podobał mi się humor, wynikający z gier z konwencją i żartów słownych, chwilami ocierający się o absurd (jak w scenie, gdzie główny bohater zostaje przywiązany do drzewa… które się w nim zakochuje).

Tworząc fabułę, Beagle oparł się na baśniowych wątkach i motywach, często je przeinaczając, a czasem wykorzystując jako okazję do wplecenia zabawnej scenki, czy dialogu – czasem śmiesznego, czasem skłaniającego do refleksji. Losy jednorogini, poszukującej pobratymców niespecjalnie mnie zainteresowały. Podobnie bohaterowie są bardziej symbolami pewnych postaw, niż pełnokrwistymi postaciami, stąd nie wzbudzili we mnie głębszych emocji. Przyznaję, rzecz mi się spodobała, ale polecać ją mogę głównie tym, którzy cenią sobie ciekawy styl.