Beatrycze Nowicka Opowiadania

Olbrzymie kości (recenzja, E)

Głosy

Peter S. Beagle, wyd. Prószyński i S-ka

Tom opowiadań ze świata „Pieśni karczmarza” 

Beatrycze Nowicka: 8/10

„Olbrzymie kości” – zbiór opowiadań Petera S. Beagle’a, osadzonych w tym samym świecie, co „Pieśń karczmarza” urzeka klimatem i stylem, ale przede wszystkim bohaterami.

Wymieniona na liście, sporządzonej przez Andrzeja Sapkowskiego, „Pieśń karczmarza” Petera S. Beagle’a okazała się jedną z najciekawszych powieści fantasy, jakie dane mi było czytać. Z tego względu z zainteresowaniem sięgnęłam po tomik mieszczący sześć opowiadań z tego samego uniwersum. Sam autor w przedmowie tak wyjaśnił jego powstanie: „Świat opisany w »Pieśni karczmarza« miał istnieć tylko tak długo, jak długo potrzebowały go do swoich przygód postaci tam ukazane (…). Rozkwitali i śpiewali we mnie jeden po drugim, wszyscy tak oddani opowiadaniu swojego fragmentu długiej opowieści, że nawet zacząłem śnić ich sny. Nie wymyślałem świata, tylko słuchałem moich bohaterów. (….) Oczywiście chciałem, aby był przekonywający i jak najbardziej rzeczywisty (…) ale nigdy nie miał być niczym więcej niż dekoracją. (…) Nie miał przetrwać. Ale chciał przetrwać. Głosy, które przez dwa lata rozbrzmiewały w moich myślach, pochodziły z autentycznego miejsca, dobrze im znanego, nawet jeżeli ja go nie znałem. I wreszcie, kiedy książka była już skończona (…) dziwnie zaczęło mi (…) [tego świata] brakować.”

Najważniejsze, że „Olbrzymie kości” sprawiają radość nie tylko autorowi, ale również czytelnikowi. Pod wieloma względami zbiorek przypomina mi „Opowieści z Ziemiomorza”, również będące nieco nostalgicznym powrotem, tym razem na Archipelag. Opowiadania Beagle’a wydają mi się jednak o wiele lepsze od utworów Le Guin. Są ciekawsze formalnie i bardziej nasycone emocjami.

Amerykański pisarz nieprzypadkowo wspomniał o głosach – pięć tekstów ma kształt opowieści, snutych przez rozmaitych narratorów: kobietę, dyktującą wspomnienia o słynnym bardzie najemnemu skrybie, mężczyznę, umilającego towarzyszom wieczór historią niesamowitą, bajarkę, dyrektora trupy teatralnej, pijącego z kolegą po fachu, czy ojca, usiłującego położyć swojego synka spać. Każda z tych postaci wysławia się nieco inaczej – mają różne manieryzmy, prosta kobieta sporo przeklina i mówi bez ogródek, bajarka zwraca się do słuchaczy i stara pobudzić ich wyobraźnię. Beagle nie podaje padających podczas słuchania pytań czy wtrąceń, ale umieszcza odpowiedzi narratorów – ojciec łaja dziecko za to, że ciągle przerywa, domagając się dodatkowych wyjaśnień, zwierzchnik trupy popada w dygresje dotyczące sztuki teatralnej, prosi o następną kolejkę i skarży się na chude lata, jakie dla niego nastały. Wszystkie te zabiegi wypadają bardzo naturalnie. Dzięki indywidualizacji wypowiedzi pisarz nie tylko wprowadził różnorodność, ale też nadał dość prostym fabularnie historiom blask i głębię.

Wielokrotnie zastanawiałam się nad tym, czym różni się fantasy anglosaska i słowiańska. „Olbrzymie kości” uświadomiły mi kolejną rzecz, dlatego że wyłamują się ze schematu. Znane mi utwory angielskie i amerykańskie są bardziej chłodne i zdystansowane – rzecz nie w tym, że nie ma w nich silniejszych uczuć, ale w tym, że są one nazywane i opisywane, podczas gdy w odmianie „słowiańskiej” sama narracja jest nacechowana emocjonalnie. Beagle’owi również udało się osiągnąć ten efekt.

Zbiorek otwiera „Ostatnia pieśń Sirit Byara” – historia barda, przygarniętej przez niego dziewczynki i odkupienia grzechów z przeszłości. Można by sądzić, że to ograny motyw, ale Beagle tchnął w niego nowe życie przede wszystkim dzięki postaci towarzyszki śpiewaka. Trudno zaklasyfikować relację tych dwojga – nie jest to związek mistrz-uczeń, ani ojciec-przybrana córka, nie jest to romans (choć w pewnym momencie dorastająca dziewczyna miałaby na niego ochotę), słowo przyjaźń też nie do końca pasuje (dużo młodsza od Byara Mircha jest także kimś w rodzaju jego służącej). Czy można uznać za typową scenę, w której bohaterka – w owym czasie trzynastoletnia – zobaczywszy przystojnego chłopaka, rozpacza nad swoją brzydotą, a bard, chcąc ją pocieszyć, zaklina pieśnią młodzieńca, by ten spędził z nią noc? Dodatkowy walor stanowią piosenki Byara – narratorka cytuje fragmenty kilku z nich, opowiada treść innych, o reszcie padają tylko wzmianki, ale i to wystarczy, by wzbudzić ciekawość czytelnika. Ot, choćby pierwsza zwrotka utworu, który bard wykonywał w spelunie w nędznej wiosce na skraju świata, gdy Mircha zobaczyła go po raz pierwszy: „Nie zaprzeczaj/ gdybyś dawniej wiedział to, co teraz/ i tak spieprzyłbyś swoje życie/ niejeden raz…” Finał całej historii potrafi naprawdę wzruszyć. Beagle’owi udało się nie popaść w tani sentymentalizm i kicz, co mogłoby się przytrafić komuś mniej biegłemu we władaniu piórem.

Drugie opowiadanie – „Czarodziej z Karakosk” zostało stylizowane na baśń – to historia wieśniaka, obdarzonego ogromnym magicznym talentem, który zostaje wezwany do pałacu królowej, pragnącej wykorzystać go dla realizacji swoich ambicji. Całość została napisana zgrabnie, ale podobała mi się najmniej. Podobnie baśniowa w charakterze, lecz stanowiąca zarazem grę z tą konwencją, jest „Opowieść Choushi-wai”. Pewien król przede wszystkim łaknie świętego spokoju, ale że dworzanie nalegają, decyduje się wziąć sobie żonę. Stawia tylko jeden warunek – wybranka ma umieć prowadzić ciekawe rozmowy. Pierwszy minister znajduje kandydatkę, która budzi przychylność władcy… ta jednak wcale nie ma ochoty zostać królową. Wdzięczny styl i humor czynią „Opowieść…” urokliwym tekstem.

Dla odmiany tytułowe „Olbrzymie kości” (nie mogę oprzeć się wrażeniu, że „Kości olbrzymów” brzmiałyby lepiej), choć ma formę historii opowiadanej dziecku na dobranoc, jest przesycone nostalgią. W tym krótkim tekście poruszony zostaje temat obcości, porozumienia i przemijania. W pamięć zapadają obrazy, czy sceny np. ta z olbrzymką tańczącą nad ciałem swojego pobratymca, albo zwyczaj zjadania zwłok, motywowany wiarą, że dzięki temu rytuałowi myśli, wspomnienia i przeżycia zmarłego zostawią jakiś ślad w tych, którzy pozostali. Beagle posiada umiejętność wczucia się w osobę o innym niż nasz światopoglądzie i przedstawienia go tak, by choć przez chwilę stał się zrozumiały dla odbiorcy.

W „Tragicznej historii komediantów Jirila” zwraca uwagę przed wszystkim barwne przedstawienie teatralnej trupy. Tytułowy bohater nie szczędzi uwag (a przede wszystkim żali) na temat swoich aktorów, zagadnień związanych z przygotowywaniem przedstawień, ocen sztuk. Beagle’owi udało się wiarygodnie odmalować to barwne środowisko, całość okrasić humorem i niejako przy okazji przemycić refleksję o sztuce i polityce.

Najdłuższym tekstem, jedynym napisanym w formie narracji trzecioosobowej i dotyczącym dalszych losów postaci znanych z „Pieśni karczmarza” jest „Lal i Soukyan”. Powieść kończyła się w momencie, gdy tych dwoje było ludźmi w pełni sił i możliwości. W opowiadaniu Beagle przedstawił ich spotkanie po latach, gdy oboje są już starzy. Oto jak Lal widzi Soukyana, gdy ten ponownie pojawia się w jej życiu: „Siwy, wymizerowany i nieugięty, stał zbyt blisko niej, pachniał drogą biegnącą przez dawno ścięte lasy, zapomnianymi opowiadaniami, miasteczkami i ludźmi, którzy dawno zostali za nim.” Mężczyzna przekonuje swoją dawną towarzyszkę, by raz jeszcze wyruszyli w podróż – pragnie zadośćuczynić za krzywdę, którą uczynił w przeszłości, choć zdaje sobie sprawę z absurdalności całego przedsięwzięcia. Wyruszają zatem razem – starzy przyjaciele, niegdysiejsi kochankowie, którym źle bez siebie (choć trudno im się do tego przyznać), ale ze sobą wytrzymać nie mogą tym bardziej. Oczywiście opowiadanie ma swoją fabułę – wątek chłopca i jego ojca jest poruszający – ale na pierwszy plan wysuwa się relacja tytułowych postaci. Poprzez ich niekończące się spory, wymiany złośliwych docinków przeplatanych szczerymi wyznaniami i snute wspólnie wspomnienia Beagle nakreślił znakomite portrety swoich bohaterów. Nie umiem wyjaśnić, na czym polega sztuczka, ale to majstersztyk – dawno już, podczas lektury nie miałam tak silnego wrażenia obcowania z żywymi ludźmi. Być może dla osiągnięcia takiego efektu po prostu potrzeba talentu.

Zapewne z uwagi na kameralność przedstawianych historii i specyficzny nastrój „Olbrzymie kości” nie zyskały rozgłosu. Jest to jednak książka, której lektura naprawdę może czytelnika wzbogacić.

PS. Na koniec jeszcze jeden cytat, który szczególnie mi się spodobał: „Czuję się jak Riaan – wyznała (…) – Znalazł ojca, stracił ojca, zobaczył ocean po raz pierwszy w życiu. To ponad moje siły. (…) Pozwól mi odejść.” Dobra proza ma w sobie też poezję.

Ech, gdybyż któryś wydawca pokusił się o zbiorcze wydanie „Pieśni karczmarza” i opowiadań… Chętnie zobaczyłabym je na swojej półce.