Beatrycze Nowicka Opowiadania

Dzieci krwi i kości (recenzja, E)

Jak dziewczyna o nieskończonych rzęsach ratowała magię

Tomi Adeyemi, wyd. Wydawnictwo Dolnośląskie

Pierwszy tom cyklu „Dziedzictwo Oriszy”

Beatrycze Nowicka: 5,5/10

„Dzieci krwi i kości” Tomi Adeyemi to połączenie typowego heroic fantasy z równie typową pisaną przez kobiety fantastyczną prozą dla nastolatek.

Jakiś czas temu powieściowy debiut Tomi Adeyemi zainteresował mnie wzmiankami na temat osadzenia akcji w nieco bardziej egzotycznej scenerii. Lubię fantastykę z innym niż europejskie „tłem etnicznym”, choć w miażdżącej większości przypadków jest ona pisana jeśli już, to przez potomków imigrantów z rozmaitych egzotycznych zakątków świata, nadal więc prezentuje obraz postrzegany przez pryzmat zachodniej kultury oraz dopasowany do jej wzorców i schematów. Tak jest i w przypadku „Dzieci krwi i kości”, gdzie szkielet fabularny to typowa wyprawa drużyny wybrańców, w których ręce trafił artefakt niezbędny do ocalenia ludu głównej bohaterki przed okrucieństwem króla-tyrana. W pakiecie czytelnik (a może lepiej – czytelniczka, bo mężczyzn nie podejrzewam o rozkoszowanie się taką tematyką) dostaje także ckliwy wątek romansowy z księciem w jednej z ról głównych.

Przygody Zélie, jej brata Tzaina oraz zbuntowanej księżniczki Amari, pragnących przywrócić królestwu Oriszy utraconą magię odniosły sukces komercyjny, a nawet otrzymały nagrodę w kategorii literatury młodzieżowej. Sądzę, że docelowa grupa odbiorców istotnie ma szansę czerpać z lektury sporo przyjemności, z uwagi na dynamiczną narrację, bohaterów skrojonych pod gusta nastolatków, i gęsto rozrzucone wzruszające scenki. Warto też zauważyć, że głównym celem życiowym Zélie nie jest zdobycie najprzystojniejszego chłopaka w okolicy. Co nie zmienia faktu, że wątek miłosny zajmuje od pewnego momentu sporo miejsca, a że autorka lubi wtedy popadać w szczególnie kiczowaty styl, powieści to nie pomaga.

Zaletą „Dzieci…” mogłyby być egzotyczne realia, niestety – diabeł tkwi w szczegółach, a te wskazują na to, że Adeyemi nie przemyślała kreacji świata. Niewielka nadmorska wioska rybacka, w której mieszka główna bohaterka, nagle okazuje się mieć setki domów. Zélie wyrusza na targ do stolicy sprzedać rzadką rybę i przez kilka godzin niesie ją w sakwie w upale. Wielki pożar w osadzie prowadzi ledwie do czterech śmierci, do tego protagonistka zna tę liczbę, mimo że uciekła stamtąd niedługo po tym, jak się zaczął. Trójka bohaterów, z których jedno nigdy nie opuszczało pałacowych murów, a dwójka pozostałych nie była w górach od kilkunastu lat, żwawo pokonuje w ciągu jednego dnia trzy kilometry przewyższenia, wspinając się po urwisku. Linę pomagającą we wspinaczce, można, jak się okazuje, nosić w kieszeni. Autorka radośnie informuje czytelnika o pawianach huśtających się wśród drzew, podczas gdy akurat te małpy prowadzą naziemny tryb życia. Niektórzy czytelnicy zapewne nie zwrócą uwagi na tego rodzaju drobiazgi, mnie jednak one drażnią i psują obraz świata.

Do tego dochodzą jeszcze ważniejsze kwestie, jak na przykład sensowność budowania areny do walk gladiatorów na środku pustyni, albo to, że gromadka zabiedzonych i wygłodzonych niewolników nagle okazuje się świetnymi wojownikami. Najbardziej irytujące są jednak cudowne teleportacje. Główny antagonista posiada umiejętność nagłego pojawiania się na drodze bohaterów wraz ze swoimi niezliczonymi żołnierzami i okrętami. Jego ludzie potrafią w kilka dni odszukać nie wiadomo gdzie ukrywającego się zbiega i dostarczyć go na drugi koniec krainy, choć głównym bohaterom pokonanie tej trasy w jedną stronę zajęło parę tygodni.

Powyższe uwidacznia też kolejną cechę – otóż fabuła nie ma nawet znamion wiarygodności, zazwyczaj brakuje jej też wewnętrznej logiki. Jeśli bohaterom ma się coś udać, to zwyciężą wbrew wszystkiemu. Gdy autorce potrzebna jest scena tańców, uścisków i wzajemnych zachwytów, funduje postaciom zabawę, choć w teorii na wykonanie zadania zostało jedynie kilka dni, więc to raczej nie pora na postoje i świętowanie. Kiedy jednak Adeyemi dochodzi do wniosku, że trzeba rzucić drużynie kłodę pod nogi i wprowadzić jakiś „zaskakujący” zwrot akcji, to nagle przeciwnicy wyrastają jak spod ziemi, dysponując kluczowymi informacjami i przewagą liczebną.

Cała historia została rozpisana na czarno-białych bohaterów. Od razu wiadomo, że „nasi” mają rację i postępują słusznie. Przez chwilę łudziłam się, że doczekam się szerszych wyjaśnień na temat okoliczności śmierci rodziny króla, która skłoniła go do wszczęcia wojny przeciwko magom oraz prześladowań ich dzieci, niestety Adeyemi nie doprecyzowała, o co chodziło. Król jest zły i się myli, więcej ci, czytelniku nie trzeba. Jedyną postacią w zamierzeniu targaną sprzecznościami był książę Inan, niestety jego wewnętrzna walka została przedstawiona nad wyraz topornie, a nagłe zmiany frontu nie przekonują. Młodzieńcowi nie pomogły także kiczowate zachwyty na temat Zélie. Skoro już o niej mowa, to dość typowa Mary Sue. Uzdolniona magicznie, świetnie walcząca, a ponadto urodziwa tak, że jak się odświętnie ubierze, wszyscy wokół popadają w zachwyt. W dodatku jest to ten rodzaj postaci, za której głupotę płacą wszyscy dookoła, ponieważ jej, jako przeznaczonej do wyższych celów, nic poważniejszego stać się nie może. W teorii bohaterka żyła w nędzy i ucisku, jednak, ujmując sprawę nad wyraz eufemistycznie, nie przeszkadza jej się to zachowywać nierozsądnie [1].

Język powieści jest prosty – może to i lepiej, zważywszy na to, że tłumacz się nie wysilił. Zgrozę wywołuje już zamieszczona na początku lista z klanami magów i ich specjalizacjami. Oto mag umysłu zyskał dźwięczne miano „konektor”, dalej mamy „faluna”, „tajfuna”, „ziemiowca” wraz z „ziemiarką”, „świetlarką” oraz „kancerem” (ten ostatni zsyła chorobę). Po cóż było się tak ograniczać? Mam inne pomysły: „światłowód”, „świetlówka”, „sprężarka”, „ziemniak” i „ziemianka” (a może „ziemiórka”). Z innych przykładów – „white lie” zostało przeznaczone dosłownie.

Styl książki jest znośny do momentu, w którym bohaterowie nie zaczynają odczuwać miłosnych uniesień. Wtedy bowiem pojawiają się frazy w rodzaju: „nagle przeszywa mnie wstrząs, coś jak piorun. Czuję to we wszystkich porach skóry, jakby moja najgłębsza istota zapłonęła ogniem. Oddech więźnie mi płucach, spoglądam w dół i napotykam spojrzenie X. Czas stanął w miejscu. Bursztynowe oczy jaśnieją jakąś tajemniczą i nieprzepartą siłą. Nie mogę się uwolnić, jakby jego duch trzymał mojego w szponach” [2], „sunie po migoczących falach jak czarny łabędź (…) rzęsy na jej zamkniętych powiekach zdają się nie mieć końca (…) kiedy odwraca się w moją stronę, oddech zamiera mi w piersi”, „morska woń jej duszy (…) uderza we mnie z całą mocą”, „przez chwilę istnieję tylko w jego ramionach, żyję w cichej przystani jego czułych objęć (…) w jego bursztynowych oczach miłość miesza się z cierpieniem”, „dwa dni bez niej. Pod jej nieobecność morskie powietrze jest cięższe. Każdy powiew szepce jej imię. (…) Jej duch wędruje z wiatrem. Bez niej cały świat jest wspomnieniem. Księgą bezpowrotnie utraconego. Zamykam oczy i przypominam sobie nasze ostatnie wspólne chwile wśród trzcin. Nie wiedziałem, że można tak idealnie pasować do czyichś ramion.” Dobrze, że jest tego stosunkowo niewiele.

Trzeba jednak przyznać, że „Dzieci…” czyta się płynnie i z zaciekawieniem, pomimo braku jakichkolwiek większych obaw odnośnie powodzenia misji, jakiej podjęli się bohaterowie. Choć jest to pierwszy tom cyklu, główny wątek zostaje zamknięty. Odmienny sztafaż i ciemnoskórzy bohaterowie przynajmniej nieco odróżniają powieść Adeyemi od innych tego rodzaju pozycji. Stąd ocena – tym razem uwzględnia ona specyfikę grupy docelowej, więc dorośli fani fantasy powinni ją sobie obniżyć. Choć, przyznam, po raz kolejny zastanawiam się, czy słusznym jest zakładanie, że literatura dla młodzieży może być głupsza i prostsza od tej przeznaczonej dla starszego czytelnika. Ale to już temat na inny artykuł.

[1] Jeszcze jedna rzecz mnie ubawiła, umieszczam ją w przypisie, nie chcąc w treści recenzji zdradzać kwestii kluczowych dla fabuły. Otóż Adeyemi zafundowała swojej bohaterce seks w „wirtualu” (to znaczy w magicznie wykreowanym świecie wyobraźni jej i księcia), a wszystko dlatego, że oto książę jednak pod koniec okazuje się niegodzien jej miłości. W związku z tym Zélie zachowuje fizyczne dziewictwo na kolejne tomy cyklu i kolejnego, tym razem jeszcze lepszego, chłopaka.

[2] Normalnie scena z ekranizacji „Zmierzchu”, w której to Edward po raz pierwszy widzi Bellę na tle tablicy z anatomią wypławka oraz wentylatora wysiada w przedbiegach.

PS. Przy okazji szukania informacji o autorce natrafiłam na taką oto – otóż Adeyemi oskarżyła Norę Roberts o plagiat tytułu. Pocieszna historia, zważywszy na ilość książek napisanych przez tę drugą, ogólny „poziom oryginalności” tytułów fantasy, czy choćby to, że tytuł rzekomo plagiatujący brzmi „Of blood and bones”. Poza tym, być może to Roberts, jako królowa romansów, mogłaby oskarżyć Adeyemi o plagiat – domniemywam, że fraz zbliżonych do tego, co wyżej cytowałam, znalazłoby się w jej twórczości mnóstwo.

Jak dotąd, zarówno w USA, jak i w Polsce ukazały się dwa pierwsze tomy. Nie pałałam chęcią kontynuacji lektury cyklu, więc na drugi się nie skusiłam.