Beatrycze Nowicka Opowiadania

Smocza droga (recenzja, E)

Śladami Martina

Daniel Abraham, wyd. Ars Machina

Pierwszy tom cyklu „Sztylet i moneta”

Beatrycze Nowicka: 6,5/10

Chociaż do „Gry o tron” „Smoczej drodze” jeszcze daleko, Danielowi Abrahamowi udało się stworzyć całkiem niezłą rozrywkową powieść fantasy.

Tym razem chęć powrotu do tradycyjnej fantasy z rycerzami, mapką świata i Powracającym Pradawnym Złem zaowocowała lekturą pierwszego tomu cyklu „Sztylet i moneta” Daniela Abrahama. Szczęśliwie czas poświęcony „Smoczej drodze” nie okazał się czasem straconym. Od razu trzeba jednak zaznaczyć, że powieść Amerykanina to po przede wszystkim niezłe rzemiosło – realizacja założeń, które mogłyby się pojawić w jakimś podręczniku pt. „Jak napisać książkę fantasy”. Tyle, że z doświadczenia wiadomo, iż pomimo dość oczywistych wytycznych [1], książek spełniających je w zadowalającym stopniu jest mniej, niż można by się spodziewać.

„Smoczej drodze” brakuje wprawdzie błysku, jaki cechował „Zemstę…” Abercrombiego, czy iskry talentu widocznej w powieściach Scotta Lyncha, jednak jest solidną, rzetelnie napisaną i przemyślaną powieścią, która potrafi zainteresować czytelnika. Wspominałam Martina, więc wyjaśniam – z „Pieśnią lodu i ognia” powieść Abrahama łączy konstrukcja, to jest oparcie na kilku równorzędnych bohaterach, z których perspektywy przedstawiane są kolejne rozdziały, a także uniwersum z „niskim poziomem magii”. Natomiast nastrój jest zdecydowanie mniej ponury, a niektóre elementy świata przedstawionego (mentalność większości bohaterów, ekonomia) są zdecydowanie bliższe współczesności.

Pod względem oryginalności uniwersum Abrahama wypada typowo – znajdują się w nim feudalne królestwa zbudowane na ruinach dawnej świetności. Mapa nie jest może kopią Europy, jednak na półwyspie wysuniętym na zachód dominują nazwy przywodzące na myśl francuski i hiszpański, na północnym wschodzie brzmią one „nordycko”, a południowy półwysep to z kolei wolne kupieckie miasta-państwa. Trzeba jednak dodać, że autor zadał sobie trud przemyślenia wszelkich lokalizacji, ich znaczenia, odległości pomiędzy nimi itp. Zadbał, by czytelnik miał poczucie, że kontynent jest rozległy, wielokrotnie też w powieści padają nazwy kilkudziesięciu wyszczególnionych miast tak, że ma to wszystko sens w kontekście opisywanych wydarzeń historycznych, rozgrywek politycznych i kwestii handlowych. Istotne dla fabuły miejsca są opisywane może nie kwieciście, ale wystarczająco, by czytelnik wyrobił sobie opinię na temat ich wyglądu i charakteru (pojawiają się też niezgorsze barwne pomysły, jak np. stolica Antei umiejscowiona po obu stronach wielkiej rozpadliny). Być może chcąc przydać swojemu światu oryginalności i kolorytu, Abraham wspomina o trzynastu rasach, problem jednak polega na tym, że wszystkie opisane zostały nadzwyczaj skąpo, na zasadzie: ci mają spiczaste uszy, wystające kły i masywną budowę ciała, tamci są chudzi i bladzi, jeszcze inni mają świecące oczy. I to by było na tyle – nie sposób nawet wywnioskować, czy np. „jaszczuropodobni” Jasurowie bardziej przypominają dwunogie jaszczurki, czy pokrytych gdzieniegdzie łuskami ludzi [2], że nie wspomnę o strojach, kulturze, jakichś szczególnych umiejętnościach itp. Moim zdaniem lepiej byłoby skupić się na mniejszej liczbie istot, ale opisać je porządnie, albo wręcz ograniczyć się tylko do ludzi.

Istotną kwestią odróżniającą „Smoczą drogę” od większości rozrywkowej fantasy są wspominane wyżej kwestie ekonomiczne. Nieprzypadkowo cykl nosi nazwę „Sztylet i moneta” – w świecie Abrahama pieniądz faktycznie jest siłą – domy kupieckie i banki posiadają sporo władzy, włącznie z udzielaniem finansowania szlachcie. Autor opisuje handel w różnych skalach – od scenki, w której jedna z bohaterek radzi napotkanemu handlarzowi, jak sprzedać zniszczone sukienki po zawyżonej cenie, po podejście w skali makro (kontrola nad importem z krain południa). Abraham przedstawia też sposoby fałszowania dokumentów, wspomina o wekslach, pożyczkach, ubezpieczeniach itd. Wszystko to opisane zostało ciekawie (choć pociąga za sobą stosowanie takich współcześnie brzmiących i nieco wybijających z klimatu określeń jak holding czy audyt) – poza tym jest to pierwsza znana mi powieść fantasy, w której część bohaterów zakłada własny biznes, zamiast podążać ścieżkami przeznaczeń wszelakich (w dodatku w sytuacji, gdy na horyzoncie w siłę rośnie wzmiankowane na początku Pradawne Zło).

W przypadku książek pokroju „Smoczej drogi”, kluczowym elementem, decydującym o sukcesie lub porażce są bohaterowie. Abrahamowi sztuczka się udała – jego postaci zostały nakreślone z wyczuciem, sprawnie i ciekawie, a część z nich można naprawdę polubić. To oni są katalizatorami wydarzeń – nie ma się wrażenia, że działania bohaterów są podporządkowane głównym wątkom, zamiast tego protagoniści zdają się „żyć własnym życiem”, a fabuła wyłania się sama z ich poczynań. Co więcej, czytelnik nie ma poczucia, że autor na samym początku zadecydował, kto będzie dobry a kto zły, i potem podciągał pod ten szablon kolejne cechy. Bohaterowie „Smoczej drogi” mają swoje mocne i słabe strony. Ktoś, kto generalnie jawi się jako porządny człowiek, może np. w określonej sytuacji zamordować z zimną krwią, ktoś inny popada w nałóg alkoholowy i tak dalej.

W porównaniu z Martinem Abraham zdecydował się na mniejszą liczbę postaci, z których perspektywy poznajemy wydarzenia. Uważam to za słuszne rozwiązanie – fragmenty poświęcone poszczególnym osobom przeplatają się dzięki temu dość często, co zapewnia różnorodność, ale też sprawia, że nie trzeba przeczytać kilkuset stron, by poznać dalsze losy ulubionego bohatera. „Smoczą drogę” oparto przede wszystkim na czterech postaciach. Kapitan Marcus Wester to starzejący się dowódca najemników o ponurej przeszłości, postać dość typowa, nie aż tak barwna jak Cosca Abercrombiego, ale budząca sympatię, w czym niewątpliwy udział mają najlepsze kwestie dialogowe. Ot choćby taki przykład: „Postanowiłem porzucić wiarę w jakiegokolwiek boga z dobroci serca – rzekł Marcus. – Względem kogo? – Względem bogów. Nieprzyzwoicie jest myśleć, że nie byli w stanie uczynić tego świata lepszym”. Baron Dawson Kalliam to arystokrata z krwi i kości, rozmiłowany w hodowli psów, polowaniach i dworskich intrygach. Jest konserwatystą, uważającym swoich poddanych za coś w rodzaju zwierząt domowych (którym jednak należy zapewnić godziwy byt, o ile są lojalni), z drugiej zaś strony jest szczerze oddany rodzinie i koronie. Pod koniec „Smoczej drogi” kilka rozdziałów należy także do jego żony Clary, kobiety w dziwny sposób łączącej empatię z bezwzględnością. Młody Geder Palliako jest słaby i daje robić z siebie pionka. Z kolei Cithrin, wychowywana przez bank sierota, posiada ogromny talent do fachu swoich opiekunów. Początkowo zahukana i wycofana nastolatka, w miarę rozwoju wydarzeń bierze w swoje ręce coraz więcej spraw. Cithrin stanowi swego rodzaju odtrutkę na bohaterki książek pisanych przez kobiety – scena, w której analizuje spotkanie z mężczyzną jak negocjacje handlowe jest przeurocza, podobnie zabawny jest sposób, w jaki kwituje swój pierwszy raz (rzekłabym nawet, że ten fragment posiada walory dydaktyczne w przeciwieństwie do wszelkich opisywanych z emfazą ekstaz i uniesień). Na uwagę zasługuje też postać drugoplanowa – mistrz Kit, przywódca trupy wędrownych aktorów. W zamyśle miał być charyzmatyczny i nieco tajemniczy, i istotnie takim jest, nierzadko zdarza mu się też przyćmiewać podstawową czwórkę bohaterów.

Fabuła „Smoczej drogi” koncentruje się wokół losów postaci. Z baronem Dawsonem wiąże się wątek intrygi na szczycie władzy, poza tym niektórzy bohaterowie walczą (niestety, opisana została tylko jedna większa bitwa i to dosyć po macoszemu), wędrują, spotykają się, rozstają i próbują układać sobie życie. Akcja biegnie na tyle szybko, by nie nużyć. Abraham stosuje przeskoki czasowe – bywa, że o kilka miesięcy, dzięki czemu prezentowane są najważniejsze wydarzenia, a nie tygodnie spędzone w drodze z miejsca A do B, czy na oczekiwaniu na rozwój wydarzeń. W jednym przypadku zwrot akcji całkowicie mnie zaskoczył – do tego stopnia, że z niedowierzaniem przeczytałam kilkakrotnie tę samą linijkę. Nie można jednak powiedzieć, że nie było żadnych przesłanek, czy podbudowy dla takiego rozwoju wypadków.

Styl Abrahama nie jest niepoprawny, ale też nie wyróżnia się na tle innych powieści fantasy. Opisy są krótkie, acz treściwe. Zastanawiam się nad udziałem tłumacza – Andrzej Jakubiec „wykazał się” już podczas tłumaczenia antologii „Steampunk”, gdzie pojawiały się zdania świadczące o kompletnym niezrozumieniu angielskich zwrotów. Tym razem aż takich kwiatków nie znalazłam, za to polszczyzna szwankowała – mam tutaj na myśli przede wszystkim takie radosne neologizmy i wyrażenia jak „upartość”, „tragiczność”, „zieloność”, „słodkość”, „zszokowanie”, „ciężkość”, które potrafiły zepsuć całe zdania (a już zwłaszcza, gdy miały być one doniosłe w treści, jak wtedy, gdy mistrz Kit stwierdza, że uważa świat za piękny pomimo „całej jego tragiczności i bólu” – nie brzmi to jak parafraza Dezyderaty). Dlatego nie wykluczam, że styl oryginału mógł być lepszy.

„Smoczą drogą” Abraham nie odkrywa Ameryki, ale zapewnia dobrą rozrywkę. Jego powieść nie jest ani całkowicie typowym fantasy o wybrańcach przeznaczenia i magicznych artefaktach, ani modnym ostatnio „brudnym fantasy” – zamiast tego plasuje się gdzieś pośrodku, jednak wypada o wiele lepiej niż „Uczta dusz” C. S. Friedman.

[1] Np. dawno, dawno temu, w „Magii i Mieczu” opublikowano artykuł Pilipiuka, dotyczący tego, jak napisać bestseller fantastyki popularnej. Nie sposób nie zgodzić się z postulowanymi tam punktami. A jednak na naszym rodzimym fantastycznym poletku od tamtej pory ukazała się jedynie znikoma ilość utworów spełniających postulaty Pilipiuka.

[2] Abstrahując od tego, że skrupulatnie wypisywałam sobie wszystkie nazwy ras, jakie padały i na mojej liście nie pojawia się ich trzynaście. Mogłam coś przeoczyć, po co jednak wymieniać ich tyle, skoro nie mają one szczególnego znaczenia – niektóre nazwy pojawiają się w powieści dwa, trzy razy.

Miałam nawet ochotę na lekturę kolejnej części, jednak wydawnictwo splajtowało, a nikt inny nie podjął się kontynuacji wydawania cyklu. Ogólnie zresztą Abraham nie miał szczęścia do polskich wydawców, a może po prostu jego książki nie bardzo się sprzedawały nad Wisłą.