Beatrycze Nowicka Opowiadania

W hołdzie królowi (recenzja, E)

Bo znajomy redaktor mnie poprosił o jakieś opowiadanie do antologii

Antologia, wyd. Zysk i S-ka

Beatrycze Nowicka: 5,5/10

Spora część opowiadań zebranych w antologii „W hołdzie królowi” stanowi całkiem przyjemną lekturę. Z drugiej strony po zbiorze powstałym – wedle słów redaktora – w celu uhonorowania Tolkiena, spodziewałabym się czegoś zupełnie innego.

Wydawać by się mogło, że napisanie opowiadań w jakiś sposób odwołujących się do twórczości angielskiego ojca fantasy powinno być łatwe. W końcu lwia część utworów powstałych w tej konwencji opiera się na dziełach Tolkiena. Najprostszą opcją byłoby wzięcie na warsztat którejś ze znanych postaci, albo osadzenie akcji w Śródziemiu. Powstałe później, świetne „Pieśni Umierającej Ziemi”, poświęcone uniwersum stworzonemu przez Jacka Vance’a dowodzą, że antologia napisana „w hołdzie…” może być bardzo udana i że zdolni autorzy potrafią wpasować się w klimat i styl innego pisarza, a przy tym nadać swoim tekstom indywidualne piętno.

Inną, bardziej ambitną opcją, byłaby próba zachowania tego, co wydaje się typowe dla autora „Silmarillionu” – ja wymieniłabym dbałość o detal, nostalgię oraz mityczno-heroiczne zacięcie. Wreszcie można podejść do twórczości Tolkiena w sposób krytyczno-polemiczny tak, jak to uczynił Kiriłł Jeśkow w „Ostatnim władcy pierścienia”. Zdecydowana większość zaprezentowanych w antologii utworów nie wpasowuje się w żaden z wyżej wymienionych schematów. Owszem, przeważnie są to dość typowe opowiadania fantasy, wiele z nich jednak bardziej podpada pod kategorię baśniową. W przypadku utworów napisanych przez kobiety pojawiają się wątki feministyczne – dzielne czarodziejki, czy panie wyruszające na ratunek mężczyznom w opałach. Czasem autorzy sięgali po jakiś pojedynczy motyw – miłość elfki do człowieka, postać wędrownego czarodzieja, albo złego smoka. Dość niespodziewanie w antologii znalazło się także opowiadanie SF oraz utwór, który dziś chyba zaklasyfikowano by jako coś pomiędzy SF a New Weird. Kilka zaś utworów sprawia wrażenie, jakby pojawiły się w zbiorze zupełnym przypadkiem.

Opowiadaniem, które nie tylko bardzo mi się spodobało, ale też – przynajmniej w moim odczuciu – jako jedyne naprawdę spełnia założenia antologii jest „Czarodziej” Charlesa de Linta. Kanadyjski pisarz uhonorował Tolkiena, pozostając przy tym wiernym sobie. Tytułowa postać to ekscentryczny bezdomny staruszek, który wyjawia napotkanej w parku młodej poetce, że jest zagubionym w czasie fragmentem mitu. Dzieli się także przemyśleniami na temat roli opowieści – prawdziwa opowieść, mówi, to taka, która może zmienić nasze życie, która trwa przez pokolenia, przypomina o wartościach, jakie powinny być pamiętane.

Innym, bardzo dobrym, a przy tym wzruszającym tekstem z humanistycznym przesłaniem jest „Naga” Petera S. Beagle’a. To już dosyć typowa baśń o królu, który znalazł sobie zmiennokształtną ukochaną. Znając inne historie, gdzie tajemnicza kobieta regularnie pojawiała się i znikała, zabraniając przy tym mężczyźnie oglądania swojej drugiej postaci, spodziewałam się klasycznego rozwiązania. Tymczasem Beagle poprowadził wątek tych dwojga inaczej – i bardzo dobrze, bo dzięki temu nie tylko jest ciekawiej, ale też wymowa okazuje się zupełnie inna.

Do tekstów baśniowych zaliczyć można także „Króla zimy” Jane Yolen, historię sieroty, wierzącego, że pochodzi z magicznego ludu. To krótkie opowiadanie jest zgrabnie napisane i ma swój klimat, choć raczej nie należy do tych, które utkwią w pamięci na bardzo długo.

Po podobny motyw sięgnęły Patricia McKillip w „Bractwie smoka” oraz Emma Bull w „Srebrze czy złocie”. Teksty utrzymane są w baśniowej konwencji, tematem obydwu są przedsiębiorcze kobiety wyruszające na pomoc mężczyźnie. „Bractwo smoka” wydaje się być osadzone w tym samym uniwersum co trylogia o mistrzu zagadek. McKillip próbuje odwracać schematy, niestety jej czwórka poszukiwaczek przygód (rzekomo doświadczonych), wyruszających ocalić schwytanego przez smoka kochanka królowej zachowuje się tak bezdennie głupio, że aż przykro o tym czytać. Do tego opowiadanie zdaje się urywać w połowie. Dużo lepiej poradziła sobie Emma Bull. W jej utworze uczennica wioskowej wiedźmy udaje się na poszukiwania zaginionego królewicza – poza odwróceniem ról całość jest dosyć typowa, ale zgrabny styl i klimat sprawia, że „Srebro czy złoto” czyta się bardzo przyjemnie. Niestety w tłumaczeniu pojawiają się bolesne kwiatki, takie jak „elementy” zamiast „żywiołów”, czy – o zgrozo – „negatywy” zamiast „przeczeń”. Nie wiem, może to kwestie regionalne, w każdym razie nigdy nie słyszałam też, by owca się cieliła.

A skoro już wspomniałam o motywach feministycznych – w „Pofruniemy” Karen Haber stary czarodziej pragnie przyjąć ucznia, lecz jego pomocnik zamiast spodziewanego chłopca przyprowadza dziewczynkę (która oczywiście okazuje się uzdolniona). W opowiadaniu nie dzieje się wiele, ale dosyć sympatycznie wypadł opis zadzierzgującej się pomału przyjaźni pomiędzy magiem a dziewuszką. To jeden z tekstów średnich – czyta się go miło, jednak niewiele pozostaje w pamięci. Nieźle napisana została „Śmierć i dama” Judith Tarr. To właśnie tu pojawia się motyw związku człowieka i elfki. Ta ostatnia po śmierci męża przybywa do otoczonej lasami francuskiej wioski, szukając drogi powrotnej do swojego świata. Utwór Tarr zrobił na mnie raczej dobre wrażenie, wyjąwszy dość nachalnie przedstawiony wątek kobiet przeciwstawiających się mężczyźnie (tu – szwagrowi elfki, który chciałby wykorzystać jej magię dla realizacji własnych ambicji).

„Dziewięć złotych nici” Andre Norton oraz „Czas miary” Poula i Karen Andersonów zostały napisane jako początek legendy, prolog do przyszłych wielkich wydarzeń, w obydwu też ważną rolę odgrywają dziecięcy bohaterowie. Tekst Norton wydał mi się dosyć nijaki, ale też nie przepadam zbytnio za twórczością tej autorki. Małżeństwo Andersonów poradziło sobie lepiej. Ich wizja jest dosyć wyrazista, choć czytelnik szybko domyśla się tego, o czym porwane i wychowywane przez gobliny dzieci nie mają prawa wiedzieć. Wydaje mi się też, że czytałam już utwory oparte na podobnym pomyśle. W „Czasie miary” pojawia się tolkienowskie czarno-białe podejście, ale trzeba przyznać – gobliny są naprawdę po staremu paskudne i złe, a czytelnik szczerze życzy im rychłego zgonu miast deliberować nad moralną niejednoznacznością.

W stary schemat – w tym przypadku chodzi o klasyczne podejście do tytułowej istoty – wpisuje się „Smok z Tollin” Elizabeth Ann Scarborough. To kolejny przykład opowiadania średniego, które czyta się bez zgrzytów, ale i bez zachwytów. Podobnie odebrałam „Reave’a Sprawiedliwego” Stephena R. Donaldsona. Pojawił się tam jeden dobry pomysł – to, że tytułowy bohater nie tyle bierze sprawy w swoje ręce, co uświadamia innym konieczność działania. Jednak poza tym rzecz jest dość typowa i nie wyróżnia się zbytnio na tle innych.

Pozytywne wrażenie zrobiła na mnie „Przynęta” Harry’ego Turtledove’a, przede wszystkim ze względu na niezły styl. Z Tolkienem wspólne ma jedynie chyba germańskie inspiracje – opowiadanie przedstawia losy pewnej quasi-wikińskiej społeczności, do której przybywają misjonarze, głoszący wiarę w jedynego boga. Choć, gdy pomyśli się o tym, że autor „Władcy pierścieni” był katolikiem-konserwatystą, zakończenie wydaje się przewrotne.

Bohaterem „Trollowego mostu” Terry’ego Pratchetta jest starzejący się wojownik Cohen Barbarzyńca, co rodzi oczywiste skojarzenia, bynajmniej nie z twórczością Tolkiena. Potem jest o tyle lepiej, że tematem opowiadania Pratchetta wydaje się tęsknota za odchodzącą epoką, niknącą magią.

Trzy w zamierzeniu humorystyczne opowiadania fantasy: „Bunt śliwkowosłodkich elfów” Mike’a Resnicka, „Dom halflingów” Dennisa L. McKiernana oraz „Götterdämmerung” Barry’ego N. Malzberga niestety raczej nie śmieszą. W ostatnim pojawiają się nawiązania do historii o Nibelungach, pozostałe wydają się nie mieć z Tolkienem już nic wspólnego (same słowa „elfy” i „halflingi” nie wystarczą, zwłaszcza, gdy rasy te nie mają nic wspólnego z elfami i hobbitami ze Śródziemia). Antologia mogłaby z powodzeniem obejść się bez nich.

Na koniec zostawiłam sobie trzy utwory, które z fantasy mają niewiele wspólnego.

„W porze majenia studni” Johna Brunnera jest w zasadzie opowiadaniem obyczajowo-romansowym, wzbogaconym o wątek nadnaturalny. Jego bohater, zmagający się z traumą, związaną z udziałem w pierwszej wojnie światowej (rozumiem, że to miało stanowić nawiązanie, w tym przypadku do biografii Tolkiena), powraca w rodzinne strony, gdzie zaczyna interesować się lokalnymi zwyczajami oraz córką pastora. Utwór Brunnera czyta się bardzo przyjemnie. Wyobrażanie sobie, jak Tolkien mógłby zareagować na opisy radosnego seksu przedmałżeńskiego oraz podtrzymywania kultu Bogini było dosyć zabawne.

„Nocne czuwanie w świątyni” Roberta Silverberga, choć niezbyt oryginalne, nie jest złe. Wciąż jednak zastanawiam się, dlaczego tekst o niespodziewanym znalezisku archeologicznym w ośrodku kultu, czczącego przybyszów z kosmosu, znalazł się w antologii poświęconej Tolkienowi.

Wreszcie, najdziwniejsze ze wszystkich „Rzeczną drogą” Gregory’ego Benforda. Jeśli z czymś ma mi się ono kojarzyć, to z późniejszą nieco „Drogą wszystkich duchów. Legendą z Thistledown” Grega Beara, zaklasyfikowaną jako SF. Benford opisuje świat w kształcie walca, przez który płynie rzeka czasu, dzięki niej zaś śmiałkowie mogą odważyć się na podróż w przeszłość lub przyszłość. Wizja jest intrygująca, choć wyrywkowa. Pojawiają się w niej zombi, wykorzystywane jako niewolnicy, czy organiczne budynki. Trochę przeszkadza mi używanie słów takich jak rtęć, wodór, czy brom do opisywania substancji, mających niewiele wspólnego z występującymi w rzeczywistości. Wreszcie już stosunkowo wcześnie można się domyślić finału. Niemniej, ogólna „dziwność” realiów sprawia, że „Rzeczną drogą” zapada w pamięć. Konia z rzędem temu, kto znajdzie tu cokolwiek wspólnego z Tolkienem, chyba, że uznać za to myśl „jeśli zwrócisz się przeciwko ojcu…” (nie dokończę, nie chcąc zdradzać zbyt wiele).

Podsumowując – w antologii znajdzie się kilka dobrych i ciekawych tekstów, sporo pozostałych zaś może dostarczyć paru godzin przyjemnej lektury fanom klasycznego fantasy. Tylko nie należy się zbytnio nastawiać na tolkienowskie inspiracje.