Beatrycze Nowicka Opowiadania

To, co najlepsze w SF tom 2 (recenzja, E)

Pochwała różnorodności

Antologia, wyd. Zysk i S-ka

Beatrycze Nowicka: 7/10

W porównaniu z tomem pierwszym, część druga „Tego, co najlepsze…” zawiera więcej (dwadzieścia) krótszych tekstów, które cechuje znacznie większa rozpiętość tematyczna, co uważam za istotną zaletę. Trzeba też dodać, że niemal wszystkie utwory prezentują poziom co najmniej przyzwoity. Co ciekawe, sporo z nich ma optymistyczny wydźwięk.

W 1996 roku w Stanach ukazały się antologie nawiązujące do klasyki SF. W zbiorze redagowanym przez Hartwella znalazło się kilka opowiadań z tych książek: „Po srogiej zimie” Dave’a Wolvertona, „Non stop do Portales” Connie Willis oraz „Kolumbiada” Stephena Baxtera. W nurt hołdu dla prekursorów wpisuje się także „Słoneczna włócznia” Davida Langforda. Teksty te zostały sprawnie napisane i czyta się je z pewną przyjemnością, jednak w mojej pamięci nie zabawiły dłużej – zapewne z powodu braku szczególnej sympatii dla ojców gatunku. Z takiej antologii pochodzi także „Robozumek”, tekst krótki acz treściwy. John Brunner połączył w nim typowy dla SF motyw strachu przed SI zwracającym się przeciwko swojemu twórcy z lękiem znacznie starszym, którego wyraz można znaleźć już w mitach.

Znany z tomu poprzedniego James Patrick Kelly tym razem przedstawia wizję ludzi przystosowanych do życia w stanie nieważkości. „Piętnaście tymczasowych miesięcy” wypada przekonująco dzięki formie – pierwszoosobowej narracji stylizowanej na pełną dygresji opowieść, jak i wiarygodnym bohaterom. „Lotnicy” Gregory’ego Benforda to kolejny zapis pomysłu – tym razem na ludzi wykorzystujących rzeczywistość wirtualną do przeprowadzania analiz rynku. Sama koncepcja nawet przyjemna, tyle że po lekturze książek Iana McDonalda, zawierających tego rodzaju pomysły w ilościach hurtowych do tego okraszone wartką akcją, tekst Benforda, będący w zasadzie opisem jednej idei, wypadł cokolwiek blado.

Jednym z utworów, które najbardziej zapadły mi w pamięć, było „Z ust” Sheili Finch. Owszem, nasunęła mi się myśl, że tak pomyślany wrogi obcy gatunek inteligentny raczej nie miałby szans na gwałtowny rozwój technologiczny, jednak opowiadanie broni się siłą emocjonalnego oddziaływania.

Wizje mało prawdopodobne, ale za to klimatyczne przedstawili Yves Meynard w „Tytoniowych słowach” oraz Bruce Sterling w „Naprawiaczu rowerów”. Pomysł Meynarda wydaje się dość dziwaczny – akcja toczy się w kosmicznej bazie, gdzie gwiezdni podróżnicy mogą pozbyć się… ciążących im grzechów, które mogłyby sprowadzić na nich obłęd podczas podróży przez nadprzestrzeń. Głównym bohaterem jest upośledzony chłopiec. Utwór broni się oryginalnością i nastrojem. Bohater opowiadania Sterlinga mieszka na zrujnowanym piętrze ogromnego wieżowca (skojarzyło mi się z „Brzoskwiniami dla Szalonej Molly”, gdzie ludzkość także żyje w ogromnych drapaczach chmur) – może nie dzieje się tu dużo, jednak wizja autora przypadła mi do gustu.

Nie przekonały mnie natomiast „Inwazja” Joanny Russ (nie trafia w moje poczucie humoru), „Korektor życia” Damona Knighta (pomysł wyjściowy dobry, ale brak jakiegoś mocniejszego uderzenia), „Ile jest kotów w Zanzibarze” Gene’a Wolfe’a (owszem, ma klimat, ale nie odpowiada mi wizja androidów) oraz „Zapomnijcie o szczęściu” Kate Willhelm. W przypadku ostatniego z wymienionych opowiadań autorka najwidoczniej przeczytała „Samolubny gen” i postanowiła pójść pięć kroków dalej, co okazało się pięcioma krokami w stronę serii o superbohaterach – znów mamy do czynienia z tekstem-rozwinięciem quasi-naukowej koncepcji, która z nauką ma za mało wspólnego.

W „Wykładzie Doblina” Allena Steele’a seryjny morderca jest gościem na uniwersytecie. Nie do końca rozumiem, dlaczego władze miałyby zorganizować coś takiego, nie wydaje mi się, by efekt był korzystny z ich punktu widzenia [1]. Społeczno-polityczne kwestie pojawiają się także w „Pierwszym wtorku” Roberta Reeda, gdzie (co uważam za bardzo sympatyczny pomysł) prezydent w ramach kampanii wyborczej wysyła swoją symulację w odwiedziny do domów obywateli. Niestety, mamy tutaj typowo amerykańskie podejście, to znaczy prezydenta jako wcielenie cnót wszelakich.

Trzy opowiadania poruszają temat „wspomaganego” seksu. W przypadku „Na najwyższym piętrze” Terry’ego Bissona i „Czerwonej Sonji i Lessinghama w krainie marzeń” Gwyneth Jones jest to seks w rzeczywistości wirtualnej. Wizja Bissona jest optymistyczno-humorystyczna (co nie dziwi, skoro tekst pierwotnie został opublikowany w Playboyu) i ogranicza się przede wszystkim do opisów coraz bardziej roznegliżowanych kobiet – siłą rzeczy nie udzielił mi się entuzjazm narratora. Punkt za to, że Bisson uczynił nim bezrobotnego lenia i nieudacznika, mieszkającego z mamą. Poza tym prztyczkiem w nos czytelników nie zapamiętałam nic bardziej godnego uwagi (poza może tym, że coś mi zgrzytało w opisach bielizny, ale to może być kwestia tłumaczenia). Jones dla odmiany grzmi o uzależnieniu od cyberseksu, ale także nie przekonuje – początek jest niezły, jednak brakuje jakiejś wyrazistej puenty. W „Domu żałoby” Briana Stableforda „ulepszenia” są natury biologicznej – transgeniczne prostytutki wydzielają substancje uzależniające swoich klientów. Pomysł niezły, ale zepsuło go naszpikowanie tekstu licznymi monologami wyjaśniającymi, które brzmią nad wyraz sztucznie. Do tego albo autor coś sknocił, albo przekład znów zawodzi (a najprawdopodobniej jedno i drugie), gdyż niektóre zdania w naukowym slangu brzmią cokolwiek bez sensu np. „inżynierowie z przemysłu kosmetycznego po eksperymentach nad kształtem i formą zabrali się za mnożenie płynów fizjologicznych”, „komórki nabłonkowe (…) zaczęły produkować starannie zaprojektowane substancje namnażające”, „geny mutowały się według podobnej, wypaczonej logiki”.

Na koniec pozostawiłam sobie największe pozytywne zaskoczenie antologii. Pomysł, na jakim została oparta „Oblubienica Elvisa”, jest tak zwariowany, wręcz karkołomny, że mogłabym porównać opowiadanie Kathleen Ann Goonan jedynie do „Miasta Egzo-Szkieletów” Jeffrey’a Forda. To jeden z tekstów, których lekturze towarzyszy wrażenie, że za żadne skarby świata nie wymyśliłoby się czegoś takiego. Niezwykle zabawne.

Po lekturze dwóch kolejnych części „Tego, co najlepsze w SF” stwierdzam, że choć niektóre z opowiadań zaprezentowanych w zbiorach nieco trącą myszką, można jednak znaleźć więcej takich, które zachowały swój urok.

[1] Inna sprawa, że niedawno dowiedziałam się, iż swego czasu w Ameryce organizowano spotkania (nie pamiętam, czy uczniów szkół średnich, czy już studentów) z przestępcami. W zamierzeniu miało to zniechęcać do wyboru takiej drogi życiowej, choć później przeprowadzone analizy statystyczne wskazały raczej, że efekt, jeśli już, to bywał odwrotny.