Beatrycze Nowicka Opowiadania

To, co najlepsze w SF tom 1 (recenzja, E)

Pomysł wprawdzie był, lecz niewiele ponad to

Antologia, wyd. Zysk i S-ka

Beatrycze Nowicka: 6/10

„To, co najlepsze w SF” może stanowić ciekawą lekturę dla fanów tej konwencji.

Jako że swego czasu „To, co najlepsze w fantasy” pod redakcją Davida G. Hartwella przypadło mi do gustu, sięgnęłam po analogiczną antologię, tym razem mieszczącą opowiadania SF w oryginale opublikowane w 1995 roku. Truizmem jest stwierdzenie, że dla utworów SF ponad ćwierć wieku to szmat czasu. Tę spóźnioną lekturę traktowałam zatem jako swego rodzaju test jakości, ale też zaspokojenie czytelniczej ciekawości odnośnie minionych trendów.

Przyznam, że tom pierwszy okazał się rozczarowaniem. Jak na zbiór najlepszych opowiadań i nowel, spośród wydanych na anglojęzycznym rynku w ciągu roku, ilość utworów, które zrobiły na mnie naprawdę dobre wrażenie była stosunkowo niewielka.

Dominującą cechą wielu spośród tych tekstów jest oparcie ich na jakimś quasi-naukowym pomyśle. Niestety, w wielu przypadkach autorzy podporządkowali wszystko prezentacji swojej koncepcji, zaniedbując bohaterów, fabułę, czy budowanie klimatu. Dodajmy do tego jeszcze suche, przeładowane slangiem opisy czy dialogi – te ostatnie chyba nawet gorsze, zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z przerzucaniem się wyjaśnieniami przez postaci, dla których omawiane kwestie powinny stanowić chleb powszedni. Polski wydawca dołożył do tego swoje – w kilku utworach tłumaczenie budzi głęboką irytację. Pojawiają się na przykład: „negatywna energia gęstości”, „akceleracja centryfugalna”, „dwubiegun magnetyczny” a nawet, o zgrozo, „hydrogenna plazma” na Słońcu (szkoda, że nie hydrantowa). I tak autor nabiedził się nad całą teorią (w jednym przypadku nawet wzbogacił tekst o rysunek, przedstawiający hipotetyczne soczewkowanie grawitacyjne w polu antygrawitacyjnym), a nieudolny przekład terminologii zniekształcił przekaz. Co ciekawe, oprócz tematyki związanej ze zjawiskami fizycznymi, w kilku tekstach za podstawę posłużyły nauki biologiczne. Nie zabrakło też wątków eksploracji innych planet.

Antologię otwiera dobre „Myśleć jak dinozaury” Jamesa Patricka Kelly’ego – uwagę zwracają zgrabnie nakreślone postaci oraz przedstawiony tu dylemat moralny (pomysł nie był mi obcy, ale tekst Kelly’ego powstał wcześniej, niż znane mi opowiadania, których bohaterowie muszą mierzyć się z konsekwencjami teleportacji, będącej w istocie kopiowaniem). „Dziwy niewidzialnego świata” Patricii McKillip, choć krótkie, bronią się klimatem. Bardziej niż kolejny przykład postawienia postaci przed moralnym wyborem, tym razem wiążącym się z podróżą w czasie, zwraca uwagę refleksja nad upadkiem duchowości.

W pamięć zapadają także „Gorące czasy w Magma City” Roberta Silverberga. To jeden z tekstów, gdzie najważniejszy był pomysł – w tym przypadku wzmożona aktywność sejsmiczna w Los Angeles w nieodległej przyszłości. Opowiadanie przedstawia dzień z życia ekipy, której zadaniem jest ograniczanie zniszczeń powodowanych przez wyciekającą lawę. Silverbergowi udało się uczynić tę relację barwną – na obraz nowoczesnej metropolii nałożył wizję wyrastających na ulicach wulkanów, jęzorów magmy, trujących wyziewów, zasnutego popiołem nieba, nacieków barwnych minerałów. Sądzę, że dla czytelników znających LA utwór Silverberga obfituje w mnóstwo smaczków, ale nawet bez tego miejsce akcji wypada niezwykle sugestywnie. Bohaterowie, choć nakreśleni zgrubnie, również nie pozostawiają wiele do życzenia.

„Pajęczyna” Stephena Baxtera to już niestety jeden z gorszych tekstów – obce formy życia z Plutona nie przekonują, akcji w zasadzie nie ma, a główne postaci zachowują się wysoce nieprawdopodobnie. A skoro już wspominam o życiu pozaziemskim – w „Mikrobach” Joan Slonczewski bohaterka ląduje na obcej planecie, przechadza się po łące, a potem raczy czytelnika długaśnym wykładem o organizacji DNA tamtejszych istot. Toroidalny kształt komórek i trójniciowa helisa nie wydały mi się pomysłem aż tak wspaniałym, by uzasadniał powstanie całego opowiadania (a tym bardziej wyróżnienia go, jako jednego z najlepszych). W „Ewolucji” Nancy Kress porusza temat medycznych i społecznych konsekwencji wzrostu oporności bakterii na antybiotyki. Amerykańska pisarka potrafi tworzyć wiarygodne postaci, co zdecydowanie należy policzyć na plus. Jeśli chodzi o warstwę naukową, zmieniłabym bakterię na faga.

Dla odmiany „Czas Saturna” Williama Bartona to alternatywna historia, w której program kosmiczny USA rozwija się bardzo intensywnie. Znalazło się tu sporo nawiązań do amerykańskiej polityki, parę smaczków dla fanów SF oraz liczne opisy konstrukcji rakiet, całość zaś wieńczy wizja, zgodnie z którą w 2001 roku odbywa się załogowy rejs na jeden z księżyców Jowisza. Przyznam, że mnie tekst znudził, a hurraoptymistyczna wizja nie przekonała. Ze wszystkich opowiadań nastawionych głównie na kwestie „naukowe” najbardziej spodobał mi się „Tunel w studni”. Gregory Benford ciekawie i barwnie opisał Słońce z bliska, wprowadził choć trochę suspensu, a jego bohaterka ma przynajmniej nieco charakteru, dzięki czemu nie jest tylko i wyłącznie głosicielem quasi-naukowych teorii.

„Dojrzewanie w Karhidzie” Ursuli K. Le Guin znałam już wcześniej. Doceniam przemyślaną wizję społeczeństwa hermafrodytów przejawiających aktywność seksualną tylko okresowo oraz humanistyczne przesłanie, jednak zabrakło mi jakiegoś mocniejszego akcentu. „Dla White Hill” Joego Haldemana wzbudziło we mnie nieco mieszane uczucia. Z jednej strony można w nim znaleźć nakreślonych z wyczuciem bohaterów oraz łączącą ich relację, interesujące przemyślenia, zapadający w pamięć melancholijny klimat, a także podobne nieco do tego, co robi Le Guin, „modelowanie” wpływu wymyślonych kultur na jednostki. Z drugiej strony fabuła wydała mi się nieco naciągana. Wolę też, gdy dany utwór wzbudza we mnie uczucia w sposób subtelniejszy, tymczasem Haldeman ucieka się do rozwiązania obliczonego na wzruszanie czytelnika.

Jeśli chodzi o „Trzy upadki Jeremy’ego Bakera” Rogera Zelaznego oraz „Dzień, w którym przybyli obcy” Roberta Sheckleya – obydwa są opowiadaniami humorystycznymi, ale zupełnie nie trafiają w moje poczucie humoru. W „Przesłaniu nocy” Williama Browninga Spencera nie przekonała mnie przestarzała wizja cyberprzestrzeni.

Wreszcie „Ziggurat” Gene’a Wolfe’a, gdzie bohaterowie zachowują się tak dziwacznie, że najprawdopodobniej czytelnik ma do czynienia z niewiarygodnym narratorem. Jednak, podobnie jak w przypadku „Pokoju”, nie umiem zrekonstruować „prawdziwych” wydarzeń. Ponownie pojawia się myśl, czy w głowie autora kiedykolwiek istniała spójna konstrukcja fabularna, która potem została „zwichrowana”, czy też poszedł na żywioł, licząc na to, że odbiorcy sami dopowiedzą sobie wyjaśnienia niekonsekwencji i „rys” na rzeczywistości.