Beatrycze Nowicka Opowiadania

Steampunk (recenzja, E)

Para buch?

Antologia, wyd. Ars Machina

Beatrycze Nowicka: 5/10

Antologia „Steampunk” stanowi użyteczne wprowadzenie do tytułowego podgatunku fantastyki, jednak nie powala na kolana jakością zgromadzonych w niej tekstów.

Pomysł, by stworzyć antologię będącą jednocześnie reprezentacją stosunkowo popularnego ostatnio podgatunku fantastyki uważam za godny uznania. Zwłaszcza, że „Steampunk” zawiera nie tylko próbkę prozy, ale także notki o autorach, wstęp oraz trzy teksty publicystyczne. Pierwszy z nich przybliża czytelnikowi korzenie konwencji, drugi – jego reprezentację w popkulturze, ze szczególnym uwzględnieniem filmów i seriali, natomiast trzeci koncentruje się na komiksach. To właśnie te omówienia uważam za najciekawszy element zbioru.

Zamieszczone utwory prozatorskie – jedenaście opowiadań i fragment powieści, miały w zamyśle twórców prezentować wachlarz steampunkowych możliwości. Sądząc po wyżej wzmiankowanych tekstach publicystycznych oraz wypowiedziach redaktorów i pisarzy w poświęconym podgatunkowi szóstym numerze Fantasy & Science Fiction, konwencja ta opiera się przede wszystkim na pewnych wspólnych rekwizytach (sterowce, tajemnicze wynalazki, maszyny parowe itp.) i dziewiętnastowiecznych inspiracjach (pseudo-wiktoriańska Anglia jako miejsce akcji wielu utworów, nawiązania do twórczości Verne’a, postać szalonego naukowca). Takie spojrzenie wymusza dosyć ścisłe ramy, choć oczywiście w ich obrębie pozostaje sporo miejsca na interesujące historie. W ostatnim akapicie wprowadzenia Jess Nevins stwierdza „porzucenie ideologii jest formą ewolucji (lub też, mniej delikatnie, formą zniewieścienia) nieuniknioną w momencie ugruntowania danego podgatunku (…). Tak czy inaczej jest to strata, z którą trudno się pogodzić”.

Szkoda, że powyższe słowa pasują do większości tekstów zamieszczonych w zbiorze, gdzie autorzy po prostu bawią się konwencją. Wydaje się w dodatku, że nie „wyciskają” z owej konwencji wszystkiego – klimatu epoki, czy rozmachu scenografii – choć to akurat może wiązać się także z przewagą opowiadań niezbyt długich. Wreszcie, spora część utworów posiada krótkie, często fragmentaryczne, wręcz pretekstowe fabuły.

Oczywiście nie oceniam w ten sposób wprowadzającego w „część prozatorską” kilkustronicowego fragmentu powieści Michaela Moorcocka „The warlord of the air”, zamieszczonego z uwagi na znaczenie książki dla rozwoju gatunku. Wycinek przedstawia opisaną z emfazą powietrzną bitwę – całość sprawia wrażenie nieco staroświeckie [1].

Po tym fragmencie następują już „pełnoprawne” opowiadania. Pośród nich dużą grupę stanowią utwory mniej lub bardziej humorystyczne: „Maszyna lorda Kelvina” Jamesa P. Blaylocka, „Spotkanie parowego człowieka z prerii i Mrocznego Jeźdźca: powieść wagonowa” Joego R. Lansdale’a, „Klub księżycowego ogrodnictwa” Molly Brown, „Wiktoria” Paula Di Filippo oraz „Ustęp z trzeciego i ostatniego tomu plemion wybrzeża Pacyfiku” Neala Stephensona. Głównym źródłem humoru jest tu przede wszystkim gra z konwencją. W przypadku „Maszyny…” oraz „Wiktorii” autorzy wykorzystują charakterystyczny zestaw postaci – nieco szalonego, acz pełnego dobrych chęci naukowca, jego wiernego i przemyślnego służącego oraz karykaturalnie przedstawionych przeciwników. W „Maszynie…” gorliwy wynalazca stara się uratować przed zagładą cały świat, zaś w „Wiktorii” zagrożone zostaje Imperium Brytyjskie. W tekście Di Filippo zwraca uwagę kontrast – z jednej strony wspomniany wyżej komizm postaci oraz pomysły w założeniu śmieszne (jak ten, że w zastępstwie zaginionej królowej na brytyjskim tronie zasiada niewyżyta seksualnie, pozbawiona inteligencji przerośnięta traszko-kobieta, podczas gdy sama królowa… nie, nie zdradzę, dodam tylko, że najpewniej prawdziwi dziewiętnastowieczni Anglicy poczuliby się co najmniej mocno zbulwersowani owym tekstem), z drugiej zaś dość ponura wizja życia Londyńskiej biedoty. W moim prywatnym odczuciu te dwa elementy nie pasują do siebie i w pewien sposób wzajemnie się znoszą.

Dla odmiany „Spotkanie parowego człowieka…” odnosi się do popularnych niegdyś (czego dowiedziałam się z wprowadzenia) tzw. edisonad. Ta groszowa produkcja nie posiadała walorów literackich – często była pisana masowo przez autorów, których nazwiska nie były podawane do wiadomości, wśród nich zaś bywali nastoletni chłopcy. Problem tutaj polega na tym, że aby docenić parodię, wypadałoby znać pierwowzór. W innym przypadku można jedynie porównywać z cechami literatury wagonowej wymienionymi w tekście o korzeniach steampunku oraz stwierdzić, że toporny styl, przywodzący na myśl wypracowania dzieciaków z podstawówki, jest zamierzony. Można także zauważyć nawiązania do innych książek fantastycznych. Nie wiedząc wiele na temat „punktu odniesienia”, nie mogę oceniać pod tym względem tekstu, powiem jednak, że oprócz wyżej wspomnianych elementów pojawia się tam humor lotów… rzekłabym podziemnych, którego istotnymi elementami są opisy Mrocznego Jeźdźca gwałcącego analnie małopluda, odgryzania jąder i temu podobnych.

Do podobnych źródeł (choć zdecydowanie smaczniej) sięga Stephenson. Choć miejscem akcji czyni on supermarket szturmowany przez zmotoryzowany gang, bohaterowie pasują do steampunkowej konwencji – to dzielni chłopcy z misją: szlachetny kapitan, naukowiec oraz tubylczy przewodnik nieustannie uświadamiany na temat wyższości cywilizacyjnej swoich zleceniodawców. Również styl jest celowo staroświecki, co tworzy zabawny kontrast z nowoczesną technologią. Tyle, że tematem opowiadania jest zaledwie epizod, Stephenson po prostu na parunastu stronach bawi się formą.

W „Klubie księżycowego ogrodnictwa” dla odmiany humor wynika z przedstawiania damsko-męskich interakcji. Małżonek pewnej szacownej damy dewastuje jej ogródek oraz nie zwraca uwagi na nowo zakupiony kapelusz swojej połowicy. By zaradzić temu problemowi, panie z Klubu Ogrodniczego doprowadzają do uruchomienia programu kosmicznego. Całość napisano dość lekkim, przyjemnym stylem. Żadne z pięciu wyżej wymienionych opowiadań nie rozbawiło mnie jakoś szczególnie.

Wśród utworów antologii zdarzają się także teksty, stanowiące mieszankę elementów, spośród których niewiele ma coś wspólnego z typowymi steampunkowymi gadżetami. Opowiadania „Nadciąga bóg klaun” Jaya Lake’a oraz „Minuty ostatniego spotkania” Stepana Chapmana sprawiają wrażenie surrealistycznego wręcz zlepka różnych motywów, za którym nie ukrywa się nadrzędna myśl. U Lake’a jedynym, co można zauważyć, jest próba stworzenia klimatu. Poza tym akcja urywa się nagle, pozostawiając czytelnika z pytaniem „i po co to wszystko?”. Miszmasz zaprezentowany przez Chapmana prezentuje się jeszcze dziwaczniej: 1917 rok, car Mikołaj, granitowe góry na Litwie, nanoboty, mikrokamery, bomba atomowa, „w Rosji, gdy komuś zepsuł się ciągnik, wieśniacy wzywali klechę”, superkomputer, Lucyfer tańczący walca na zgliszczach, Baba Jaga i co tylko autorowi do głowy przyszło opisane stylem w rodzaju: „tak łatwe, jak przewlekanie rozbitego żółtka poprzez ucho w igle podczas chodzenia na szczudłach z zakrytymi oczami, gdy cyrkowi klauni polewają cię wodą z wysokociśnieniowych węży przeciwpożarowych”.

Zresztą, ogólnie rzecz ujmując, autorzy tekstów antologii nie zadawali sobie trudu rozważań na temat wewnętrznej spójności ich świata. Chlubnym wyjątkiem są „Siedemdziesiąt dwie litery” Teda Chianga, będące logicznym rozwinięciem koncepcji wyjściowej. Opowiadanie to znałam w innym przekładzie ze zbioru utworów Chianga – porównanie wybranych fragmentów wypada na korzyść wersji wydanej przez Solaris.

Dosyć ładnie naszkicowany świat można znaleźć w „Słońcu na poddaszu” Mary Gentle. Tyle że sam tekst jest krótki – zanim czytelnik naprawdę zainteresuje się zaginięciem wynalazcy, dochodzi do rozstrzygnięcia, a kwestia niebezpieczeństw wynikających z rozwoju technologii była już poruszana niezliczoną ilość razy. Bardziej nawet fragmentaryczne jest „Odbite światło” Rachel E. Pollack. Pomysł wyjściowy jest niezły – odsłuchiwane po latach nagrania sprzed rewolucji robotniczej w alternatywnym świecie, co do których istnieje podejrzenie, że zostały spreparowane. Przedstawienie wycinka historii jest oczywiście zamierzone, jednak szkoda, że autorka nie opowiedziała czegoś więcej.

Najbardziej wyrazistym tekstem był dla mnie „Dar ust” Iana MacLeoda – choć zostało to osiągnięte także za pomocą epatowania obrzydliwością. Trudno nazwać go typowym steampunkiem – są tam mechaniczne konie, kopalnie i biedni robotnicy, ale poza tym całość przypomina raczej dziwaczną baśń – jest królestwo rządzone z zamku przez złą królową, złowroga plaga, czarny rycerz, młody chłopak i wariacja na temat śpiącej królewny. Wszystko jest przerysowane, jednak podporządkowane przesłaniu utworu. „Dar ust” zapada w pamięć, co odróżnia go od znakomitej większości opowiadań antologii.

Na koniec kilka słów na temat redakcji i tłumaczenia. Niestety, do obydwu mam zastrzeżenia. W tekście pojawia się bardzo dużo literówek i niewłaściwych końcówek gramatycznych (błędy w pisowni imion i nazwisk autorów pojawiają się już w otwierającym całość spisie treści). Do tego tłumaczowi zdarzają się liczne wpadki. Począwszy od niefortunnych wyrażeń w rodzaju „upartość”, „stała się wrażliwa na granicy szaleństwa”, „czy byłbym w stanie czegokolwiek jej nauczyć”, czy „ciuchcia ześlizgnęła się po grani”, przez błędne tłumaczenia „podczas gdy sama reflektowała otoczenie”, „[świat] został zapakowany przez wspaniałe wynalazki ich czasów”, czy „seksualny dymorfizm” po zapis imion – w tym samym opowiadaniu pojawiają się Władimir, Mikołaj, Ivan, Anya, a także… Leon Trocki. Kiedy w „Siedemdziesięciu dwóch literach” tłumaczonych przez Dariusza Kopocińskiego mamy „Sefer jecira (…) Eleazara z Wormacji” Andrzej Jakubiec podaje „Sefer Yezirah (…) Elazara od Robactwa – widać więc, który tłumacz sięgnął do źródeł, a kto zadowolił się jedynie przełożeniem tekstu. Dalej, wydaje mi się, że jeżeli w języku polskim występuje idiom odpowiadający idiomowi angielskiemu, nie należy przekładać dosłownie. Czy też zwrot „ogólna zasada lustrzanego odbicia” (Kopociński) brzmi daleko lepiej (i sensowniej w kontekście dalszych wyjaśnień) niż „ogólne poczucie odruchowości”. Z drugiej strony, stosowane przez Jakubca określenie „automaton” zdaje się lepiej pasować do produkowanych masowo golemów niż po prostu „automat”.

„Steampunk” może sprawdzić się jako wydawnicza ciekawostka, jednak literacka część zbioru wypada raczej słabo. Choć wydaje się, że redaktorzy chcieli w tej antologii przybliżyć podgatunek nowym czytelnikom, najprawdopodobniej lepiej się będą przy niej bawić ci, którzy już go znają i docenią grę w odniesienia.

[1] Pod koniec znacznie nowszej „Alternatywy Ekskalibura” Weber w podobnym tonie opisywał, jak to dzielni mężczyźni oraz szlachetne damy, stojący po Słusznej Stronie, w bohaterskiej walce odpierają atak Pozornie Przeważających Sił Wroga, co oznacza, że niezależnie od upływu czasu tego rodzaju motywy znajdują chętnych odbiorców.