Beatrycze Nowicka Opowiadania

Kroki w nieznane 2014 (recenzja, E)

Zmęczenie materiału

Antologia, wyd. Solaris

Beatrycze Nowicka: 6/10

Antologię z 2014 roku uważam za najsłabszy z tomów „nowych” „Kroków w nieznane”.

Dziesiąty tom odnowionej serii okazał się ostatnim. Zapewne wielu wiernych czytelników poczuło się zawiedzionych zaprzestaniem wydawania almanachu. Być może jednak lepiej się stało, gdyż w części z 2014 czuć pewne wyczerpanie, inercję, brak świeżości. W poprzednich tomach znalazło się tyle różnorodnych tekstów, że czytając najnowszy, nie odczuwa się już zaskoczenia. Ale to nie jest jedyny problem.

„Kroki…” redagowane przez Mirka Obarskiego charakteryzowała szeroka gama tematów i fantastycznych podkonwencji. W ostatniej z antologii dominuje SF, choć znajdzie się też fantasy, utwory, których autorzy bawią się w grę z konwencją, wreszcie kilka tekstów trudniejszych do zaszufladkowania. Paru autorów sięgnęło po konstrukcję, gdzie w zakończeniu dochodzi do zamiany ról, albo postaci odkrywają swoje drugie oblicze, co akurat nie było złym pomysłem. Tyle że całość sprawia wrażenie dość monotonne. Do tej pory zawsze udawało mi się wskazać przynajmniej kilka perełek, a w tomie z 2014 zabrakło takich wyrazistych akcentów, mocniejszych emocji, porywających wizji. Spora część opowiadań wydaje się krokiem wstecz.

Taka jest „Tęsknota za Langalaną” Mercuria D. Riviery – owszem, ładnie napisana i nastrojowa, ale będąca ukłonem w stronę SF z lat minionych. Redaktor zwraca uwagę na podobieństwo opowiadania do utworów Le Guin i ma rację, gdyż czuć tu echa cyklu o Ekumenie, tyle że zamiast wielu ludzkich odmian, Riviera przedstawia relację ludzi i innej rasy inteligentnej – Wergenów, wspólnie kolonizujących tytułową planetę. Pomysł na to, by ludzie wzbudzali w obcych nieprzeparty zachwyt, jest ciekawy. Być może opowiadanie miało być wyrazem nostalgii, swego rodzaju powrotem do SF sprzed kilkudziesięciu lat. Warto zwrócić uwagę na to, że „Twoje cierpienie nas ocali” opublikowane w „Krokach…” z 2011 też bardzo mocno nawiązuje do twórczości Le Guin. To może być przypadek, niemniej wywołuje w czytelniku obawę, że autor zamiast szukać własnej ścieżki podąża śladami kogoś innego.

Krótka „Zdobycz ojca” Christophera Greena zwraca uwagę zgrabnym finałem. Udane, jednak nie należy do tych tekstów, które będzie się wspominać po latach. Z kolei „Pierworodny” Brandona Sandersona, wydaje się wręcz klasyczną space operą z całym dobrodziejstwem inwentarza. Poprawnie napisane, może spodobać się fanom podkonwencji, ale dla mnie był to jeszcze jeden tekst, który czyta się bez bólu i zapomina wkrótce po lekturze.

„Szmaciarz” Priyi Sharmy wydaje się napisany przede wszystkim ku potępieniu kapitalistów, wyzyskujących robotników. Niestety, żeby takie treści „zagrały”, trzeba sprawić, by czytelnik głęboko się przejął losami opisywanych ludzi, a tak się nie stało. Nie wzgardziłabym też dokładniej nakreślonym tłem, bo świat przedstawiony w opowiadaniu wydaje się w pewien sposób wybrakowany: z jednej strony wygląda na Anglię z czasów rewolucji przemysłowej, z drugiej zaś bogacze dysponują znacznie bardziej zaawansowaną technologią medyczną, której szczegóły nie zostały przedstawione.

Przyjemną w odbiorze, choć niewprowadzającą nic nowego okazała się „Ostatnia rafa” Garetha L. Powella. Samorzutne narodziny SI są wszak tematem już do pewnego stopnia wyeksploatowanym, podobnie kwestia funkcjonowania w wirtualnej rzeczywistości. Tytułowa rafa prezentuje się malowniczo, choć trudno mi nie postrzegać jej bez porównań do powieści Iana McDonalda („Rzeki bogów” i „Chagi”). Przy okazji lektury nasunęła mi się refleksja, że autorzy SF stosunkowo często czynią głównymi bohaterami pary – relacje pomiędzy byłymi lub obecnymi kochankami (a czasem, jak tu, również ich nowymi partnerami) wprowadzają emocje. Najczęściej postaci stawiane są po przeciwnych stronach barykady (jedno jest zwolennikiem jakiejś technologii, przedsięwzięcia, czy ideologii, a drugie się wzdraga) lub też znajdują się w niebezpieczeństwie. To, czy takie rozwiązanie istotnie „przyda ludzkiego pierwiastka” pomysłowi wyjściowemu, zależy od umiejętności autora. Powellowi akurat udało się to całkiem dobrze.

Zaletą niedługiego „Nurka” Braulio Tavaresa jest pomysł na sposób kontaktu pomiędzy ludzkością i obcymi oraz ceny zastosowanego rozwiązania. Sądzę jednak, że gdyby tekst był bardziej zwięzły, koncepcja zyskałaby na wyrazistości.

Przypadł mi do gustu „Rekin! Rekin!” Raya Cluleya – jest to opowiadanie lekkie, zabawne i zgrabnie skomponowane. Nie mogę tego natomiast powiedzieć o opartych za zbliżonym pomyśle (to jest zabawie z motywami z filmowych horrorów) „Dziewięciu śmierciach doktora Valentine’a” Johna Llewellyna Proberta. Pomysły autora zupełnie mnie nie przekonały. Podczas lektury wciąż nasuwały się pytania w rodzaju – czemu policjanci, prowadzący śledztwo w sprawie dziwacznych zabójstw, postępują tak nieudolnie, skąd antagonista miał pieniądze na swoje zabawy i temu podobne. Zdaję sobie sprawę, że „Dziewięć śmierci…” miało być jednym wielkim mrugnięciem do czytelnika – tyle że Cluleyowi się ta sztuczka udała, a Probertowi nie.

Drugi najdłuższy tekst zbioru także zawodzi. Redaktor wyjawia, że „Krzyż św. Jerzego” Wiktora Toczinowa zawiera aluzje i komentarze do sytuacji politycznej w Rosji. O ile jednak wyraźnie (rzekłabym, aż nazbyt, bo autor wyłożył ją wprost w wypowiedziach kłócących się bohaterów) poruszona zostaje kwestia ograniczenia praw wyborczych, tak poza nią trudno wyłowić coś jeszcze. W opowiadaniu rozwijane są równolegle dwa wątki, ale po kilkudziesięciu stronach lektury nadal nie wiadomo, o co tak naprawdę chodzi i po co to wszystko. Zakończenie wyjaśnia jedynie relację wątków względem siebie, jednak większość kwestii pozostaje zagadką. Kto i dlaczego dybał na dziennikarkę? Czym w istocie jest ów tajny projekt, o którym przypadkiem dowiedział się jeden z bohaterów? Co stara się osiągnąć Krzyżowiec? Akcja wydaje się urywać. Utwór Toczinowa sprawia wrażenie fragmentu większej całości.

Drugie opowiadanie zza wschodniej granicy, czyli „Nasza krew” Iny Goldin, jest lepsze. Pomysł na osadzenie akcji w placówce, której wychowankowie to w większości sieroty, ocalałe z pogromu szlacheckich rodzin pochodzących z podbitych ziem, jest dobry. Całość została przyzwoicie napisana, a relacje pomiędzy bohaterami wypadają wiarygodnie. To niezły tekst, jednak nie należy do tych, które będę długo pamiętać.

„Pogromca Smoka z Merebarton” K. J. Parkera zwraca uwagę narracją. Podobnie, jak miało to miejsce w innych publikowanych w „Krokach…” tekstach tego autora, pisarz zastosował narrację pierwszoosobową i wyszło mu to całkiem zgrabnie. Relacja starego rycerza bywa zabawna, jednak ostatecznie okazuje się dosyć gorzka. Tyle że motyw polowania na smoka był już tylekroć eksploatowany w opowiadaniach fantasy, że trudno się nadmiernie zachwycać.

Ukłonem w stronę tradycyjnego SF spod znaku „Houston, mamy problem!” jest „Głębia siwego oceanu” Jonathana Sherwooda. Niebanalny okazał się opis „głębokiej przestrzeni”, trzeba też przyznać, że opowiadanie porusza. Niezbyt przekonują mnie natomiast technikalia lotu, a przede wszystkim jego organizacja. Autor wymyślił wszystko tak, by spotęgować „efekt dramatyczny”, jednak przez to przyjęte rozwiązania i przygotowania wydają się, niedelikatnie mówiąc, głupie (a, że tak to ujmę, zgranie w czasie kluczowych wydarzeń wypada cokolwiek sztucznie). Dlaczego źródła problemów astronautów nie wykryto wcześniej (wrota znajdują się przecież wciąż dosyć blisko Ziemi)? Czemu zorganizowano wszystko tak, że powodzenie całego ultrakosztownego i wieloletniego projektu przez cały czas wisi na włosku (brak nadwyżek energii na transfery; co więcej, skromna załoga oraz brak komunikacji oznaczają, że dwójka kosmonautów wybierająca się na drugą stronę wrót ma kilka godzin na konserwację pierścienia i samodzielne rozwiązanie każdego możliwego problemu, albo wszystko pójdzie na marne). Czy zarządzający przedsięwzięciem nie mogli wpaść chociaż na taki pomysł, że po pół godzinie od wysłania ekipy tunel otwiera się na ułamek sekundy po to, by załoga mogła poinformować o ewentualnych komplikacjach, dzięki czemu w razie problemów można by ich stamtąd zabrać albo przysłać kolejnych ludzi?

„Pułkownik” Petera Wattsa nie broni się jako samodzielna całość, jest raczej uzupełnieniem do „Ślepowidzenia” i jego kontynuacji. Uzupełnieniem, które zresztą niewiele wnosi poza tym, że wyjaśnia, skąd tytułowy bohater znalazł się na wyprawie opisywanej w „Echopraksji”.

Nie przekonali mnie „Zatwardziali kryminaliści” Jonathana Lethema. Pomysł na więzienie zbudowane z przemienionych ludzi może zaprezentowałby się lepiej, gdyby opowiadanie było bardziej w stylu New Weird, a tak nie wypada wiarygodnie. Wyobrażam sobie, że Jeffrey Thomas, Jeff Noon czy Jeff VanderMeer umieliby lepiej wykorzystać potencjał koncepcji. Utwór Lethema zaś wypada blado, brakuje w nim wyraźnie zarysowanej fabuły. Owszem, bohater trafia do więzienia i prowadzi rozmowy z osadzonymi, jednak nic specjalnego z tego nie wynika. Podobnie, jak w prezentowanym w „Krokach w nieznane” z 2013 „Szczęśliwym człowieku”, pojawia się wątek konfrontacji z przeszłością oraz (tym razem na dalszym planie) motyw wykorzystywania seksualnego. Dodatkowa kwestia śledztwa zostaje ledwo poruszona i porzucona bez wyjaśnień.

Na koniec zostawiłam sobie „Wędrującą Ziemię” Cixina Liu. Rozumiem, że to taka ciekawostka, fantastyka „made in China”. Nie pojmuję jednak, czym się tu zachwycać? Tu się raczej warto zaniepokoić. Liu serwuje czytelnikowi bowiem odpowiednik powieści produkcyjnej (należałoby raczej napisać – opowiadania) w konwencji SF. W „Palimpseście” Strossa, opublikowanym w „Krokach…” z 2011 pojawił się pomysł na zabranie Ziemi z Układu Słonecznego. Rozwiązania Liu – te wielkie silniki dmuchające w niebo, nie wydały mi się przekonujące. Na fizyce jednak nie znam się na tyle dobrze, by to komentować. Dodam natomiast, że kuriozalne wydają mi się wyjaśnienia, że zabranie całej Ziemi oznacza ocalenie biosfery. Uderzenie większego meteorytu, czy wzmożona aktywność wulkaniczna powodowały w przeszłości wymierania obejmujące do 90% występujących gatunków. To, co opisał autor, jest w istocie całkowitą dewastacją planety, systemu, który kształtował się przez miliardy lat. Szansę na przetrwanie miałyby (a i tu nie jestem pewna, bo zwykle organizmy zaadaptowane do wysokich temperatur źle znoszą niskie i odwrotnie, choć może jakieś formy przetrwalnikowe dałyby radę) jedynie nieliczne gatunki bakterii i archebakterii. Pojawiający się w pewnym momencie opis, jak to Ziemia (której nadano nowy tor w kształcie rozwijającej się spirali) znalazła się bliżej słońca i znów zazieleniły się drzewa, jest idiotyczny, podobnie nadzieja na zielone łąki i szemrzące strumyczki w przyszłości.

Choć dziwaczniej jeszcze prezentują się bohaterowie utworu, o czym za chwilę. Styl opowiadania jest na przemian infantylny (proste zdania i zamiłowanie do bombardowania czytelnika liczbami – ze szczególnym uwzględnieniem „100 metrowych fal” – przywodzący mi na myśl wypracowania z podstawówki na temat „Wycieczka po Układzie Słonecznym”) lub pełen kiczowatego patosu: „nie przygasał tylko jeden punkt światła, niebiańska latarnia morska na odległym brzegu nieujarzmionego morza nocy, słaby sygnał dla zamarzających na zimnym pustkowiu samotnych podróżnych. Gwiazda naszych serc”. Najbardziej jednak razi w oczy nachalna propaganda, fragmenty o niezłomnej lojalności, tudzież ufaniu Rządowi Jedności, że cokolwiek on robi, czyni to dla dobra ogółu (plus kiczowata scena „męczeństwa” – nawiasem pisząc, i porównując ze wzmiankowaną wyżej „Głębią…”, gwiazdy zdaniem autorów mają wyczucie dramaturgii). W pamięć zapadła mi scena, gdzie tysiące mieszkańców zalewanego przez lawę podziemnego miasta czeka grzecznie w kolejce na ewakuację, wysłuchując nadawanego z megafonu komunikatu, że wszystko przebiega zgodnie z odnośnym zarządzeniem. Ci z końca kolejki są skazani, ale godzą się na upieczenie żywcem. Inna sytuacja: gdy pewna kobieta nie przejmuje się specjalnie, że mąż odchodzi do kochanki, a potem, kiedy po jakimś czasie małżonek wraca, twierdzi, że nawet nie pamiętała o całym zajściu, gdyż – jak oznajmia narrator – ludzie wszystkie swe wysiłki, myśli i uczucia poświęcali pracy. Mężczyzna, który pomimo utraty całej rodziny, wciąż wierzy w słuszność odgórnych postanowień i złote góry za horyzontem. We mnie nie budzi to chęci entuzjastycznych komentarzy o „wschodnim duchu”, „perspektywie ogółu” i „kolektywie”, a raczej zgrozę. Nieprzypadkowo reżim totalitarny wciąż trwa w Korei Północnej. A sami Chińczycy faktycznie prą do przodu za wszelką cenę.

Ostatni tom „Kroków…” okazał się rozczarowaniem. Szkoda, że nie pomyślano o zaproszeniu nowego redaktora – nie dlatego, że Mirek Obarski radził sobie źle, ale dlatego, że może ktoś inny spojrzałby na fantastyczny dorobek ostatnich kilku dekad z innej perspektywy. Osobiście ciekawa jestem fantastycznych opowiadań autorów francuskojęzycznych (kilka znanych mi przykładów świadczy o tym, że mogą być ciekawe) albo pochodzących z Japonii (fantastyka ma się tam dobrze w grach komputerowych, filmach i komiksach, więc może i w prozie znalazłoby się coś interesującego). Niektóre utwory Francuzów (nawet całe zbiory) są tłumaczone na angielski, więc wyobrażam sobie sytuację, w której osoba odpowiedzialna za wybór czyta wersje anglojęzyczne, a jeśli coś się spodoba, zleca przekład z oryginału. Choć rozumiem, że kwestie prawne (wspominano o nich w którymś wstępie) i finansowe mogą być istotnym ograniczeniem. A może istotnie warto poczekać na nowe, warte publikacji utwory. Przyszłość pokaże.