Beatrycze Nowicka Opowiadania

Kroki w nieznane 2010 (recenzja, E)

Spacerując ścieżkami wyobraźni

Antologia, wyd. Solaris

Beatrycze Nowicka: 8/10

Szósty tom antologii „Kroki w nieznane” to bardzo udany zbiór, mieszczący w sobie intrygujące teksty.

Do tej pory słyszałam wiele dobrego o antologiach z serii „Kroki w nieznane”, jednak nie miałam okazji, by zapoznać się z którąś z nich. Do czasu, gdy całkiem niedawno w moje ręce trafił zbiór z 2010 roku.

Przyglądając się „Krokom…” nie umiem dostrzec klucza łączącego wszystkie prezentowane utwory – owszem, zdecydowanie przeważają opowiadania SF, nie ma natomiast żadnego typowego fantasy, niemniej zarówno tematyka, jak i forma są różnorodne. Pozostaje uznać, że o wyborze zadecydowała jakość tekstów (warto zaznaczyć, iż niektóre opowiadania zostały nagrodzone), ich świeżość i wyrazistość.

Zbiór otwierają „Rzeczy” Petera Wattsa, zgrabne i sprawnie napisane. Niestety nie widziałam filmu, do którego się odnoszą, ani tym bardziej nie czytałam opowiadania, którego był ekranizacją, stąd nie mogę oceniać zawartych tam odniesień i smaczków. Próba przedstawienia sposobu myślenia obcego jest całkiem zabawna, jednak efekt końcowy jakoś szczególnie nie zaskakuje.

Dla odmiany w przypadku tekstu Charlesa Strossa to, że znam „Stan wstrzymania” zadziałało na niekorzyść, z uwagi na nieco zbyt liczne podobieństwa. „Stan…” był wprawdzie SF dziejącym się w niedalekiej przyszłości, a „Betonowa dżungla” zasługuje bardziej na miano urban fantasy, jednak klimat całej opowieści pozostaje podobny. Tu i tam mamy tajną organizację służącą zapobieganiu kryzysom (w „Dżungli” kryzysy te są natury demonicznej), skacowanego pracownika, który musi rozwikłać zagadkę kryminalną, dzielną panią policjant, zagrożenie związane z wykorzystaniem przez niewłaściwe osoby zaawansowanych technologii, co najważniejsze zaś – satyrę na wszelkie biura i korporacje, a także wewnątrzfirmowe intrygi. W przeciwieństwie natomiast do „Stanu…”, „Betonową dżunglę” czyta się o wiele płynniej i przyjemniej, co wskazuje na duży udział tłumacza w uczynieniu powieści Strossa wyjątkowo ciężką w lekturze (aczkolwiek w „Dżungli…” pojawia się także wpadka w postaci „Wielkich Starych”). To chyba najlżejsze opowiadanie zbioru – sporo tu humoru i wartkiej akcji.

„Mrożona panna młoda” pomimo mało poważnego polskiego tytułu jest tekstem poruszającym ważniejsze tematy. Jest to jedno z opowiadań opartych na koncepcie i choć wątek, nazwijmy go „science”, z nauką nie ma nic wspólnego, utwór prowokuje do przemyśleń i zwyczajnie porusza. Pomysł na szpitalo-kostnicę, nazywaną biurem matrymonialnym, w której zamrożone ofiary wypadków czekają na mężczyzn, gotowych zapłacić za ich terapię w zamian za małżeństwo, desperacja budzonych na czas rozmowy z potencjalnym mężem kobiet, wyrachowanie klientów, doskonale wiedzących, że dla wielu „narzeczonych” żadna cena za nowe życie nie będzie zbyt wysoka – wszystko to robi wrażenie. Oprócz tego „Mrożona panna młoda” opowiada o więziach międzyludzkich.

Innym tekstem poruszającym się w podobnym kręgu tematycznym, również obliczonym na wywołanie silniejszych emocji i zawierającym trafne portrety bohaterów jest „Warunkowa miłość” Felicity Shoulders. Tu również pojawia się motyw technologii medycznej, która doprowadziła do wynaturzeń. Autorka zabiera czytelnika do szpitala, gdzie leczone są dzieci-ofiary nieudanych modyfikacji genetycznych, najczęściej porzucone przez własnych rodziców po tym, jak okazało się, że zamiast geniusza otrzymali kalekę. Shoulders oszczędnie operuje dialogiem, zaledwie szkicuje pewne fakty. To w zupełności wystarczy – obraz pozbawionej nóg dziewczynki czy chłopca z zaburzeniami pamięci epizodycznej jest wystarczająco dramatyczny. Do tego dochodzi także kwestia decyzji podjętej przez lekarkę.

Ostatnim opowiadaniem wpisującym się w ten nurt jest „Boża maszyneria” Kosmatki – dla mnie najbardziej poruszający tekst antologii. Sławny fizyk zmarł przedwcześnie, nie zdążywszy ukończyć prac nad teorią w przyszłości mogącą posłużyć do konstrukcji nowego rodzaju napędu. Zdecydowano się go sklonować, jednak klony nie spełniają oczekiwań, obciążone są także wadą (nie chcę zdradzić za dużo, więc na tym poprzestanę). Całość przedstawiona została z perspektywy mężczyzny opiekującego się kolejnymi „wcieleniami” naukowca. Kosmatka w tym krótkim tekście zdążył zawrzeć miłość, śmierć i wybór – jakkolwiek trywialnie zdaje się to brzmieć tutaj, w „Bożej maszynerii” takie nie jest.

Utworem traktującym głównie o emocjach jest „Eros, filia, agape” Rachel Swirsky, w teorii historia pewnej bogatej kobiety, która kupiła sobie androida na towarzysza, w praktyce obraz rozpadającej się rodziny. Nie wiem, dlaczego autorka wybrała na swojego bohatera robota – wizja sztucznej inteligencji Luciana jest mało przekonująca, nasuwa się też myśl, że firma produkująca syntetycznych kochanków powinna zadbać o to, by ci przywiązywali się do swoich nabywczyń. Jest jednak wspomniane, że bohaterka sama podarowała swojemu androidowi wolność wyboru. Paradoks kobiecego myślenia – jak wtedy, gdy ona mówi „odpowiedz mi teraz szczerze, czy sądzisz, że jestem gruba?” spodziewając się, że on jednak dla niej skłamie. Sądzę, że Swirsky poprzez wybór bohatera chciała uwypuklić kwestię wolności i posiadania w miłości. „Eros…” to subtelna proza, trudno doszukiwać się tu jakichkolwiek analiz społecznych czy naukowych, trafnie oddaje jednak pewne niuanse związków.

O sztucznej inteligencji w wersji bliższej hard SF opowiada też Ted Chiang w „Cyklu życia oprogramowania”. Chwała autorowi, że odchodzi od najpopularniejszego w SF schematu, gdzie SI pojawia się nagle, w pełni rozwinięta, ewentualnie potrafi uczyć się bardzo szybko. Digienty – bo tak nazywają się cyfrowe istoty – są z początku bardzo ograniczone, a do ich intelektualnego rozwoju dochodzi w wyniku wieloletniej pracy pasjonatów. W „Cyklu życia…” poruszone zostaje także wiele innych problemów – status cyfrowych inteligencji, ich potencjalne zastosowania, podejście ich „właścicieli”, relacje, jakie nawiązały się pomiędzy zagorzałymi „hodowcami” a ich podopiecznymi, interpretacja zagadnienia przywracania i kopiowania digientów, odpowiedzialność za nową formę „życia”. Smutna konkluzja jest taka, że ostatecznie powszechne zainteresowanie digientami sprowadza je do roli potencjalnych seksualnych zabawek. Całość jest ciekawa, choć mnie nie poruszyła – trudno zrozumieć ludzi, którzy poświęcają pół życia nowej generacji tamagochi.

SI pojawiają się także w „Wisznu w Kocim Cyrku”– tutaj już zdecydowanie bardziej wszechmocne i rozwinięte. I znów, choć SF sprowadza się tutaj do fantastycznych wizji, dalece wykraczających poza naukę, opowiadanie Iana McDonalda jest tekstem znakomitym, posiadającym niezwykłą siłę wyrazu. Przede wszystkim zwraca uwagę rozmach i egzotyka. Autor „Rzeki bogów” miejscem akcji uczynił Indie i – co najważniejsze – zadbał o to, by mentalność jego bohaterów rzeczywiście różniła się od europejskiej. W tym odmiennym kulturowo świecie umieścił modyfikowane genetycznie dzieci, wspomniane wyżej sztuczne inteligencje (nazywane tu aeai), postludzi i nanotechnologię. Nakreślił obraz świata targanego konfliktami i klęskami, przekraczającego próg technologicznej osobliwości, opisał zmianę i historię, porywającą za sobą ludzkie żywoty. Co ważne, ciekawym pomysłom, interesującym bohaterom (trójka rodzeństwa wydawała mi się pod niektórymi względami podobna do Petera, Endera i Valentine z powieści Carda) towarzyszy także świetny styl. McDonald roztacza przed czytelnikiem niesamowitą wizję, jednak przez większość czasu zachowuje nad nią kontrolę (może za wyjątkiem nieco zbyt chaotycznego końca), tak, jakby pisząc dał się unieść nurtowi myśli, ale nie pozwolił, by ten go zatopił. Efekt psuje nieco tłumaczenie – nie mogłam porównać z oryginałem, ale nieraz pojawiały się niepotrzebne (sądząc z kontekstu) przeczenia, pomyłki w rodzaju użycia przymiotnika „szybki” zamiast „wolny”, czy pojęcia „żeńskie komórki rozrodcze”, gdy w istocie chodzi o zapłodnione komórki, zawierające dwa chromosomy X. Na szczęście ogólnemu odbiorowi „Wisznu…” to nie zaszkodziło.

Dwa inne teksty koncentrują się z kolei na motywach i wątkach religijnych, choć podejście jest tutaj mocno niekanoniczne. W „Bożych napędach” Scalziego pokonani bogowie wykorzystywani są w charakterze silników statków kosmicznych. Koncepcja dość szalona, chociaż klimatyczna i barwna – wzbogacają ją też drobne pomysły (moc żelaza i wiary, talenty, gawriłowie, gołębie, funkcja dusz). Uwagę zwracają także bardzo dobre dialogi i zgrabnie nakreśleni bohaterowie, których się naprawdę lubi. Dla odmiany w „Me-gi-do” sam pomysł okazał się jak na moje gusta nazbyt surrealistyczny.

Wreszcie „Feralna sztuka” McLeoda, opowiadanie najbardziej odmienne od pozostałych, bo rozgrywające się podczas drugiej wojny światowej. Bardzo ciekawa proza, nostalgiczna, nastrojowa, a przy tym świetnie opowiedziana. Działania wojenne zostały tu przedstawione z interesującej perspektywy – innej niż ta, do której byłam przyzwyczajona. Dla pracującej w lotniczej bazie dziewczyny wojna jest jednocześnie odległa i dramatycznie bliska. McLeodowi udało się przekonująco opisać emocje swojej postaci, nieco przymglone upływem czasu (bohaterka po wielu latach wspomina czasy swojej młodości), z drugiej strony zaś nasycone intensywnością, jaką nadajemy pielęgnowanym przez siebie wspomnieniom.

Mój pierwszy spacer w nieznane okazał się bardzo udany i zachęcił mnie do bliższego zapoznania się z serią. Na koniec – nie mogę nie docenić pracy redaktora, który zadał sobie trud wyszukania, wyboru i pozyskania wartościowych tekstów.