Beatrycze Nowicka Opowiadania

Zabawa w Boga (recenzja, E)

Trzynastu twórców

Darmowa antologia cyfrowa polskich autorów, ŚKF

Beatrycze Nowicka: 7/10

Poprzedzająca „Skafander i melonik” antologia pt. „Zabawa w boga” jest ciekawą pozycją, zawierającą opowiadania różnorodne, a zarazem prezentujące dość wyrównany poziom.

Miałam okazję przeczytać w sieci sporo ciepłych słów na temat tego tomiku, ale jakoś umknął mi fakt, że „Zabawa w boga” jest dostępna za darmo w formacie cyfrowym. Od lektury odstręczała mnie także szpetna okładka (byłam przekonana, że chodzi o papierową książkę, tyle że oferowaną w ograniczonej dystrybucji). Niedawne poszukiwania informacji o utworach nominowanych do Zajdla pozwoliły mi na odnalezienie strony sekcji literackiej Śląskiego Klubu Fantastyki i, co za tym idzie, ściągnięcie sobie pliku. Przeczytany przeze mnie wcześniej „Skafander i melonik” prezentował przyzwoity poziom i tutaj jest podobnie.

Antologia mieści czternaście utworów – pierwszy i ostatni z nich pochodzą z zagranicy, a ich autorem jest nominowany do najważniejszych branżowych nagród amerykański pisarz Benjamin Rosenbaum. „Przyjmujący nowe” zwraca uwagę pomysłem na nietypowych, nieludzkich bohaterów. Wymyślone przez autora istoty przechowują wspomnienia w przyssanych do ich ciał symbiontach, co stanowi przyczynek do krótkiej, lecz ciekawej opowieści o tożsamości, pamięci i kłamstwie. Z kolei „Pomarańcza” to miniatura – zgrabna i dość świeża, czyta się przyjemnie.

Pierwszym z utworów napisanych przez polskich autorów jest „Chirurg” Anny Hrycyszyn, rozgrywający się w „naszym” świecie wzbogaconym o pierwiastek nadnaturalny i opowiadający o pewnym cudotwórcy, który popełnił błąd. Tekst spodobał mi się bardziej niż „Detektyw Fiks…” (ze zbiorku pt. „Skafander i melonik”) – wydaje się dojrzalszy, przekonali mnie też bohaterowie i sposób nakreślenia tła.

„Kary i żywioły” Jesiona Kowala (wciąż zastanawiam się, czy to prawdziwe imię autora, czy pseudonim…) sprawią więcej czytelniczej frajdy osobom znającym „Burzę” Szekspira. Ja do nich nie należę, więc dodam tylko, że na plus zaliczam sposób odmalowania społeczności mieszkańców bloku. Eufemistycznie rzecz ujmując, nie przypadł mi natomiast do gustu styl – chęć uczynienia języka „bardziej literackim” zaowocowała fragmentami, gdzie „kwiecistej mowy” było po prostu za dużo, jak choćby tutaj: „po drugiej stronie stało masywne biurko: pojedynczy, wielki, sflaczały kosmek wypuszczony w tym miejscu przez oślizłą od lamperii i użółkłą od nikotyny ścianę. Lampa świeciła tylko jedną z dwóch żarówek, zwracając ku wszystkim swój niesparaliżowany profil. Powietrze jak tchnienie insektoidalnego boga urzędów; łączony wyziew materiału ludzkiego i biurowego”, „ruchliwe brwi pana Cząstka wznosiły pod sufit swój niemy lament, a pojedyncza, gruba bruzda na czole pana Eustachego wyglądała, jak gdyby chciała wszystkich opluć.”

Znacznie lepiej z klasyką obeszła się Anna Askaldowicz, w „Koronie Północy” opowiadająca dalsze losy Dionizosa i Ariadny, zmuszonych żyć w świecie, który zapomniał o starych bogach. Bardzo nastrojowa, elegancko napisana rzecz, skojarzyła mi się z niedawno czytaną „Zagrodą zębów” Szostaka. Jeden z moich ulubionych tekstów z tej antologii.

„Kot z pudełka” Łukasza Marka Fiemy dla odmiany okazał się całkiem sympatyczną, osadzoną w sztafażu SF historią o kobiecie przygarniającej tytułowe zwierzę, znalezione w mieszkaniu tragicznie zmarłego przyjaciela. Fabuła nie jest tu specjalnie skomplikowana ani zaskakująca, ale przyjemny styl i pozytywny wydźwięk zdecydowanie umilają lekturę.

Podobne odczucia towarzyszyły czytaniu znajdującego się nieco dalej „Marzenia Rotha” Małgorzaty Binkowskiej. Tu na uwagę zasługuje pomysł na tytułowego bohatera oraz sposób jego porozumiewania się ze zwykłymi ludźmi. Szkoda, że autorka nie wyjaśniła, kim właściwie są „hybrydy”.

Jak to często bywa z SF zatrącającym o obszary, na których trochę się znam, „Lek” Marty Potockiej pamiętam głównie z niezbyt trafionego pomysłu na to, czym miałby być specyfik pozwalający leczyć nowotwory. Wedle autorki jeden ze składników czynnych miałby pozwalać na rozpoznanie błony komórkowej komórek nowotworowych, a drugi uniemożliwiać tymże komórkom pobieranie tlenu. Niestety, w praktyce nie jest tak kolorowo, jeśli chodzi o odróżnianie zmutowanych komórek od zdrowych. Do tego akurat tlen wnika przez błony na drodze dyfuzji, a nie dzięki jakimś przenośnikom, których aktywność można by hamować, podając odpowiedni inhibitor. Jakby tego było mało, komórki nowotworowe, a zwłaszcza te najbardziej złośliwe, cechuje metabolizm zmieniony w ten sposób, że mogą one funkcjonować w bardzo niskich stężeniach tlenu [1]. Zastanawia mnie też kwestia pozbywania się obumarłych komórek, zwłaszcza w kontekście uwagi na temat tego, że lek miałby być skuteczny także u pacjentów w fazie terminalnej. Choć trzeba też napisać, że autorkę bardziej interesowały skutki powstania taniej, łatwo dostępnej terapii antynowotworowej. Wnioski, które chciała przekazać, wydają mi się przynajmniej częściowo trafne [2], sądzę też, że niejednego czytelnika takie chłodne, pragmatyczne spojrzenie może skłonić do refleksji. Już z „nienaukowej” strony – pojawiający się w ostatniej scenie politycy, gotowi poświęcić się dla świata, wydali mi się wizją zbyt naiwną.

Negatywne konsekwencje życia przedłużanego dzięki postępowi medycyny przedstawia także Alicja Tempłowicz w „My eter”. Tym razem historia została osadzona w steampunkowym uniwersum. Czytelnik ma okazję śledzić losy upadku pewnego szlacheckiego rodu w czasie rewolucji przemysłowej. Brawa dla autorki za interesujące przedstawienie bohatera, a zarazem narratora – tak odległego od nas pod względem światopoglądu.

Jednym z dziwniejszych tekstów zbiorku jest „Mrok zabije wieloryba” Olgi Niziołek – bo jak inaczej określić opowiadanie o kobiecie z wielorybem w brzuchu i mężczyźnie zdolnym pokrywać dotykane przez siebie obiekty czernią. Jakimś cudem, pomimo tak karkołomnych pomysłów historia potrafi zaangażować emocjonalnie (może też dlatego, że autorka zgotowała swoim bohaterom mnóstwo przeciwności losu, czasem nawet wbrew logice [3]). Oryginalne.

Ciekawie prezentuje się też „Ordan” Magdaleny Czarneckiej, z akcją osadzoną w świecie łączącym estetykę westernu z SF. Tytułowy ordan to rodzaj surowca, którego pozyskiwaniem zajmują się tropiciele, przemierzający niegościnne, suche tereny obcej planety.

W „Sercu Vann” Karoliny Fedyk dostrzegłam podobne wady, jak w tekście tej autorki opublikowanym w „Skafandrze…” – brak sensownie rozplanowanego dawkowania informacji o świecie i bohaterach oraz budowania fabuły. W efekcie czytelnik błądzi we mgle, nie mając dość informacji, by próbować odgadnąć co, po co i dlaczego. Jakie były motywacje jednej z bohaterek, odbiorca dowiaduje się dopiero pod koniec opowiadania, co powoduje ujawnienie całego wątku, wcześniej w żaden sposób nie sygnalizowanego. Miało być zaskakująco, wyszło – przynajmniej w moim odczuciu – zniechęcająco. Motywacje i decyzje bohaterów wydają się słabo „umocowane” w całości. Po skończonej lekturze pozostaje się z pytaniami – właściwie czemu do celu zmierzano tak okrężną drogą, zakładającą liczne niewinne ofiary i co właściwie było przyczyną zamienienia się pewnej postaci w kamień. Sądząc z nazw własnych, akcja toczy się w tym samym uniwersum, co recenzowana przez koleżankę z Esensji niedawno wydana powieść Fedyk pt. „Skrzydła”.

Po fantasy czas na zmianę klimatu, czyli „Warunek początkowy” Krystyny Chodorowskiej. To SF bliskiego zasięgu o muzyku, wykorzystującym w trakcie swoich koncertów hologramy i poszukującym sposobów na ulepszenie występów. Pomysł na technologię ciekawy, choć odniosłam wrażenie, jakby fabuła była głównie opakowaniem dla niego. Przyznam, że sama za największą zaletę koncertów uważam granie na żywo przez żywych ludzi, ale przecież występy z playbacku cieszą się popularnością, a stosunkowo niedawno było głośno o tym, jak Madonna wykorzystała hologramy w jednym ze swoich występów. Popyt na takie przedstawienia nie wydaje się zatem niemożliwy.

Ostatnim z polskich utworów zaprezentowanych w antologii jest „Wyliczanka” Agnieszki Zapart. W pewien sposób to opowiadanie koresponduje z tekstem Kowala – jest powrotem w czasy minione. Bieda i ciężkie warunki życia dzieciaków z ubogiej dzielnicy Katowic zostają tutaj zestawione z ich staraniami, by choć trochę umilić sobie dzieciństwo, a we wszystko wkrada się wątek nadprzyrodzony. To mój drugi ulubiony tekst zbioru, po trosze ze względu na sentyment związany z grami RPG, ale w dużej mierze także dzięki bardzo dobremu stylowi autorki. Pozwolę sobie na kilka przykładów: „przepalony letnim słońcem błękit podgląda naszą zabawę przez rzęsy porastającej spękany parapet trawy”, „upał sączy się z nieba złocistym miodem, sprawiając, że rzeczywistość lepi się i spowalnia (…) zamykam oczy, łapiąc pod powieki powidoki chmur”, „słońce broczy czerwienią, barwiąc skłębione na zachodzie chmury miedzianymi refleksami”.

Zgromadzone w antologii opowiadania przynależą do rozmaitych pododmian fantastyki, ale co ciekawe, tej różnorodności treści towarzyszy wyrównana jakość tekstów. „Zabawa w boga” to solidny zbiorek, wart polecenia.

[1] Kiedy chodziłam na studia, na wykładzie słyszałam o możliwości wykorzystania oksymetrii EPR do wykrywania guzów. Podstawą pomiarów było to, że wewnątrz guzów stężenie tlenu jest mniejsze niż w otaczających tkankach. Metoda teoretycznie pozwalałaby wykryć takie rejony w organizmie. Wszystko wyglądało bardzo obiecująco – nieinwazyjna technika, pozwalająca „przeskanować” ciało w poszukiwaniu nowotworu, istne SF. Technologia była w fazie testów na myszach. Od tamtej pory minęło już kilkanaście lat i nie słychać o wdrożeniu. Zastanawiam się, czy metoda okazała się za droga, czy też w przypadku tak dużego organizmu jak człowiek pojawił się problem z jakością sygnału…

[2] Częściowo, bo wciąż pozostają choroby neurodegeneracyjne, czy nawet pomijając je – starzenie się układu nerwowego. Swego czasu w książce „Życie mózgu” przeczytałam, że przy najlepszym splocie „okoliczności zdrowotnych”, mózgu „starczyłoby” nam na maksymalnie 120 lat życia. Na marginesie dodam, że skuteczna terapia nowotworów doprowadziłaby do wzrostu zachorowań w młodym wieku. Już wyjaśniam dlaczego. Żeby wykształcił się nowotwór, nie wystarczy jedna mutacja, musi ich w danej linii komórkowej wystąpić co najmniej kilka i to nie w dowolnych genach, a takich, które po zmianach będą sprzyjały rozwojowi nowotworu. Jeżeli od rodziców otrzyma się zmutowany gen lub geny, prawdopodobieństwo tego, że nowotwór się rozwinie jest większe. Jeżeli wzrasta wyleczalność nowotworów, więcej osób noszących zmutowane geny w linii komórek generatywnch przekaże je potomstwu.

[3] Właścicielom fabryki powinno raczej zależeć na tym, by informacje o wadach ich produktów nie wydostały się do opinii publicznej.