Beatrycze Nowicka Opowiadania

Idoru (minirecenzja, E)

William Gibson, wyd. Książnica

Tom drugi „Trylogii mostu”

Beatrycze Nowicka: 6/10

Kiedy „Idoru” została wydana po raz pierwszy, miałam tyle lat, co główna bohaterka i słuchałam swoich ulubionych piosenek na dwukasetowym magnetofonie. Czytając powieść Gibsona, nieraz zastanawiałam się nad upływem czasu, który pewne elementy wizji autora przekuł w rzeczywistość. Z jednej strony można pochwalić trafność prognoz, z drugiej zaś siła oddziaływania utworu stała się przez to mniejsza. Wymieranie prawdziwych idoli, których zastąpili stworzeni przez media celebryci, „sztucznie” wylansowani i skrojeni pod gusta tłumów, czy sytuacja, gdzie zamiast twórczości danego artysty, główny „towar” stanowią szczegóły z cudzego życia, a plotkarskie magazyny mogą zadecydować o czyimś być albo nie być – trendy z pewnością były widoczne już wcześniej, ale obecnie zjawiska te osiągnęły zasmucające rozmiary.

Jakby dla równowagi w powieści Gibsona pojawia się niezależny muzyk – ekscentryk, zawdzięczający swoją sławę talentowi a nie wsparciu medialnych gigantów. Jednak o ile sam Rez niewiele uwagi poświęca sprawom tego świata, to dookoła jego zespołu powstała niemalże korporacja – sztab ludzi, zajmujących się sprawami organizacyjno-majątkowymi, a przy tym czerpiących zyski z popularności artysty.

Pomysł, by Japończycy stworzyli całkowicie wirtualną gwiazdę, która później zyskałaby sławę jest dobry, ale w obecnych czasach wcale nie zaskakuje. Podobnie to, że ktoś mógłby zechcieć poślubić cyfrową idolkę – swego czasu przecież obiegały Internet – prawdziwe czy też nie, nie mnie sądzić, ale z pewnością stanowiące pewien znak czasów – wzmianki o Japończykach żeniących się z postaciami z gier, czy urządzających pogrzeby swoim tamagotchi. Wreszcie, bohaterka i jej koleżanki – nastolatki żyjące w globalnej wiosce, ale dysponujące nader mizerną wiedzą o świecie i zainteresowane przede wszystkim nowymi gadżetami.

Oczywiście są też elementy nadal pozostające w sferze fikcji – nanotechnologia, czy sztuczna inteligencja. Sposób opisywania wirtualnej rzeczywistości wydaje się z kolei nieco retro (jak choćby niezwykłe zdolności drugiego głównego bohatera, który bardziej zasługuje na miano cyber-szamana, niż analityka danych), choć ma też swoisty urok, który z pewnością docenią fani cyberpunka. Z zalet warto wymienić też zabawne sportretowanie środowiska małoletnich fanek Reza – w szczególności zapada w pamięć scena z tłumem zrozpaczonych japońskich dziewczynek.

Niewątpliwie powieść zawiera sporo barwnych pomysłów, ze wskazaniem na tytułową idoru, cyfrową Yoko-Ono i boginkę wirtualnego świata zarazem. Również osadzenie akcji w Kraju Kwitnącej Wiśni przydaje całości interesującego kolorytu. Z drugiej strony wszystko to zostało przedstawione w bardzo specyficzny sposób, kojarzący się z serią migawek. Akcja powieści obejmuje zaledwie kilkadziesiąt godzin, dwa przeplatające się wątki pozwalają zobaczyć jedynie skrawek życia bohaterów, którzy znikają ze sceny, zanim czytelnik zdoła ich lepiej poznać (trzeba powiedzieć, że „Idoru” jest drugim tomem tzw. Trylogii Mostu, niemniej poszczególne części związane są ze sobą dosyć luźno i tylko niektóre postaci pojawiają się w więcej niż jednej).

Wizja Gibsona kreślona jest pośpiesznie, jakby nerwowo, świat objawia się w serii przebłysków, które aż proszą się o rozwinięcie. Fabuła jest bardzo prosta, wręcz wyrywkowa, stanowi raczej pretekst dla przedstawienia pomysłów, niektórych miejsc, scen czy obserwacji. Owa stroboskopowa maniera sprawia wrażenie zamierzonej przez autora i pasuje do charakteru świata przedstawionego. Osobiście wolę jednak, gdy pisarska wizja ma swoją wagę i powieść Gibsona pozostawiła mnie w poczuciu niedosytu, zarówno jeśli chodzi o obraz Tokio, jak i bohaterów, czy fabułę. Stąd taka a nie inna ocena.

Powieść Gibsona mi się nawet dosyć spodobała, ale jakoś nie wciągnęło mnie na tyle do tego świata, bym doczytała pozostałe tomy, zwłaszcza, że w każdym opowiedziana zostaje osobna, zamknięta historia.