Wielka księga Science Fiction cz. 1 i 2 (recenzja, E)
Przypomnimy to panu ciekawie
Antologia w dwóch częściach, wyd. Fabryka Słów
Beatrycze Nowicka: 7/10
„Wielka księga science fiction” zawiera opowiadania, z których większość stanowią utwory opublikowane w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Poziom zaprezentowanych tekstów jest dosyć wyrównany i nader zadowalający.
Podobnie, jak w przypadku „Wielkiej księgi fantasy” oraz „Wielkiej księgi opowieści o czarodziejach”, za wybór utworów odpowiedzialny jest Mike Ashley. I tym razem w antologii znalazło się sporo starszych tekstów, zresztą redaktor nie krył, że jednym z jego celów było przypomnienie godnych uwagi, a dziś mniej znanych, bądź wręcz zapomnianych autorów. Wybrane opowiadania (z jednym wyjątkiem, aczkolwiek owa wyjątkowość dotyczy tylko pierwszej połowy tekstu) są klasyczne w formie. Większość z nich jest rozwinięciem określonego pomysłu. Co ważne, autorzy poświęcili tyleż samo uwagi przedstawianiu swoich koncepcji, co kreacji bohaterów. Przyznam, że przedkładam takie rozwiązanie nad teksty będące w zasadzie jedynie „opakowaniem” dla idei, z pretekstową fabułą i postaciami. Spośród wybranych opowiadań jedynie dwa zakwalifikowałabym do hard SF, w pozostałych bardziej liczy się człowiek i jego losy, niż wątki naukowe. Spodobały mi się nie tylko same utwory, ale też ich układ, wprowadzający różnorodność tematów i nastrojów. Choć, co ciekawe, zbiór wydaje się dosyć spójny. Trochę szkoda, że znalazło się w nim tylko jedno opowiadanie napisane przez kobietę. Zabrakło również wielu uznanych nazwisk, choć z drugiej strony selekcja była konieczna. Zgodzę się też, że ciekawszy jest przedruk jakiegoś na poły zapomnianego, interesującego utworu, niż dzieła autora, którego książki są często wznawiane. Warto też zaznaczyć, że zaprezentowane opowiadania (znów z jednym wyjątkiem, ale to w dużej mierze kwestia czasu jego powstania), zostały napisane bardzo przyzwoitym stylem. Jeśli więc ktoś nie szuka najnowszych trendów, czy eksperymentów formalnych, a zamiast tego chciałby się zanurzyć w „starym dobrym SF”, nie powinien poczuć się rozczarowany lekturą.
Polskie wydanie „Wielkiej księgi…” jest dwutomowe, część pierwsza mieści dwanaście opowiadań. Otwiera ją „Ul-la, ul-la” (2002) Erica Browna, napisane na potrzeby antologii i będące hołdem dla twórczości H.G. Wellsa. Jako takie nie wprowadza nowości, jednak stanowi bardzo przyjemne otwarcie.
„Uśmierciny” (1991) Petera F. Hamiltona zostały zbudowane na pomyśle, który stał u podstaw nieco wcześniejszej „Powierzchowności” Kristine Kathryn Rusch. W obydwu opowiadaniach ludzcy osadnicy zamieszkali na planecie, której rdzenni mieszkańcy są zmiennokształtni. Tylko konkluzja jest inna – narodziny nadziei na pokojowe współistnienie lub eskalacja przemocy. Finał przywiódł mi też na myśl „Piaseczniki” George’a R.R. Martina.
Jako trzecie – skok na głęboką wodę, czyli Greg Egan i „N jak nieskończoność” (1991, przyznam, że oryginalny tytuł „The infinite assassin” bardziej przypadł mi do gustu). Autor skupił się przede wszystkim na przedstawianiu swojego pomysłu i związanej z nim matematyki (jeśli chodzi o tę ostatnią, mam pewne wątpliwości odnośnie tłumaczenia np. „światów równoległych jest nieskończenie wiele – tak, jak liczb naturalnych, a nie jak liczb całkowitych” – tyle że liczb naturalnych jest tyle samo co całkowitych, może zamiast całkowitych powinno być „rzeczywistych”? Egan jest z wykształcenia matematykiem, więc nie podejrzewam go o taki błąd). Efekt końcowy okazał się naprawdę ciekawy. Oto multiwersum, gdzie ludzie zażywający pewien narkotyk mogą uzyskać zdolność przemieszczania się pomiędzy światami. Może to jednak spowodować zakłócenia struktury wieloświata. Tytułowy bohater, choć raczej należałoby powiedzieć, bohaterowie, bo przecież chodzi tu nie o jedną osobę, ale też jej nieskończone „odbicia”, mają za zadanie likwidować niebezpiecznych narkomanów. Intrygujące i wciągające, do gustu przypadł mi zwłaszcza pomysł na koordynację działań agentów tak, by mogli kontynuować swoją misję w sytuacji, gdy dochodzi do mieszania się i przeskoków pomiędzy poszczególnymi światami, oraz rozważania na temat tożsamości.
W następnych dwóch opowiadaniach, „Paradoksie” (1954) Damona Knighta oraz „Praktyce studenckiej” (1982, po polsku ukazała się także pod tytułem „Obserwator przeciwpożarowy”, oryginalny tytuł „Firewatch”) Connie Willis pojawia się wątek podróży w czasie. Oba utwory łączy też motyw dzieł sztuki. Podejrzewam, że gdy Knight publikował swoje opowiadanie, temat paradoksów czasowych nie był aż tak wyeksploatowany przez literaturę i kino, jak ma to miejsce obecnie. Zwraca uwagę elegancki finał „Paradoksu”. O utworze Willis pisałam już wcześniej. Pozwolę sobie jeszcze dodać, że choć zbiory w rodzaju „X-a opowiadania najlepsze”, mogą stanowić gratkę dla czytelników, zdarza się, że poszczególne utwory zyskują publikowane oddzielnie. Większość autorów ma bowiem swoje ulubione tematy, sposoby prowadzenia narracji, czy pomysły na fabuły, przez co ich teksty, czytane jeden po drugim, zlewają się, tracą na wyrazistości, przestają zaskakiwać. Tak było w przypadku utworu Willis – powtórna lektura z okazji zapoznawania się z „Wielką księgą…” okazała się bardziej satysfakcjonująca, gdyż opowiadanie odróżniało się na tle innych.
Co by było, gdyby nauka umożliwiła odzyskiwanie ludzkich wspomnień, na podstawie których dałoby się stworzyć symulację danej osoby w wybranym momencie jej przeszłości? Dodajmy do tego możliwość holograficznej projekcji takiego modelu i voila – można stanąć twarzą w twarz ze swoim młodszym „ja” (pytanie, czy oparty na takich założeniach biznes miałby szansę powodzenia jest już osobną kwestią). Ten właśnie intrygujący pomysł posłużył za podstawę „W sklepie »ja«” (1995) Roberta Reeda. Jedynym minusem jest to, że czytelnik dość szybko odgaduje pewną istotną kwestię. Zaletą jest natomiast nastrój – częściowo nostalgiczny i nieco gorzki, ale nie pozbawiony ciepła i pozytywnego akcentu na koniec. Powyższe zdanie można też odnieść do „Snu o Winlandii” (1991) Kima Stanleya Robinsona (opublikowanego także w antologii „Nebula ‘92” pod tytułem „Winlandia naszych snów”). Jako że już o nim pisałam, tu ograniczę się do stwierdzenia, że ponowna lektura okazała się równie przyjemna.
„Bilet na Tranai” (1955) Roberta Sheckleya to udana satyra – główny bohater, zniechęcony niepowodzeniami w życiu i brakiem zrozumienia dla jego społecznikowskiego zacięcia wyrusza na kraniec galaktyki, gdzie podobno można znaleźć społeczeństwo idealne. Na miejscu okazuje się, cóż, to co zazwyczaj. W pamięć zapadł mi zwłaszcza pomysł tranajskich mężczyzn na trzymanie swoich żon w stazie i wybudzanie ich tylko w razie potrzeby oraz to, jak zakończyła się próba wprowadzania równouprawnienia.
W antologii nie mogło zabraknąć utworu Philipa K. Dicka. Ashley wybrał jeden z późniejszych tekstów, „Drzwi wyjściowe do wewnątrz” (1979). Nieco mniej ostre w wymowie od najbardziej znanych krótkich form Dicka lecz wciąż warte uwagi. Ciąg dalszy niewesołych refleksji na temat natury ludzkiej następuje w opowiadaniu „Co ja zrobiłem?” (1952) Marka Cliftona. Pewnego dnia do biura pośrednictwa pracy, prowadzonego przez cenionego specjalistę od oceny ludzkich predyspozycji i charakterów przybywa obcy, domagając się szkolenia dla swoich pobratymców. Kosmici zamierzają podbić Ziemię i w tym celu chcą nauczyć się, jak skutecznie podszywać się pod ludzi. Główny bohater zostaje zmuszony do pracy w charakterze instruktora, ma jednak plan, jak udaremnić zakusy obcych. Narracja mogłaby być nieco bardziej płynna i swobodna, ale i bez tego gorzki finał skłania do przemyśleń.
Tom pierwszy zamykają dwa krótkie opowiadania o końcu świata, zaprezentowane w charakterze ciekawostek sprzed lat. Ziemia umiera albo w ogniu i świetle („Finis” Franka Lillie Pollocka, 1906) albo w ciemności i mrozie („Ostatni dzień na Ziemi” George’a C. Wallisa, 1901). „Finis” zostało napisane przystępniejszym stylem, w „Ostatnim dniu na Ziemi” razi maniera językowa oraz zwyczaj wyjaśniania motywacji i uczuć postaci w dialogach. Ciekawe, że przyczyna zagłady koresponduje z wymową emocjonalną obu utworów: w opowiadaniu Pollocka jedna z postaci w obliczu śmierci pozwala sobie na chwilę wyzwolenia i gwałtownych uczuć, natomiast w utworze Wallisa bohaterowie uważają za najwyższą cnotę tłumienie wszelkich emocji. Warto zauważyć, że niemal identyczny motyw jak w „Finis”, pojawia się później w „Niestałym księżycu” Larry’ego Nivena. Można wręcz pokusić się o twierdzenie, że Niven rozwinął wizję Pollocka.
Drugi podtom „Wielkiej księgi…” również nie rozczarowuje. Nieco krótszy, mieści w sobie dziesięć zasługujących na uwagę utworów.
Pierwszym prezentowanym opowiadaniem jest „Wyprawa do czarnej dziury” (1998) Geoffrey’a A. Landisa. Można je określić jako literacką realizację trendów w astrofizyce końca XX wieku, kiedy to wyobraźnię naukowców i pisarzy inspirowały koncepcje zakrzywiania czasoprzestrzeni, tuneli, czy materii egzotycznej. A ponieważ główny bohater, a zarazem jedyny członek tytułowej wyprawy jest software’ową kopią umysłu ludzkiego astronauty, rozważaniom na temat grawitacji i topologii towarzyszy refleksja na temat tożsamości pilota.
Wątek wyprawy w nieznane pojawia się także w utworze następnym „Cieniu i Mroku” (1966) Colina Kappa, w którym bohaterowie usiłują przedrzeć się do wnętrza obszaru o zmienionej fizyce, gdzie spodziewają się odnaleźć przedstawicieli obcej cywilizacji. Czuć, że opowiadanie ma już swoje lata, aczkolwiek cechuje je staroświecki urok. Zaletą jest także jego nastrój.
W odautorskiej notce do jednego ze swoich opowiadań Dick stwierdził, że prawdziwa paranoja zaczyna się, gdy myślisz, że przedmioty sprzysięgły się przeciwko tobie. I o tym jest właśnie „Złośliwość rzeczy martwych” (1954) H. Chandlera Elliotta. Opowiadanie Dicka („Kolonia”) zostało o wiele zgrabniej napisane, jest też bardziej przewrotne niż „Złośliwość…”. Tym niemniej Elliott dość wdzięcznie przedstawił moment załamywania się racjonalnego podejścia. Kto z nas nie przeżył choćby jednej chwili, gdy jakieś niespodziewane wydarzenie kazało zakwestionować logikę i stabilność otaczającego nas świata? Zbliżona tematyka pojawia się także w „Wysokiej Ósemce” (1965) Keitha Robertsa. To opowiadanie równie dobrze mogłoby zostać zakwalifikowane jako horror. Jego tytuł to nazwa stacji przekaźnikowej, w której (i w pobliżu której) dochodzi do serii zgonów, głównie samobójstw. Warsztatowo przyzwoite, choć, przyznam, nie porwało mnie.
Ciekawy pod względem sposobu narracji jest „Prawdziwy puls maszyny” (1998) Michaela Swanwicka. Jego zaletę stanowi malownicza wizja Io, buchających gejzerów i „łąk” kryształów. Ciekawym, wręcz karkołomnym zabiegiem, mogłoby się wydać to, że autor każe się swoim bohaterom komunikować się głównie za pomocą cytatów z publikacji naukowych i… poezji. Nie wiadomo nawet, co dzieje się na płaszczyźnie świata przedstawionego, a co jest jedynie narkotycznym majakiem bohaterki. Intrygujące i oryginalne. Choć w osiągnięciu pełnej satysfakcji przeszkadza wątpliwość – czemu astronautka nie próbowała wzywać pomocy z orbity?
Mike Ashley uważa „Skrawki” (1962) Briana W. Aldissa za niezapomniane opowiadanie. Niewątpliwie jest dziwne, zwłaszcza jego początek. To je wyróżnia, aczkolwiek na mnie tego rodzaju niezwykłość nie robi wrażenia – zamiast zapadać w pamięć, szybko z niej umyka.
Główną zaletą „Tylko mojego życia3” (1991) Johna Morressy’ego jest pomysł na głównego bohatera i sposób zapisu jego perypetii. Joe Kilborn jest właścicielem agencji detektywistycznej a przy tym tzw. czwórklonem. Poszczególne klony różnią się doświadczeniami i umiejętnościami. I tak np. czwórka wyspecjalizował się we współpracy z przedstawicielami wyższych sfer, zaś jedynka i dwójka zazwyczaj pracują w terenie. Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie w czasie przeszłym, a cyfry w indeksach górnych umieszczone przy czasownikach i zaimkach oznaczają, do którego klonu się one odnoszą. Oto przykład: „Może to ja4 powinienem pilnować Księcia Proteusza, a nie ja3, pomyślałem3. Ale beze mnie4 Trio czułoby się niezręcznie w moim1,2 towarzystwie”. Pomysł bardzo przypadł mi do gustu, natomiast nie mogę tego powiedzieć o intrydze kryminalnej, gdzie kompletnie nie przekonała mnie motywacja mordercy, a fabuła wydała się przekombinowana.
„I wślizgnę się do obozu twego…” (1957) Erica Franka Russella to opowiadanie humorystyczno-satyryczne. Przybywający na Ziemię obcy odkrywają, że ludzie tak naprawdę są manipulowani przez pewien gatunek zwierząt. Przyznam, że koty wydają mi się jeszcze odpowiedniejsze dla tej roli, co oczywiście nie znaczy, że tekst nie bywa zabawny.
„Śmierć w domu” (1959) Clifforda D. Simaka, to historia starego, samotnego farmera, który pewnego dnia znajduje w pobliskim lesie dogorywającego kosmitę-rozbitka. Jest to tekst obliczony na wzruszenie czytelnika. I to się udało, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Cenię sobie utwory, które budzą we mnie głębsze emocje.
Opowiadanie ostatnie, napisane na zamówienie dla „Wielkiej księgi…” „Refugium” (2002) Stephena Baxtera, nie jest może tekstem wybitnym, ale od czasu do czasu potrafi skłonić do namysłu. Jedna z zawartych tutaj myśli ładnie koresponduje z pointą opowiadania George’a Alleca Effingera pt. „Jeden”. Dobry był też pomysł na tytułowe miejsce, choć już bohaterowie oraz sam wątek podróży Bąblem nie przekonali mnie.
Podsumowując – „Wielka księga…” to galeria przyzwoitego, solidnego SF w starym stylu.