Beatrycze Nowicka Opowiadania

Wielka księga fantasy cz. 1 i 2 (recenzja, E)

Dawno, dawno temu

Antologia w dwóch częściach, wyd. Fabryka Słów

Beatrycze Nowicka: 6/10

„Wielka księga fantasy” zawiera dwadzieścia trzy opowiadania, z których tylko kilka zostało napisane po 1990. Stanowi bardziej ciekawostkę dla fanów konwencji, niż wybór najlepszego, co ma ona do zaoferowania.

Mike Ashley odpowiedzialny za skompletowanie antologii, twierdzi we wstępie, że wybrał teksty, które „pokazują różnorodność i rozwój literatury fantasy i dowodzą, że obejmuje ona o wiele więcej niż tylko Tolkiena, Rowling, czy Pratchetta, niezależnie od tego, jak wspaniałe historie opisali”. Zamysł jak najbardziej godny pochwały, szkoda, że nie został zrealizowany. Owszem, redaktor przedstawia opowiadania napisane przez znanych autorów fantasy spoza wyżej wymienionej trójki, przypomina też sporo nazwisk dziś już zapomnianych. Jednakże zapowiedzi o zróżnicowaniu utworów są przesadzone. Antologia „To, co najlepsze w fantasy”, przedstawiała znacznie szersze spektrum tematów, inspiracji, koncepcji i nastrojów, a mieściła teksty wybrane spośród opublikowanych tylko w 2000 roku, podczas gdy Ashley nie miał takich ograniczeń. W „Wielkiej księdze…” czytelnik znajdzie nadreprezentację opowiadań spod znaku magii i miecza, i zaledwie kilka naprawdę oryginalnych utworów. Podobnie ma się kwestia pokazania rozwoju konwencji. Już choćby to, że teksty nie zostały uporządkowane chronologicznie (alfabetycznie i tematycznie także nie), utrudnia śledzenie ewentualnych trendów. Ewentualnych, bo prezentowane przykłady nie odzwierciedlają wielu rozmaitych mód (opowiadań z pogranicza realizmu magicznego czy głównego nurtu, eksperymentów formalnych, czy hybryd fantasy-SF, przydałoby się też więcej urban fantasy i utworów ściśle opierających się na konkretnych mitologiach albo mieszających wątki nadnaturalne z historią). Często też teksty z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wypadają bardziej zachowawczo od tych znacznie starszych.

„Wielka księga…” jest raczej kolekcją ciekawostek sprzed lat, w której można znaleźć kilka perełek (choć akurat te ostatnie zwykle ukazały się po polsku w innych zbiorach, czy czasopismach, co dobrze świadczy o rodzimych wydawcach). Ich lektura w większości okazuje się całkiem przyjemna, lecz mało jest wśród nich takich, które na dłużej pozostałyby w pamięci.

Fantastyczna paleontologia

Polski wydawca zdecydował się na podział antologii na dwa tomy. Dominacja utworów starszych jest wyraźniejsza w pierwszym z nich.

Antologię otwiera „Mur wokół świata” (1953 [1]) Theodora R. Cogswella, sympatyczna opowieść o chłopcu, żyjącym w świecie, gdzie magia jest chlebem powszednim, a prawdziwą zagadkę stanowi tytułowy mur. Choć główny motyw jest raczej typowy – jednostka, w imię ciekawości świata i chęci przekraczania ograniczeń buntująca się przeciwko powszechnie przestrzeganym zasadom – cała historia ma w sobie wiele ciepła.

„Czarna Róża i Diament” (1999) Ursuli K. Le Guin to jedna z opowieści z Ziemiomorza. Z poprzedzającym ją utworem dzieli motyw dojrzewania bohaterów i wyboru pomiędzy magią a własną drogą życiową, oraz pozytywny wydźwięk.

Jako trzecia zaprezentowana została „Dolina czerwia” (1934) Roberta E. Howarda. Nie o Conanie, ale estetyka zbliżona, tylko pięknych a chętnych niewiast brak. Są tu Piktowie w… tropikalnej dżungli, ogromny wąż (którego łeb najpierw jest większy niż tułów konia, a potem bohaterowi udaje się łatwo go odciąć i powlec ze sobą) oraz oślizły, śluzowaty robalopotwór tytułowy. Swoją drogą, zastanawiam się, czy są jakieś nagrody imienia Howarda albo statuetki z nim, bo jeśli tak, to mogą już być niedługo, zważywszy na nieustannie powtarzane przez narratora uwagi o wyższości rasy aryjskiej nad resztą świata. Zresztą brzmią one wyjątkowo żałośnie. Patrząc na inne utwory zamieszczone w „Wielkiej księdze…”, można stwierdzić, że co najmniej kilku współczesnych Howardowi autorów piszących fantastyczno-przygodowe opowiadania czyniło to lepiej.

Następny w kolejności „Złoty klucz” George’a MacDonalda to baśń jeszcze z XIX wieku (1987). Redaktor w notce poprzedzającej porównuje MacDonalda do Andersena, jednak utwory Duńczyka mają w sobie tę przejmującą nutę, która rezonuje w czytelniku wiele lat po ich lekturze, natomiast w przypadku tekstu Anglika tak nie jest. W dzieciństwie narzekałam na okrucieństwo i ponury nastrój wielu baśni, w „Złotym kluczu” natomiast nie ma ani jednej poważnej przeszkody na drodze bohaterów. Ot, wędrują sobie, napotykając kolejne istoty, które chętnie im pomagają. Jest słodko i kolorowo aż do obrzydzenia, w dodatku MacDonald stosuje dosyć nachalną metaforykę.

Lord Dunsany niejednokrotnie wspominany był jako autor lektur z dzieciństwa starszego pokolenia twórców fantasy. Krótki „Skarb Gibbelinów” (1912) to przewrotne opowiadanko o pewnym chciwym rycerzu wyprawiającym się po rzeczone bogactwa. Gdybym nie znała daty i autora, pomyślałabym, że tekst został napisany później, jako gra z konwencją. Tyle że, kiedy powstał, fantasy jeszcze nie było. Interesujące jest, że drwina z motywów baśniowo-legendarnych ma tak długą tradycję (warto tu przywołać też „Miecz dla króla” White’a).

Ciekawostką jest także „Ostatni hieroglif” (1935) Clarka Ashtona Smitha. Zamiast o jakimś mocarnym herosie, autor opowiada o starym astrologu, który wraz z służącym i psem zostaje zmuszony wyruszyć do siedziby tajemniczego dżinna. Pomysły na mijane w drodze miejsca są całkiem barwne, kilkadziesiąt lat temu zapewne wypadały bardziej świeżo. Spodobało mi się zakończenie, w którym autor niespodziewanie złośliwie obszedł się ze swym bohaterem. Pomysł na finał uważam za udany i ciekawy – zaskakuje czytelnika, choć jest logiczną i spójną konkluzją utworu. Styl Smitha jest o wiele lepszy niż Howarda, zwróciłam uwagę na to, że i tu można znaleźć rasistowską nutkę (gwoli ścisłości, u Howarda to nie była nutka a cała uwertura) np. : „Mouzda [czarnoskóry służący astrologa] i jego pies Ansarath, wiedzeni instynktem rzeczy durnych, wyczuwali dziwny niepokój swego pana”.

„Czarodziej Pharesm” (1966) Jacka Vance’a ukazał się także w zbiorku „Umierająca Ziemia. Oczy nadświata” jako „Czarnoksiężnik Farezm”. Głównym bohaterem utworu jest Cugel Sprytny, złodziej obdarzony talentem do pakowania się w kłopoty i jeszcze większym talentem do sprawiania kłopotów wszystkim dookoła. Osobiście cenię sobie opowiadania Vance’a – wyróżniają się specyficznym stylem, sposobem obrazowania, pomysłem na świat, cynicznym humorem i klimatem. Z ciekawości porównałam fragmenty tłumaczeń i wprawiło mnie to w konfuzję:

„Daleko w dole rozciągała się równina (…) czarne plamy lasu, szare zwały w miejscu, gdzie gołoborza wypełniały całą dolinę, nieokreślone pasma barwy szarawej zieleni, lawendy i szarawego brązu, ołowiany połysk dwóch rzek ginących gdzieś w oddali. Krótki odpoczynek sprawił jedynie, że zesztywniały mu stawy; sakiewka ocierała go w biodro (…) Śmiejący się Czarnoksiężnik dostarczył mu amulet pozwalający czerpać substancje odżywcze z rzeczy zwykle niejadalnych, jak trawa, drewno, kości, włosy, mech. (…) Podczas wędrówki przez góry Cugel jadł głównie wilczomlecz, wrotycz, żywokost, gałązki dębu i galasy, a raz (…) odpadki odkryte w jaskini brodatego tawna [1]”. (tłumaczenie Jolanty Pers z wydania Solarisu)

„W dole rozciągała się równina (…) czarne połacie drzew. Szare plamy w miejscach, gdzie znajdowały się ruiny. Trudne do zidentyfikowania szaro-zielone, fioletowe i szaro-brązowe miejsca. Zielone, lśniące niczym ołów nitki dwóch rzek, które znikały gdzieś w oddali. Króciutki odpoczynek sprawił, że jeszcze bardziej czuł zmęczenie. Kulał i zaczęło kłuć go w boku. (…) Iucounu (…) stworzył amulet przemieniający niejadalne rzeczy, takie jak trawa, drewno, rogi, włosy, ziemię i tym podobne, w odżywczą papkę. (…) Podczas wędrówki przez góry Cugel skosztował wilczomlecza, czarnej brzeczki, dębowych żołędzi i gałęzi a raz (…) odpadków znalezionych w jaskini zarośniętego zbója” (przekład Mileny Wójtowicz z „Wielkiej księgi…”).

Pomijając urodę tekstu (bardziej podoba mi się przekład pani Pers): to w końcu gołoborza, czy ruiny, Cugel miał sakiewkę i bolały go stawy, czy też kuło go w boku i kulał, kości i mech czy rogi i ziemia, galasy czy żołędzie, czym u licha jest czarna brzeczka? Wydaje mi się, że zadaniem tłumacza jest, by przekład zachował znaczenie oryginału. Jestem w stanie zrozumieć jeszcze zmiany podporządkowane walorom artystycznym tekstu, ale w powyższym przypadku zamiana jednych rzeczowników na inne nie wydaje się mieć znaczenia (w tym sensie, że nie istniała potrzeba zachowania określonej rytmiki, współbrzmień, aliteracji i temu podobnych). Nie dysponując oryginałem, nie mogę stwierdzić, kto tu przekłamał, ale większe zaufanie mam dla tłumaczenia Pers, choćby dlatego, że pojawia się w nim więcej elementów, wrotycz i żywokost brzmią sensowniej, a pojawiający się w tytule „sorcerer” to jednak bardziej czarnoksiężnik niż czarodziej. Do tego Wójtowicz zdarzyło się w kilku innych miejscach stosować dziwny szyk wyrazów czy zgubić przeczenie.

O ile „Skarb Gibbelinów” brzmiał, jakby powstał później niż w rzeczywistości, stylizowany na baśń „Zakład króla Yvoriana” (1989) Darrella Schweitzera, opowiadający o władcy, który założył się ze śmiercią, jawi się jako nieco staroświecki. Czytało się miło, ale bez rewelacji.

„Wyjącą wieżę” (1941) Fritza Leibera znałam już ze zbioru „Zobaczyć Lankmar i umrzeć”. Pociesznie, choć i nieprofesjonalnie wygląda ilustracja do niego, przedstawiająca… kota ze sztyletem w garści. Rysownik najwyraźniej wziął miano Szary Kocur całkiem dosłownie. Opowiadania Leibera mają pewien urok. „Wyjąca wieża” to jedno z krótszych, fabuła jest tu prosta, ale całość napisano zgrabnie.

Przedostatni są „Królowie w mroku” (1962) Michaela Moorcocka i Jamesa Cawthorna, czyli jedna z przygód czerwonookiego Elrica. Nigdy nie przestanie mnie zdumiewać, czemu opowiadania Moorcocka, zamiast grzecznie przepaść w otchłani, do której trafia wszelka pisana pod publikę pulpa literaturopodobna, wciąż powracają w rozmaitych antologiach. Bardzo natomiast mnie cieszy, że ten kiczowato-kwiecisty styl wyszedł już z mody. A oto próbka:

„W rzece, która rycząc, płynęła w stronę otoczonego złą sławą Lasu Troos w krainie Org, miejscu, gdzie kwitła nekromancja i starożytne, przegniłe zło.” (będzie więc random encounter lisz w lesie? Niestety nie, choć prawie…) „trawa uginała się na wietrze, jakby miała w tym jakiś cel”, „konie wspięły się na ląd, gdzie skały i trawy ustępowały już rzadkiemu lasowi. Drzewa rosły wszędzie” (tak, las ma taką niebywałą właściwość, przypominam też, że w Tatrach góry zasłaniają piękne widoki), „listowie drżało cichutko, jakby było żywe” (rozumiem, że na zwykłych drzewach rosną liście-zombie), „to był las pełen wspaniałych, trujących kwiatów barwy krwi, obsypanych obrzydliwymi cętkami. Pełen pochylających się, grzesznie gładkich pni” (ktoś ma jakiś pomysł, na czym może polegać grzeszna gładkość pnia?).

Dalej Elryk z towarzyszem spotykają w rzeczonym lesie zagubioną śliczną dziewczynę. W ramach powitania czerwonooki oznajmia, że jest zły a tak w ogóle to nazywają go Zabójcą Kobiet. Ona mimo to z miejsca pała do niego namiętnością i jeszcze tego wieczora uprawiają seks. Później we trójkę wyruszają w głąb złowrogiego a plugawego lasu do jeszcze bardziej plugawego (i przegniłego zapewne) zamku szalonego króla. Nie rozumiem gustów szerokiej publiczności.

Tom zamykają „Dzwony Shoredan” (1966) Rogera Zelaznego. Wprawiły mnie one z w zdumienie, niestety nie było to zdziwienie radosne. Zaprezentowany tu tekst jest najsłabszym spośród tych jego autorstwa, które miałam okazję czytać. Zelaznego znałam jako pisarza obdarzonego wyjątkową wyobraźnią, a „Dzwony…” są boleśnie wtórne, pobrzmiewają echami wyżej wzmiankowanych Howarda, Leibera, Vance’a, Moorcocka. Od tego ostatniego odróżnia je znośniejszy styl, ale już nie podkonwencja. Z drugiej strony, zaprezentowany utwór sprawia wrażenie ledwie epizodu. Być może w dalszych tekstach o Dilvischu Przeklętym robiło się ciekawiej. Choć szczerze w to wątpię.

[1] W nawiasach podaję daty wydań, zaczerpnęłam je głównie z informacji o prawach autorskich ze stopki, z notek, jakimi opatrzono opowiadania, oraz sprawdziłam w sieci.

[2] Vance lubował się w wymyślaniu nazw rozmaitych istot i nie zdziwiłabym się, gdyby „tawn” był jedną z nich.

Część druga antologii zawiera w sobie szersze spektrum tematów i podkonwencji. O ile w poprzedniej znajdowały się tylko utwory osadzone w rozmaitych never-landach, tutaj znalazło się miejsce także na fantastykę wkraczającą w „naszą” rzeczywistość, pojawiło się również kilka bardziej oryginalnych utworów.

Początek tego nie zapowiada, gdyż pierwszy w kolejności jest „Bohater u bram” (1979) Tanith Lee. Opowiadania Lee dosyć często drukowane są w rozmaitych antologiach, choć szczerze przyznam, nie rozumiem dlaczego, bo poza „Łzami pośród deszczu” żadne nie poruszyło mnie głębiej. „Bohater…” należy do nurtu post-Conanowskiego. Dopiero czytając „Wielką księgę…”, zdałam sobie sprawę, jak wielu było naśladowców Howarda. Owszem, Lee próbuje grać z konwencją – jej dzielny, tajemniczy i przystojny Cyrion wykazuje się sprytem i nie daje uwieść pięknej kobiecie. Ale czy pod koniec lat siedemdziesiątych to rzeczywiście było takie novum? Przecież znacznie wcześniejsze opowiadania Leibera i Vance’a bywały bardziej przewrotne. Podobną drogę obrał także Wagner tworząc postać Kane’a Nieśmiertelnego i na tle tego wszystkiego Cyrion jawi się jako relikt przeszłości.

„Panią Czaszek” (1993) Patricii McKillip znałam już wcześniej z Nowej Fantastyki. Darzę to opowiadanie sentymentem, więc z przyjemnością przeczytałam je powtórnie. Charakterystyczny styl pisarki, nadający jej tekstom baśniowy, lekko oniryczny nastrój, odróżnia jej twórczość na tle innych. McKillip zręcznie odwraca schemat opowieści o skarbie i wplata w swoją historię refleksję o relacjach międzyludzkich. Na marginesie dodam, że zdziwiła mnie notka redaktora przedstawiająca sylwetkę McKillip, gdzie pada stwierdzenie, że w dylogii rozpoczętej „Czarodziejką i strażnikiem” pisarka kontynuuje losy postaci z cyklu o Mistrzu Zagadek z Hed. Niczego takiego nie zauważyłam, przynajmniej podczas lektury pierwszego tomu (drugi nie ukazał się po polsku). Nie jestem nawet pewna, czy to ten sam świat, choć tego nie można wykluczyć. I tak przy okazji, Młody Łabędź była kobietą.

Baśniowość cechuje także „Promień słońca na wodzie” (2001) Louise Cooper, historię kochanków rozdzielonych przez śmierć. Jakkolwiek czyta się je bezboleśnie, po lekturze niewiele zostaje, a morał całej historii jest mało odkrywczy.

Następny jest „Paladyn straconej godziny” (1986) Harlana Ellisona, wydany także w zbiorku „Ptak śmierci”. Tam, na tle innych utworów pisarza, wydawał się prostą, zwyczajną historią. W „Wielkiej księdze…” jest jednym z najbardziej wyróżniających się tekstów. Akcja toczy się w „naszym” świecie. Wątek nadprzyrodzony towarzyszy tematom jak najbardziej rzeczywistym – wojnie w Wietnamie, Zimnej Wojnie, a także losom zwykłych ludzi, borykających się z traumą, starością, samotnością. Ellison kreśli przekonujące portrety swoich bohaterów i dzięki temu opowieść naprawdę porusza. Czyż wielu z nas nie chciałoby wierzyć, że gdzieś po drugiej stronie istnieje miejsce, w którym odzyskamy to, co w życiu utraciliśmy?

Ciekawie wypada także „Wczoraj był poniedziałek” (1941) Theodore’a Sturgeona, oparte na pomyśle, by stwierdzenie, iż świat jest teatrem, potraktować najzupełniej dosłownie. Opowiadanie jest lekkie, satyryczne, choć niepozbawione pewnej nutki niepokoju. Z pewnością w czasie, gdy powstawało, motyw „a co, jeśli rzeczywistość jest tylko iluzją” nie był aż tak wyeksploatowany jak dziś.

„Pikselowe chochliki” (1999) Charlesa de Linta to przyjemne w lekturze, choć nie zapadające na dłużej w pamięć opowiadanko o pewnym księgarnianym skrzacie i pladze tytułowych chochlików (oryginalne „Pixel pixies” brzmi nieco lepiej). Pojawia się w nim myśl, że stara magia adaptuje się do nowych czasów, która później została najpełniej i niezwykle barwnie ubrana w słowa i fabułę przez Kate Griffin w cyklu o czarnoksiężniku Swifcie.

„Księżycowy basen” (1918) A. Merritta (nie mogę oprzeć się wrażeniu, że lepiej brzmiałaby „Księżycowa sadzawka” albo nawet, choć już mniej dokładnie, „Księżycowa studnia”) jest jeszcze jedną ciekawostką z przeszłości. Archeolodzy, badający tajemnicze ruiny rozrzucone na wyspach Pacyfiku, przekonują się, że podczas pełni w starożytnym mieście dzieje się coś dziwnego. Styl jest nieco nużący, nie zabrakło też kilkukrotnie użytego przymiotnika „nieopisany”, o którego nadużywaniu przez Lovecrafta krążyły żarciki. Cieszę się, że dziś pisarze budują nastrój za pomocą mniej ostentacyjnych środków. Tym niemniej, spodobał mi się pomysł na świetlistą istotę. Opowiadanie można polecić jako inspirację Mistrzom Gry, prowadzącym Zew Cthulhu, czy któryś z settingów do Savage Worlds.

O „Człowieku, który pomalował smoka Griaule’a” (1984) Luciusa Sheparda pisałam przy okazji recenzowania zbioru wydanego przez MAG-a, zatem nie będę się powtarzać. Dodam tylko, że uważam to opowiadanie za najlepsze ze wszystkich poświęconych Griaule’owi. W „Wielkiej księdze…” utwór ten jest jednym z najoryginalniejszych.

Dla odmiany „Sieci ze srebra i złota” (1984) Jamesa P. Blaylocka wypadają dość blado. Historii ludzi, którzy pragnęli przedostać się ze zwykłej rzeczywistości do innego świata powstało bardzo wiele i z pewnością dało się spośród nich wybrać coś znacznie lepszego niż „Sieci…”, choćby „Łowcę jaguarów” wymienionego wyżej Sheparda. Do tego, zdarza się tam parę dość niefortunnych wyrażeń w tłumaczeniu, jak choćby: „Moja żona, nieznająca go tak jak ja, nalegała, by to wyjaśnił. Jego opowieść, obawiam się, zupełnie odwróciła do góry nogami wyobrażenie, jakie żona wytworzyła sobie o Kendalu na podstawie opowieści o zachodach słońca”. Podczas lektury antologii niejednokrotnie zastanawiałam się, czy nie byłaby ona lepsza, gdyby przekładu dokonał ktoś inny.

„Widziadło z Q…” (1998) Lisy Goldstein jest opowiastką w stylu retro o członku towarzystwa naukowego, tropiącym niespotykane zjawiska. Kolejny przykład utworu, który nie zagrzeje na długo miejsca w pamięci, z sympatycznym morałem, że codzienność również może nieść w sobie magię i inspirację.

„Recital” (1997) Jacka Womacka zwraca uwagę pomysłem na Muzeum Utraconych Dźwięków i nostalgicznym nastrojem. Szkoda, że opowiadanie nie zostało napisane bardziej wyrazistym stylem, choć pojawia się pytanie, czy w oryginale nie brzmi ono lepiej. Utwór ukazał się także w „Krokach w nieznane 2006” pod lepiej przetłumaczonym tytułem „Audytorium”.

Antologię zamyka „Na krawędzi świata” (1989) Michaela Swanwicka. Lubię Swanwicka za ostrość stylu i spojrzenia, pewną odwagę twórczą, sposób używania fantastycznych rekwizytów. Wszystko to sprawia, że jego teksty są rozpoznawalne i oryginalne. W „Na krawędzi…” pisarz trafnie sportretował trójkę nastolatków. Nadprzyrodzone elementy służą przede wszystkim temu, by wyrazić rozterki młodych ludzi, ale też budują interesujący klimat.

Można ten zbiór przeczytać, jako swego rodzaju kronikę fantasy, pozwalającą zapoznać się z wczesnymi utworami. Jednak jako antologia, która miałaby pokazać możliwości fantasy jako konwencji, „Wielka księga…” się nie sprawdza.