Beatrycze Nowicka Opowiadania

Nawia (recenzja, E)

Wiła wianki i to by było na tyle

Antologia polskich autorów, wyd. Uroboros

Beatrycze Nowicka: 4/10

„Nawia” czyli antologia opowiadań fantasy inspirowanej słowiańszczyzną niestety nie porywa ani oryginalnością, ani stylem.

Ponad ćwierć wieku temu w artykule „Piróg albo nie ma złota w Szarych Górach” Andrzej Sapkowski między innymi naśmiewał się z mody na słowiańską fantasy. Musiał być to jednak trend krótkotrwały i istotnie lichy pod względem literackim, bo gdy kilka lat później zaczynałam swoją przygodę z fantastyką, po rodzimych Pirogach słuch zaginął. Mody mają jednak to do siebie, że wracają, więc i o Słowianach znów sobie przypomniano. Domyślam się, że właśnie z tego powodu zdecydowano się na wydanie „Nawii”. Solidna, twarda oprawa może nieco zwieść, także duży druk, szerokie marginesy i odstępy „nabijają” objętość. W antologii znalazły się opowiadania ośmiu autorów.

„Około stu lat temu. (…) W świecie, w którym słowiańscy bogowie są wciąż żywi. A upiry ciągle groźne” rozpoczyna się otwierający zbiór tekst Katarzyny Bereniki Miszczuk pt. „Płacz cichą nocą się niesie.” Upiry niestety od stu lat nic nie uprały, w zamian czytelnik dostaje historię, w której to pewna matka dzieci trojga, nie chcąc czwartego, usunęła ciążę wieszakiem u znachorki. Nienarodzone dziecko jednak wróciło, aby ją nękać, w związku z czym kobieta udała się po pomoc do szeptuchy. Jeśli jednak ktoś spodziewałby się pogłębionych portretów psychologicznych czy dylematów moralnych, czeka go rozczarowanie. Opowiadanie jest krótkie, a jego autorka ledwie prześlizguje się po problemie, który w nim poruszyła.

Następne w kolejności jest „Jezioro cię kocha” Marty Krajewskiej, czyli powrót do Wilczej Doliny znanej z cyklu książek o Opiekunce i Wilkarze. Wiecznie chutliwi quasi-Słowianie znowu w akcji, mnie tylko zastanawia, jakim cudem w tej wiosce mieliby wciąż mieszkać ludzie, skoro jej mieszkańcy tak uwielbiają wdawać się w romanse z istotami nadprzyrodzonymi.

„Dziewanna i księżyc” Anny Szumacher spodobała mi się najbardziej z całego zbiorku, ale to ze względu na scenki z życia studentów archeologii przebywających na letnich praktykach, a nie wątek mitologiczny.

Jagna Rolska napisała opowiadanie humorystyczne. Chwilami styl, jakim napisano „Szpetuchę”, bywał nawet udany („z węższej ściany łypały na człowieka portrety świętych wymalowane techniką sakralno-odpustową”), jednak całość mnie nie przekonała. Oto lokalny pazerny proboszcz, który ma na plebanii wielki telewizor i krzywi się na tęczowo pomalowane garnki, łakomi się na działkę budowlaną, czemu niespecjalnie rada jest miejscowa wiedźma. Niby po fantasy nie należy się spodziewać realizmu, jednak postawienie w niecały miesiąc skansenu, w którym mieści się dwanaście budynków, z czego jedną stodołę zaadaptowano na pensjonat, wymagałoby znacznie więcej magii niż ta, którą zdaje się dysponować tytułowa bohaterka (zwłaszcza, że narrator ani razu nie wspomina o nadnaturalnym wspomaganiu budowy). A pomysł urządzenia sabatu wiedźm w kościele wydał mi się przesadzony. Jak to często bywa w przypadku tego rodzaju tekstów, bardziej chodzi tu o zabawne scenki, niż o ciekawą fabułę.

Wiele nie dzieje się także w „Ostatniej nocy” Rafała Dębskiego. Chore dziecko i niedomagająca żona kasztelana to właściwie bardziej pretekst, by uzdrowicielka zwana Wiłłą mogła opowiedzieć swoją historię. Szczególnych emocji to opowiadanie we mnie nie wzbudziło, może gdyby było lepiej napisane…

W „Śmierci wody” Martyna Raduchowska prezentuje pewien epizod z „życia zawodowego” szamanki Idy znanej z cyklu jej książek. Dobrym pomysłem było osadzenie akcji w pustoszejącej wiosce Raduchowie, której grozi zalanie, jeśli powstanie zapora. Nie słyszałam o tym miejscu wcześniej, a gdy zaczęłam szukać informacji, znalazłam między innymi taki oto wpis z blogu:

„Wnętrza domów mocno ’trącą’ PRL-em. Ściany z peerelowskimi wzorzystymi tapetami czy przedpokoje wyłożone boazerią. Gdzieś w kącie zakurzony kredens, który niegdyś świecił na błysk. W innym zaś kącie zdezelowany tapczan. Jeszcze gdzieś indziej napotykamy na piec kaflowy (…). W jednym domu podziwiamy drewniany ganek, który coraz gęściej zarasta bluszcz. Bluszcz, który przez pustą wnękę po drzwiach powoli wdziera się do wnętrza domu… Jednak największe skarby w każdym z tych domów znajdujemy na strychu. Zazwyczaj prowadzą na niego wyrobione, nie rzadko próchniejące już schody. Co czeka nas na górze? Stosy leżących na podłodze gazet. Najstarsza z nich wydana w latach 70-tych. Czarno-biały telewizor, w którym z pewnością wieczorami oglądano kiedyś „Dziennik Telewizyjny”. Porozrzucane stare buty (…). Słoiki po zaprawianych kiedyś przetworach, fiolki po lekach, metalowy stelaż łóżka czy rama pustej już fotografii.”

Coś mi to przypominało, więc sięgnęłam po książkę:

„[Weszła] na drewniany ganek, niemal całkowicie przysłonięty girlandami bujnego bluszczu. (…) Wnętrze zostało całkowicie ogołocone z mebli oraz sprzętów, jeśli nie liczyć niegdyś białego kredensu. (…) Wszystkie [domy] zastała w podobnym stanie: owiane atmosferą późnego PRL-u. (…) Tu resztki boazerii i tapet wytłaczanych w roślinne wzory. Tam zdezelowany tapczan pod poszarzałą ścianą (…) gdzie indziej prawie doszczętnie rozebrany piec kaflowy. (…) Dziewczyna stanęła przed próchniejącymi schodami. (…) [Na poddaszu] na podłodze leżało tyle szpargałów (…) wszędzie książki, zeszyty i stare gazety, w tym jedna, prawdziwa rekordzistka, wydana jeszcze w latach siedemdziesiątych (…) Potężny czarno-biały telewizor (…) buty i ubrania (…) słoiki z bronią biologiczną w postaci zapleśniałych przetworów.”

Autor bloga nie ujawnia swojego imienia i nazwiska. Jeśli jednak nie jest on Martyną Raduchowską, to powiedziałabym, że opis z opowiadania jest, oględnie pisząc, cokolwiek odtwórczy. Sama wieś zasługuje na to, by dowiedziało się o niej więcej ludzi, autorce udało się też przyzwoicie wykreować atmosferę.

Oprócz istot ze słowiańskich wierzeń, w „Konsultantce” Marcina Podlewskiego pojawiają się także „goście” z innych mitologii i religii. Całość miała być chyba nieco gaimanowska w duchu, ale potencjał pomysłu i niektórych opisów niweczy styl: „wzrastał jakby z leżących poniżej osad pełnych prostych ziemianek i chat (…). Otoczony przez święte rzeki, o rzeźbionych w wizerunki trzygłowych bóstw dębowych ścianach, w pewnym momencie zmieniał się w konstrukcję z kamienia (…) Gdy podeszło się bliżej, można było dostrzec, że pióra owych skrzydeł to wieże, rzucające cień na ulokowane tuż pod nimi święte chramy. Cień wież nie mógł jednak przeważyć płynącego w dole blasku, gdyż nabożne kąciny czerpały go ze Świętego Gaju”, „Na czarnych, pięknie ułożonych włosach nosiła (…) złotą, gustowną koronę. Jej pomalowane na czarno usta zdobił usytuowany tuż obok niewielki seksowny pieprzyk”, „ujrzała trumnę. Nieśli ją na przedzie, z szacunkiem. Przypominała w sumie sarkofag porośnięty listowiem i krzewami szykowanymi do całopalenia.”

Antologię zamyka „Wichura” Marcina Mortki, dość podobna do opowiadania Dębskiego – bo jest i chore dziecko, i srogi władca (książę tym razem), co nie lubi pogan, jego żona wierząca w uzdrawiającą moc magii, wiedźma i pradawne bóstwa. Tutaj także czytelnik poznaje jedynie epizod.

Sapkowski wyrokował, że słowiańska fantasy nie ma zbytnich szans powodzenia, ponieważ nasze pogańskie korzenie zostały w dużej mierze utracone – albo inaczej – brak swego rodzaju kulturowej ciągłości, która ożywiałaby potwory i bóstwa, sprawiała, że ich wizje rezonowałyby w naszej wyobraźni. Pod tym względem jestem nieco większą optymistką i nie przekreślałabym szans na ciekawe wykorzystanie dawnych wierzeń w literaturze. Niestety, zwykle brakuje bardziej twórczego przetworzenia tych motywów i faktycznie czytelnik dostaje fantasy „przaśno, lniane”.