Beatrycze Nowicka Opowiadania

Miecze i mroczna magia (recenzja, E)

Najemnicy

Antologia, wyd. Rebis

Beatrycze Nowicka: 5/10

„Miecze i mroczna magia” – antologia mieszcząca siedemnaście opowiadań z podgatunku „sword and sorcery” nie jest książką złą, ale też niczym nie zaskakuje. Pozostawia także niestety ogólne wrażenie literackiego wyrobnictwa.

Nie mogę powiedzieć, bym sięgając po „Miecze i mroczną magię” miała wyśrubowane oczekiwania – głównie dlatego, że pamiętam wydanych w 2009 roku „Czarnoksiężników”, w których większość tekstów była po prostu średnia a poczucie, że autorzy przystępowali do pracy na zasadzie „zaproponowali mi, zapłacili, trzeba coś napisać”, nie opuszczało mnie przez większość czasu poświęconego na lekturę. Tym razem było podobnie. W dodatku, muszę niestety stwierdzić, że opowiadania w „Mieczach…” okazały się zdecydowanie mniej różnorodne niż teksty w poprzedniej fantastycznej antologii Rebisu.

Być może to kwestia konwencji, którą autorzy najwyraźniej potraktowali dosyć sztywno. Skutkiem takiego podejścia było to, że przedstawione światy i bohaterowie byli aż nazbyt typowi [1]. Nie chodzi mi tutaj o to, by uprawiać literacką ekwilibrystykę, ale cenię sobie, kiedy autor dokłada coś więcej od siebie np. nową koncepcję magii, jakieś ciekawe miejsca, interesujące szczegóły. Tymczasem coś takiego w ilości więcej niż śladowej znalazłam tylko w czterech tekstach, z czego zaledwie w jednym z nich pomysłów było na tyle dużo, by utwór okazał się wyrazisty. Tematykę główną stanowią zmagania z potworami (przeważnie demonami) oraz zdobywanie magicznych artefaktów. Ponadto, „Miecze…” niestety podzielają wadę wielu antologii – zwłaszcza takich, do których zaproszono kilka „nazwisk” – mianowicie epizodyczność fabuł, które powstały jedynie po to, by wydawca na okładce mógł dumnie oświadczyć „nowa opowieść ze świata X”.

Antologię otwiera opowiadanie Eriksona „Kozły ofiarne”. Jest grupka najemników, wioska na odludziu i ruiny w pobliżu oraz realizowanie scenariusza rodem z prostej sesji D&D w wykonaniu wysokopoziomowych bohaterów. Miało być śmiesznie, wyszło nie bardzo. W kolejnym tekście Glen Cook przedstawia krótki epizod z dziejów Czarnej Kompanii, która akurat stacjonuje w pewnym mieście. Pojawia się tu trochę kolorytu lokalnego i humoru, niemniej niewiele się dzieje. Na bardzo zbliżony pomysł, co Erikson, wpadł Abercombie w „Parszywej robocie” (ostatnie opowiadanie zbioru). Też mamy grupkę najemników i wioskę (tym razem na bagnach, ale przyznaję, że i tak uznałam to za twórczą odmianę). Jest to najlepszy z tych trzech tekstów, głównie dlatego, że został najlepiej napisany. Świat jest zdecydowanie bardziej wyrazisty, podobnie bohaterowie – przynajmniej się ich rozróżnia, zaś humor naprawdę śmieszy.

W „Krwawej grze” Wolfe miał pomysł. Stworzył tekst bardziej przypominający oniryczną baśń, szkoda tylko, że jakby zatrzymał się w pół drogi i pozostawił też fragmentaryczne opisy rebelii, w której uczestniczyli główni bohaterowie. Sprawiają one wrażenie pisanych na siłę – jakby autor miał koncepcję ogólną oraz obmyślone zakończenie, a potem próbował do niego dobrnąć jakoś wypełniając środek. Niemniej, jest to jeden z bardziej odróżniających się utworów. Dosyć baśniowe w charakterze opowiadanie napisała też Tanith Lee – jest kolorowo, ale i infantylnie.

Z tekstów najbardziej wyrywkowych należy wymienić „Zuchwałych złodziei”, gdzie autor ograniczył się w zasadzie do jednej sceny. Kilka następujących po sobie scen plus przygarść retrospekcji opisał także Tim Lebbon w „Apoteozie Dala Bamore’a”. Tutaj także nieco zgrzytał mi styl i był to jeden z tekstów, po których przeczytaniu uznałam, że nie mam ochoty w przyszłości zapoznawać się z twórczością jego autora. Garth Nix stworzył króciutką fabułkę, w której główny bohater leczy się pod opieką ponętnej kapłanki. Jedynym powodem do zapamiętania opowiadania było zdanie, odnoszące się do informacji znalezionej w książce, czytanej przez rekonwalescenta: „Nosiła tytuł: «Jak zrobić przyjemność magicznej lalce»” [2]. Litościwie nie będę się zbytnio rozwodzić nad „Córką morskiego trolla”, gdzie tematem głównym są rozkładające się na rynku miasteczka zwłoki tytułowego trolla, oraz igraszki jego zabójczyni z miejscową karczmarką.

Skoro „Miecze i mroczna magia” – teoretycznie nie powinno zabraknąć i tej drugiej. Jednak stosunkowo niewiele tekstów poświęcono magom. Wśród nich był „Czarodziej z Wiscezanu” C.J. Cherryh. W tekście na uwagę zasługuje ciekawie opisana koncepcja magii iluzji, bo poza tym mamy kolejną historię młodego, zdolnego chłopca, którego talenty magiczne pomagają ocalić miasto przed demonami. Interesujący pomysł na opętanego przez żądną krwi istotę szamana miał Greg Keyes w „Nieskalanych”. Niemniej, na tym w zasadzie skończyła się pisarska inwencja (no, może parę fragmentów na temat świata duchów i bogów, w który wgląd ma bohater, wypada ciekawie), bo fabuła przedstawia się na zasadzie „zdobądź dla nas artefakt”.

W „Majstrze Tonie” Michael Shea przedstawia historię ze świata Umierającej Ziemi. To tylko spekulacje, ale miałam nieodparte wrażenie, że autor napisał ten tekst z myślą o antologii „Pieśni Umierającej Ziemi”, ale został odrzucony, więc upchnął go gdzieś indziej. Czegoś tu bowiem brakuje (może chodzi o to, iż wszyscy są zbyt poczciwi), a i styl kuleje. Okazuje się, że wcale nie jest łatwo podrobić barokowy, a przy tym lekki i niewymuszony sposób pisania Vance’a. W „Majstrze Tonie” pojawiają się zdania w rodzaju: „porwani przez huragan zwielokrotnionej psychiczności (…) pełzając wśród źdźbeł słomy, na ślepo próbowali zachować rozsądek w wirze słów”, czy „widmo (…) zawisło nad nimi w postaci gradowej chmury (…) z wirującą koroną czarnego dymu (…), która zdawała się wyrastać z galaktyki oczu ducha”, „jego rdzeń kręgowy, który skrzył się dziwnym strachem, dziwną radością”. Na dokładkę w opowiadaniu pojawia się… Kugel Sprytny, który w zasadzie snuje się gdzieś w tle nie wiadomo po co. Sądzę, że to raczej tłumacz pospieszył się ze spolszczeniem imienia, ale przez to tylko podkreślił wrażenie obcowania z podróbką.

„Stał teraz nagi, szczupły i muskularny, Mimo że bardzo blady, był dziwnie urodziwy. (…) Ciemność i światło cały czas ścierają się w tej dziwnej półludzkiej istocie (…) której straszny miecz (…) wydawał się obdarzony mroczną inteligencją. (…) Wiedziała, że powinna się ich obawiać (…) ale ciekawość, by lepiej poznać właściwości miecza i ponurego księcia, który go nosił, była silniejsza”. Nie, to nie jest paranormal romance i nie pisała tego kobieta tylko Michael Moorcock, wedle słów redaktora wielka sława i klasyk gatunku. W związku z powyższymi pochwałami czytałam ów tekst z rosnącym poczuciem zażenowania. „Kompletnie utracili ducha walki, gdy zobaczyli nacierającego Elryka – (…) wir czarnej wampirycznej śmierci z legendarnym wyjącym runicznym mieczem, z płonącymi karmazynowymi oczami przywołującymi wszystkie ich najgorsze koszmary.” Nie wiem, czy autor wygrzebał ten tekst gdzieś z dna szuflady, czy może należałoby mu gratulować zachowania młodości ducha. Albo inny przykład – oto podczas walki zdecydowana większość wrogich sił opuszcza pole bitwy, co narrator raczy skomentować: „Widząc nieoczekiwaną okazję, Elryk jako wytrawny strateg (…) rozkazał (…) ruszyć za sobą do ataku”. Dodajmy do tego powtórzenia, czy fakt, że w jednym miejscu pojawia się: „od razu zorientował się , że (…) kobieta jest albinoską”, natomiast sześć stron dalej: „stało się jasne, że także jest albinoską”. Nasuwa się pytanie, czy autor choć raz przeczytał to, co napisał (jeśli mu się nie chciało, to w sumie wcale się nie dziwię).

Ostatnią grupę tekstów stanowią te bardziej humorystyczne. Najsłabszym z nich jest „Ciężkie czasy dla Nocnego Targu w Bombifale”, po którego przeczytaniu doszłam do wniosku, że jeśli ktoś kiedyś napisze opowiadanie, gdzie napój miłosny zostanie wypity przez tego, kogo trzeba i odniesie pożądany efekt, uznam to za niebywale oryginalne potraktowanie motywu. „Pracowity i urozmaicony tydzień” K.J. Parkera, opowiadający o perypetiach pewnego kapłana-uzdrowiciela-egzorcysty jest już zdecydowanie bardziej zabawny, ma pewien klimat i niezłe opisy działania magii, choć mam wrażenie, że czytałam już kiedyś tekst oparty na identycznym pomyśle. „Śpiewająca Włócznia” Jamesa Enge została napisana dobrym stylem i to stanowi jej główny atut.

Najlepszym z humorystycznych opowiadań okazało się „Między regałami” Scotta Lyncha, którego tematem były perypetie grupki adeptów sztuki czarnoksięskiej, w ramach zaliczania pierwszego etapu studiów zobligowanych do… oddania książek do biblioteki. I to nie byle jakiego księgozbioru, a pełnej niebezpieczeństw Żywej Biblioteki Hazaru, miejsca tak przesyconego magiczną energią, że będącego czymś w rodzaju na wpół świadomej istoty. Sam pomysł na bibliotekę i jej osobliwości – w rodzaju potworków Słowożerców – jest barwny, świeży i zapada w pamięć. Jest to chyba jedyny tekst w tej antologii, który sprawiał wrażenie pisanego z zapałem. Do tego dodać należy kilka z węgierska brzmiących nazw, zgrabnie nakreślonych bohaterów, a także „okołostudencki” humor: „trwała sesja i w powietrzu wisiała groza nosząca miano przekleństwa ostatniej chwili”, „- Twoje lenistwo graniczy… z wielką sztuką. – Dziekanat by się nie zgodził – odparł Laszlo”. Jedynie zakończenie mi się nie spodobało – moim zdaniem wystarczyłaby sama wyprawa, końcowy twist fabularny wydaje się niepotrzebny, poza tym przedstawiono go zbyt skrótowo.

Należy tutaj zaznaczyć, że autorzy przeważającej części tekstów zawartych w „Mieczach i mrocznej magii” warsztatowo są dobrzy i całość czyta się bez zgrzytów. Niemniej, nie ma tutaj ani jednego utworu, który zapadałby w pamięć na długo. Ot, niezłe rzemiosło. Dla czytelników szukających niezobowiązującej rozrywki, być może też dla kogoś, kto dopiero rozpoczyna przygodę z fantasy.

[1] Niestety, jako określenie najbardziej pasuje mi tu angielskie „default fantasy setting”.

[2] Abstrahując od tego, że w angielskim tytule pojawia się „puppet”.