Beatrycze Nowicka Opowiadania

Inne światy (recenzja, E)

Mechaniczne żurawie

Antologia polskich autorów, wyd. SQN

Beatrycze Nowicka: 6/10

Swego czasu dość intensywnie reklamowana antologia „Inne światy” jest zbiorem nierównym, ale przynajmniej część tekstów ma klimat i inspiruje do przemyśleń.

Miłosz Cybowski ocenił na Esensji „Inne światy”, delikatnie rzecz ujmując, niezbyt entuzjastycznie, co nieco mnie zdziwiło, zważywszy na nazwiska zaproszonych autorów. Pomysł na antologię tematyczną inspirowaną obrazami wydał mi się ciekawy, choć sama twórczość Jakuba Różalskiego aż tak mnie nie porwała. Owszem, prace są technicznie dobre, a pomysły w rodzaju umieszczenia futurystycznej technologii we wsi jak z obrazów Chełmońskiego czy w feudalnej Japonii – intrygujące. W ciągu ostatnich lat zdarzyło mi się jednak obejrzeć sporo grafik komputerowych oraz obrazów, a na ich tle prace Różalskiego nie wybijają się aż tak stylem, kolorystyką czy koncepcjami. Na pewno jednak nadawały się na punkt wyjścia. Tyle że na podstawie lektury trudno mi uwierzyć, by autorzy napisali opowiadania po to, by wyrazić swoją fascynację wykreowanymi przez Różalskiego światami. Teksty często sprawiały wrażenie stworzonych na zasadzie „zaproponowali mi, obiecali zapłacić, to teraz sobie obejrzę parę grafik, tak aby w tekście wykorzystać motywy, które tam zobaczę, i coś napiszę.” Trochę dziwi mnie, że niemal wszyscy podeszli do tematu na poważnie. Nikt nie pokusił się o napisanie czegoś zbliżonego do „Wesela w Atomicach”, a przecież można było iść w tę stronę. Pomyślałam też, że w estetykę i motywy Różalskiego mógłby dobrze wpasować się Tomasz Kołodziejczak. Czas jednak porzucić gdybania i przejść to treści.

Antologię otwiera „Idzie niebo” Jakuba Małeckiego. Tutaj uwagę zwracają dobry, wyrazisty styl i ponury klimat. Dodatkowy plus ode mnie za wykorzystanie fragmentu wiersza Ewy Szelburg-Zarembiny. Tekst sprawia jednak wrażenie ledwie wycinka – czytelnik nie rozumie świata przedstawionego tak samo jak bohaterowie. Skąd przychodzą mechy i dokąd zmierzają? Dlaczego ludzie tak na nie reagują? Czemu chłopi są tak bierni w swoim fatalizmie? Małecki nie dostarcza czytelnikowi wyjaśnień i rozstrzygnięć. Choć można czytać ten tekst także metaforycznie – jako opowiadanie o postępie i ludziach rozdartych pomiędzy przeszłością i przyszłością, jałowym konserwatyzmem a niepojętą, zmierzającą w nieznane technologią. Wtedy wszystko nabiera sensu, nie wiem jednak, czy taka interpretacja jest uprawniona.

O ile w przypadku opowiadania Małeckiego czuje się niedosyt świata przedstawionego, w „Szponach smoka” Roberta J. Szmidta sytuacja jest dokładnie odwrotna – całość sprawia wrażenie napisanej tylko po to, by przedstawić pomysł autora na uniwersum. I cóż z tego, że sama koncepcja ma potencjał, kiedy akcja jest szczątkowa, a konstrukcja całości leży, kwiczy i łapkami macha. Najpierw czytelnik zostaje uraczony opowieścią tutejszego odpowiednika barda (żeby ona jeszcze była tak epicka, jak twierdzą zgromadzeni w zajeździe słuchacze), potem zaś bohaterowie w długich monologach wyjaśniają sobie swoją sytuację i losy. Doceniam redaktorski wkład Szmidta w polską fantastykę, ale jego styl uważam za drętwy – opisy nie porywają a dialogi brzmią sztucznie.

Następne w kolejności jest największe dziwo tego zbioru czyli „Zapalny stan udręki” Sylwii Chutnik. Styl ciekawy, niektóre rzucone mimochodem spostrzeżenia są całkiem trafne, ale ogólnie całość stanowi coś w rodzaju zapisu odlotu po narkozie (swoją drogą, ciekawe, czy taki stan faktycznie można osiągnąć po lekach) z wplecionymi motywami z obrazów Różalskiego.

Tytułowy „Korytarz pełnomorski” to pomysł nawet sympatyczny, ale realizacja zawiodła. Styl Remigiusza Mroza mnie nie porwał, jest w nim coś przyciężkiego. Zdziwiła mnie szeroka wiedza głównego bohatera, a nade wszystko nie przekonała struktura nakreślonej w tekście pętli czasowej.

Motyw alternatywnych historii i podróży w czasie pojawił się także w „Człowieku, który kochał” Anny Kańtoch. Tym razem czytelnik dostaje opowiadanie napisane całkiem zgrabnie. Miało być śmiesznie i przewrotnie, to jednak kwestia poczucia humoru odbiorcy – mnie nie rozśmieszyło, natomiast zirytował mnie główny bohater, nie dość że z deka szalony, to jeszcze półgłówek.

„Sfora” Łukasza Orbitowskiego to tekst solidnie napisany. Bohaterowie i ich losy zostali przedstawieni wiarygodnie, podobnie tło historyczne. Spora część akcji toczy się w Krakowie, co dla mnie było ciekawe, gdyż moja wiedza na temat najnowszej historii rodzinnego miasta jest fragmentaryczna. Ponadto czasem miło poczytać o miejscach, które się zna. Trzeba jednak dodać, że Orbitowski napisał to, co zwykł pisywać i bez „malarskiej” inspiracji, czyli wątek nadnaturalny, niedawna historia Polski, plus portrety rodzin niezbyt szczęśliwych.

„Nazwałem go Erzet” Aleksandry Zielińskiej pod niektórymi względami przypomina tekst Małeckiego – opowiadanie ma klimat, lecz brakuje mu szerszego obrazu świata. Wspomniane zostało o strajku w kopalni, tyle że widać, że katastrofa miała bardziej globalny charakter. Narrator, a zarazem główny bohater, jest dzieckiem, więc nie zna innego życia i nie wie nic więcej. Można jedynie spekulować, czy może chodzi o bunt maszyn. To rozmycie świata przedstawionego powoduje, że finał nie porusza. Sprawia on zresztą wrażenie napisanego pośpiesznie. Nie wiadomo, co właściwie się stało, na czym polega zmiana, jaka zdaje się zachodzić, ani jakie mogą być jej konsekwencje.

„Bożego dłużnika” Anety Jadowskiej czyta się przyjemnie – bohaterowie i ich życie zostali nakreśleni interesująco, tło jest odpowiednio barwne. Niemniej, to tylko ładny prolog, prezentacja postaci, które przychodzi pożegnać na początku ich drogi. Opowiadanie nosi podtytuł „Pierwsza część tryptyku tatarskiego”. Na stronie autorki można przeczytać, że planowany był mini-zbiór, na razie jednak chyba wciąż pozostaje on w fazie przygotowań.

„Tyle lat trudu” Jakuba Żulczyka sprawiło wrażenie, jakby autor miał dobry pomysł na scenkę-obrazek z życia współczesnych skrzatów, nie bardzo jednak wiedział, jak to dalej rozwinąć, więc zafundował czytelnikowi gwałtowny zwrot fabularno-światotwórczy. Cóż, mnie takie mruganie okiem do odbiorcy nie rozbawiło. Za to wypada mi pochwalić potoczysty styl.

Zaczęło się od postępu i na postępie się kończy. W ujęciu Jacka Dukaja urasta on do rangi przemożnej siły, dla której ludzie są tylko narzędziami, figurkami na planszy, niekoniecznie nawet świadomymi swojej roli. Swego czasu przeczytałam wywiad z autorem „Lodu”, gdzie poruszał on wątki roli pisma dla rozwoju umysłu. Poza tym znalazły się tam rozważania nad konsekwencjami sieciowej kultury dzielenia się treściami – Dukaj twierdził, że ludzie żyją życiem innych, nieustannie „odbijają się” w cudzym postrzeganiu. Wspominam o tym dlatego, że „Imperium chmur” w dużej mierze jest ilustracją i rozwinięciem tych poglądów (z którymi akurat gruntownie się nie zgadzam). Rozwój technologii wynika tu ze znaczeń, które rodzą się podczas zapisywania i przepisywania uwag oraz spostrzeżeń wynalazcy. Od czasu do czasu bohaterowie wdają się w piętrowe rozważania na temat postrzegania siebie i innych. Dukaj obrał sobie dziwną konwencję – opowiada niejako dookoła fabuły i postaci, w dodatku czyniąc to językiem dość ozdobnym. Wszystko to sprawia, że historia metalu lżejszego od powietrza w lekturze lekka nie jest.

Mikropowieść zbudowana została ze scen i impresji, niekoniecznie przedstawianych w porządku chronologicznym. Owszem, składają się one na obraz przemijającego życia bohaterki i zmieniającego się alternatywnego Kraju Kwitnącej Wiśni, ale jest to wizja pozbawiona wyraźnego wątku. Z bohaterami jest jeszcze gorzej – technika Dukaja przywodzi mi na myśl literacki odpowiednik metody, w której ktoś przyłożyłby do kartki wyciętą z papieru sylwetkę i prószył farbą dookoła (i to w dodatku niezbyt gęsto). Ktoś nazwał te postaci płytkimi. Ja powiedziałabym, że są puste. Choć czytelnik towarzyszy Kiyoko przez ponad dwieście stron, niewiele się o niej dowiaduje – czego ona chce od życia, kogo kocha, czego się boi, dokąd zmierza, na czym jej zależy. Wydaje mi się, że została tak napisana z rozmysłem, choć nie rozumiem po co. Jeśli miała być zagadką, to się nie udało, bo Japonka nie intryguje na tyle, by odczuć potrzebę szukania wyjaśnień. Może miała symbolizować odrzucenie „ja”, rozpłynięcie się w świecie. Wątpię jednak, by był to stan, w którym można tkwić przez całe życie. A może Dukaj chciał, by to czytelnik wypełnił ją treścią. Stworzył grę literacką, ale kosztem zaangażowania odbiorcy.

W wielu komentarzach na „Lubimy czytać” żalono się, że wydawca obiecywał dalsze losy Wokulskiego, a tymczasem na kartach „Imperium chmur” ten bohater osobiście się nie pojawia, a jedynie się o nim mówi. Wspominam o tym dla przykładu – nieszczęśliwie zakochany przedsiębiorca jest bowiem postacią nakreśloną znakomicie. Stanisław Wokulski jest wyrazisty, budzi emocje, powieść Prusa pozwala go poznać. A jednocześnie zostaje w nim miejsce na tajemnicę – czytelnik zadaje sobie pytanie, dlaczego właściwie pomimo wszelkich znaków na niebie i ziemi oraz lepszych partii w pobliżu, bohater tak bardzo pragnie zdobyć akurat Izabelę. Myśli się o nim, jak o żywym człowieku, czasem wręcz ma się ochotę spotkać go i wyłożyć mu wprost, czemu nie powinien inwestować czasu, uczuć oraz pieniędzy w tak bezwartościową osobę jak Łęcka. Jak widać też na postawie wzmiankowanych wyżej komentarzy, po ponad stu trzydziestu latach od ukazania się „Lalki”, czytelnicy chętnie poznaliby dalsze losy Wokulskiego. Oto moc pisarskiej kreacji. Tak, po książkę sięga się, by coś przeżyć, towarzysząc fikcyjnej osobie. Ale aby chcieć jej losy w wyobraźni podzielić, ta postać musi być „jakaś”. Ulotna, zatracająca się w świecie, niesiona wiatrem wydarzeń Kiyoko, nie jest osobą, którą chciałoby się „żyć”. Niektóre wybory Dukaja jawią mi się też dziwaczne, zwłaszcza wątek z pobytem bohaterki w lesie nie ma dla mnie ni krztyny sensu. Dziwacznie prezentuje się też historia braci – chyba miała być czymś w rodzaju mitu założycielskiego, ale jego podstawa (nienawiść pomiędzy bohaterami) nie przekonuje, brakuje też kulminacji. Sztucznie brzmią dialogi, w dodatku z angielska pisane w cudzysłowach, zamiast od myślników.

Język, jakim napisano „Imperium chmur”, wyróżnia się na tle innych. Niektóre zdania przykuwają uwagę, choćby „deszcz, zapach ciepłej zieleni, smutne ślepia kałuż”, „babka Reina siedzi na tylnych schodkach i moczy krzywe nogi w krystalicznej poświacie księżyca”. Dla mnie jednak było tego za dużo, wolę minimalizm, oszczędny styl, w którym efektowna fraza błyśnie tylko czasem, tym wyraźniejsza dzięki kontrastowi. Niektórzy zastanawiali się, czy poetyckość miała nawiązywać do literatury japońskiej. To prawda, że w narrację zostały wplecione haiku. Jednak, gdy przypominam sobie moje ulubione „Wieczorny most/tysiąc rąk/zimnych na poręczy” i (niestety, z pamięci cytuję tym razem) „Odbite od śniegu/światła domostw/które zamknęły przede mną drzwi” – to owszem, jest to zapis ledwie chwili, wycinka, a wiele trzeba zobaczyć między wierszami, jednak ma się także wrażenie obcowania z konkretem. Dukaj zdaje się natomiast uciekać w słowa, kreślić arabeski, budować intelektualne konstrukcje. „Kobiety piszą świat ze słuchu” – brzmi to może i ładnie, ale czy cokolwiek znaczy? „Imperium chmur” to efektowny fresk na temat rzeczy, które fascynują pisarza. Japoński sztafaż, choć tak pomysłowy, szczegółowy i barwny jest przede wszystkim elegancką dekoracją. Minipowieść zdobyła uznanie krytyków. Zachwyciła też część czytelników, choć wielu innych, jeśli wierzyć opiniom, „odbiło się od tekstu”. Jeśli o mnie chodzi, doceniam to, że utwór Dukaja skłonił mnie do przemyśleń, nawet jeśli w literaturze szukam czegoś innego.

Zgodzę się z Miłoszem, że potencjał kreowanych przez Różalskiego wizji nie został w pełni wykorzystany, uważam jednak, że zbiór ma swój klimat. Nie jest to rzecz z gatunku „koniecznie trzeba poznać”, ale można przeczytać, doceniając inicjatywę.