Beatrycze Nowicka Opowiadania

Epopeja (recenzja, E)

One mają siłę

Antologia, wyd. Rebis

Beatrycze Nowicka: 6/10

„Epopeja. Legendy fantasy” pod redakcją Johna Josepha Adamsa jest pozycją dosyć przyzwoitą, która powinna przypaść do gustu wielbicielom klasycznej fantasy.

Najbardziej ze wszystkiego dziwi mnie sam tytuł antologii i wiążący się z nim zamysł. Epickie fantasy kojarzy się przede wszystkim z wielotomowymi cyklami, w których dzielna drużyna staje przeciwko wszelakiej maści siłom zła. Czy opowiadanie ma w sobie dość miejsca, by pomieścić ową epickość – bohaterstwo, wzniosłe cele, wielkie czyny? Znając choćby „Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami” Wegnera muszę stwierdzić, że owszem, da się to zrobić, choć nie wiem, czy cały zbiór tego rodzaju tekstów w pewnym momencie nie znieczuliłby czytelnika. Tyle że, jeśli chodzi o wyselekcjonowane przez Johna Adamsa opowiadania, większość z nich to historie dosyć kameralne. Te zaś, których autorzy piszą o zagrożeniach wiszących nad całymi krainami, wypadają gorzej od utworów skupionych na indywidualnych losach.

Natomiast motywem, który pojawia się na tyle często, że dużo bardziej zasługuje na miano przewodniego, są silne kobiety. Na szesnaście tekstów aż dziesięć zostało napisanych przez autorki. W zdecydowanej większości z nich pojawiają się twarde bohaterki, które nierzadko okazują się lepsze od mężczyzn. Ważne postaci kobiet są obecne także w kilku opowiadaniach, które wyszły spod pióra autorów.

Inaczej, niż miało to miejsce w przypadku antologii „Czarnoksiężnicy” albo „Mieczy i mrocznej magii”, utwory do „Epopei” nie zostały zamówione na potrzeby tego zbioru, lecz wybrano je spośród wydanych wcześniej. Co ciekawe, redaktor sięgnął aż do lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, choć ilościowo dominują opowiadania z ostatnich kilkunastu lat. Warto pochwalić wydawcę, że z tyłu umieścił notę nie tylko zawierającą daty i miejsca ukazania się pierwszych wydań, ale też analogiczne informacje o polskich przekładach. Wynika z nich jednak, że aż dziewięć utworów ukazało się już w naszym języku.

Antologię otwiera „Powrót do domu” Robin Hobb, który znałam już z drugiej części „Legend”, zawierającej opowiadania ze światów przedstawionych w popularnych cyklach fantasy (w tym przypadku chodzi o uniwersum znane z powieści o skrytobójcy). Co ciekawe, ponowna lektura sprawiła, że bardziej doceniłam ten tekst. Autorka nadała mu formę pamiętnika spisywanego przez arystokratkę, zmuszoną do wzięcia udziału w wyprawie do krainy porośniętej lasem deszczowym. Hobb ciekawie przedstawia ewolucję tej postaci, zmieniającej się z rozkapryszonej szlachcianki w zaradną, zdecydowaną kobietę, znacznie bardziej wartościową od swojego małostkowego, tchórzliwego męża. Całość wydaje się ilustracją tezy o wytrzymałości psychicznej kobiet – tam, gdzie w trudnych warunkach mężczyźni załamują się lub postępują pochopnie, matki zniosą i zdziałają więcej, wszystko dla dobra dzieci. „Powrót do domu” nie zawiera tradycyjnie skomponowanej fabuły opartej na wyraźnym, rozwijającym się wątku, to historia wyprawy i radzenia sobie u celu. Pojawia się kwestia tajemniczych ruin, ale starożytne miasto służy przede wszystkim zaprezentowaniu określonych postaw kolonistów oraz przedstawieniu całkiem malowniczej wizji upadłej przed wiekami cywilizacji. W „Powrocie…” zwraca również uwagę obraz tropikalnej dżungli oraz kilka ciekawych myśli o sztuce (główna bohaterka była uznaną artystką, zanim znalazła się w Deszczowych Ostępach).

Kolejny utwór to „Zaklęcie rozwiązania” Ursuli Le Guin, napisane na początku lat sześćdziesiątych krótkie opowiadanie ze świata, który później zasłynął jako Ziemiomorze. Tematem jest walka magów, całość czyta się przyjemnie, ale „Zaklęcie…” wydaje mi się jedynie wprawką do Archipelagu, rodzajem literackiej przystawki. A skoro już o złych magach mowa, motyw ten pojawia się w „Magii piasku” Orsona Scotta Carda, tekście dosyć typowym i niestety infantylnym. Sięgnęła po niego także Trudi Canavan w „Szalonym uczniu”. Tu trzeba przyznać, australijska pisarka miała dobry pomysł na postacie – tytułowego ucznia i jego siostry, która zostaje wciągnięta w zbrodnie młodego czarnoksiężnika. Wydaje mi się jednak, że na relacji tych dwojga można by oprzeć opowiadanie dużo bardziej dramatyczne w wymowie. Canavan pisze za prosto i nie oddaje niuansów psychologicznych, a to niestety sprawia, że potencjał pozostaje niewykorzystany. Sam świat, znany zresztą z cyklu o Czarnym Magu, nie jest oryginalny, ponadto czytelnik zastanawia się nad tym, jak w ogóle Gildia czarodziejów mogła prosperować przez lata, przy założeniu takiej a nie innej mechaniki magii.

Jeśli chodzi o motywy do bólu klasyczne, nie wiedzieć czemu Adams zdecydował się reanimować opowiadanie Michaela Moorcocka „Gdy bogowie się śmieją”. Choć, po prawdzie, pośmiać się też mogą i czytelnicy. Zaczyna się od tego, że Elryk z Melnibone siedzi w karczmie, gdy przybywa do niego kobieta o imieniu Shaarilla i prosi o pomoc w odzyskaniu ni mniej, ni więcej, tylko Księgi Martwych Bogów. Elryk się waha, ale nieznajoma jest piękna, więc bohaterowie uprawiają seks i ruszają w drogę, na której czekają liczne potwory oraz jeden niespodziewany a godny zaufania towarzysz. Kilka „smakowitych” fragmentów lepiej odda charakter tekstu niż opis: „ostrze wydostało się z krzykiem na zewnątrz. Czarny ogień igrał na klindze (…) oczy albinosa zapłonęły chorą czerwienią, a usta wykrzywiły się szyderczo (…) Ariochu, Panie Siedmiu Mroczności, nie opuszczaj mnie teraz!” (dalej Elryk walczy, wykrzykując imiona demonów w rodzaju „Nizilfkm”, co dowodzi, że dobry wojownik czerpiący moc od mrocznych potęg winien mieć nienaganną dykcję). Absolutnym numerem jeden jest zdanie: „runiczny miecz, który zaczął wydawać niemal ekstatyczne dźwięki.” Tłumacz (akurat w tym przypadku wykorzystano stary przekład) dorzuca swoje trzy grosze: „spojrzał obojętnie szkarłatno-irysowatymi oczami”. Do losów Elryka pasuje opowiadanie „Oddany sługa” autorstwa Mary Kowal, gdzie potężna wojowniczka, Siewczyni Śmierci Li Reiko, trafia do krainy, Gdzie Dyskryminowane Są Kobiety, oczywiście natychmiast Pokazuje Mężczyznom Co Potrafi, a potem udaje się odbijać z rąk trolli Białogłowy Porwane w Celu Gwałcenia. Moorcock może przynajmniej wydać się pocieszny, ale pisanie czegoś takiego w XXI wieku wydaje mi się cokolwiek żałosne.

Przechodząc zaś do ciekawszych tekstów, pora wspomnieć o Człowieku z płomieni” Tada Williamsa, napisanym dla pierwszych „Legend” jako utwór ze świata przedstawionego w cyklu „Pamięć, Smutek i Cierń”. Jego narratorką jest pasierbica możnego pana. Nawiązując do myśli o silnych kobietach: początkowo dziewczyna wydaje się zagubiona, lecz w decydującym momencie jej działanie okaże się kluczowe. Głównym tematem opowiadania jest wątek religijny – gdy czytałam je wiele lat temu, wydał mi się on oryginalny, teraz wiem że kwestie wiary były niejednokrotnie poruszane w cyklu Williamsa (przesłanie całości niestety nie jest szczególnie odkrywcze ani odważne). Fani przygód Simona mogą ucieszyć się z drobnych nawiązań i smaczków, choć tekst broni się jako samodzielna całość. Williams ma jednak skłonność do nadmiernej rozwlekłości – mam wrażenie, że skrócenie o połowę wyszłoby „Człowiekowi…” na dobre.

Z całej antologii najbardziej spodobał mi się „Alchemik”. Ukazał się on w numerze specjalnym „Fantastyki”, ja jednak nie znałam go wcześniej. W opowiadaniu Paolo Bacigalupiego można znaleźć dobrze nakreślone postaci, poruszający emocje główny wątek i świat, który pomimo przedstawienia go na niewielu stronach sprawia wrażenie kompletnego. Autor najwyraźniej ma swoje ulubione kwestie – plaga morderczych roślin, będąca skutkiem ubocznym nieodpowiedzialnego używania magii, wydaje się przetransponowanym na fantasy motywem z jego utworów SF. Bacigalupi przemyca także gorzką refleksję na temat natury ludzkiej, choć zarazem wprowadza nieco optymizmu poprzez swoich protagonistów: tytułowego alchemika, jego córki, oraz dzielnej i sprytnej kobiety, okazującej się kimś więcej niż tylko wierną służącą.

A skoro powraca wątek kobiet, przejdę do opowiadań, gdzie one dominują. Przyjemne w lekturze i interesujące, przede wszystkim ze względu na osadzenie w quasi-chińskiej kulturze (choć po prawdzie opisów jest tam niewiele, a szkoda) jest „Gdy kręci się koło” Aliette de Bodard, gdzie dwie mityczne istoty próbują zmusić pewną dziewczynę, by rozsądziła ich spór. A że źle się zabierają do przekonywania jej do współpracy… Z kolei „Matka całej Rusi” Melanie Rawn zainspirowana została losami postaci historycznej, księżnej Olgi Kijowskiej. W opowiadaniu bohaterka z pomocą magii i własnego sprytu walczy przeciwko tym, którzy chcieliby uczynić z niej jedynie marionetkę, siedzącą na tronie u boku mężczyzny. „Konflikt trwa w pamięci” Carrie Vaughn został oparty na prostym, acz dobrym pomyśle – pokazać, co stanie się dalej, już po tym, jak armie zła zostaną pobite, a prawowity dziedzic zasiądzie na tronie i poślubi piękną kobietę. W utworze Vaughn książę nie może się uporać z traumą, a jego małżonka (i zarazem narratorka) stara się jak może chronić go przed całkowitym załamaniem. Szkoda, że – podobnie, jak w przypadku Canavan – autorce nie udało się naprawdę porządnie tego rozegrać, wyraziście oddać psychiki swoich bohaterów. „Konflikt…” wydaje się zanadto uproszczony.

Marzeniem młodej bohaterki opowiadania „Brzegiem rzeki śmierci” Kate Elliott jest zostanie mężczyzną, gdyż los wojownika wydaje jej się ciekawszy. Akcja utworu dzieje się w świecie znanym z cyklu „Korona gwiazd”. Ponieważ cykl mi się podoba, z przyjemnością powróciłam do tego uniwersum, jednak trzeba dodać, że fabuła ma dosyć epizodyczny charakter. Choć i tak dzieje się tu przerażająco wiele w porównaniu z „Rysn” Brandona Sandersona. Ten fragment „Drogi królów” nie zasługuje nawet na miano opowiadania, wydaje się materiałem wciśniętym do antologii w celach promocyjnych – kilkanaście stron tekstu mieści jedną scenę spotkania kupca i jego klienta. Dziwi mnie maniera autora, który chciał powymyślać oryginalne imiona i nazwy, co uczynił tworząc słowa z jedną tylko samogłoską, jak tytułowa Rysn (to imię żeńskie, jakże urocze), Vstin, Kylrm, Thresh, babsk (aż chciałoby się dodać „o”).

Również fragmentem powieści – „Strachu mędrca” – jest „Droga do Levinshir” Patricka Rothfussa, dłuższa od tekstu Sandersona i zawierająca przynajmniej rozwinięty wątek (polegający na ratowaniu niewiast w opałach). W przeciwieństwie do bardzo licznego grona fanów Kvothe’a ja tego bohatera nie lubię, w „Drodze…” zaś wydał mi się on wręcz odpychającym psychopatą. Być może na skutek tego, że tekst stanowi wyrywek większej całości, w opowiadaniu kompletnie brak sensownego budowania napięcia a większość zachowań postaci wydaje się dziwaczna. Natomiast rozbawiły mnie słowa: „Ja też jestem mężczyzną. Nie wszyscy jesteśmy tacy sami” wypowiedziane w celu pocieszenia wielokrotnie zgwałconej kobiety przez kogoś, kto z zimną krwią brutalnie zamordował dziewięć osób. Już wolę czytać o łajdakach Abercrombiego, oni przynajmniej nie twierdzą, że postępują słusznie. Wiara w szlachetność powołania kieruje także tytułowym bohaterem „Narkomanty” N. K. Jemisin, opowiadania osadzonego w świecie stworzonym na potrzeby dylogii „Sen o krwi”. Kapłan-mag wyrusza zająć się sprawą szajki zbójców, przy okazji też pomaga młodej, pięknej i od dzieciństwa wielokrotnie wykorzystywanej seksualnie kobiecie, marzącej o tym, by zostać naczelniczką wioski. Nie podobał mi się „Zabójczy księżyc”, „Narkomanta” nie przypadł mi do gustu z podobnych powodów.

Na koniec ostatnie opowiadanie zbioru, „Inny” Juliet Marillier – prosty acz dość udany tekst o pewnej szamance i okrutnym lecz niezbędnym dla przetrwania społeczności rytuale.

Ocena, jaką wystawiłam całości, jest średnią ocen poszczególnych tekstów. W „Epopei” znaleźć można kilka opowiadań dobrych, dość sporo średnich i kilka słabych. Sądzę, że antologia spodoba się fanom klasycznej fantasy a także osobom, tropiącym utwory osadzone w realiach znanych cykli. Choć zwykle o tym nie piszę, do gustu przypadło mi też eleganckie wydanie – takiej książki nie wstyd podarować komuś w prezencie. Lektura „Epopei” zalicza się do przyjemnych, choć sądzę, że spośród zawartych w niej pozycji niewiele pozostanie w mej pamięci na dłużej.