Beatrycze Nowicka Opowiadania

Cień (Ithel III)

Uścisk jej dłoni niemal go przeraził, był tak nagły i silny. Zupełnie się go nie spodziewał, wstając w środku nocy z ich wspólnego łoża. Odwrócił się w stronę żony i zobaczył, jak pod plątaniną ciemnych loków błyskają jej oczy. Ithel szybko uniosła głowę i omiotła spojrzeniem tonącą w mroku sypialnię. W końcu jej wzrok zogniskował się na Avredzie. W mgnieniu oka twarz czarodziejki złagodniała.
– Przepraszam… – mruknęła zaspanym głosem – Miewam niespokojny sen.
Puściła go. Jej długie, smukłe palce przesunęły się wzdłuż przedramienia księcia. Avred powoli odgarnął z twarzy żony zmierzwione włosy.
– Gdybym nie wiedział, kim jesteś, Ithel, byłbym skłonny założyć się, że jesteś wyszkolonym zwiadowcą.
Zaśmiała się cicho, odchylając do tyłu głowę. Skorzystał z okazji i pocałował czarodziejkę w szyję. Przytuliła go do siebie.

Na ułamek sekundy uchwyciła odbite w ogromnym, stojącym lustrze swoje własne spojrzenie znad jego pochylonej głowy. Ciemnowłosa kobieta, na poły zamyślona a na poły drwiąca, krzywy uśmiech i lekko zmrużone oczy. „Nie wiesz, kim jestem” pomyślała jeszcze, zanim na dobre zanurzyła się w myślach Avreda.

Czarnowłosy mężczyzna nie wydawał się być nikim szczególnym, ot, kupiec z północy, który chyba zupełnym przypadkiem zawędrował aż do samego Derain. Swój niewielki kramik rozłożył nieco z dala od miejscowych handlarzy przybywających tutaj wymieniać owcze sery, wyprawione skóry i tkaniny na wyroby rzemieślników z miasta. Niezbyt donośnym, ale wyraźnie odcinającym się od targowego jazgotu głosem zachwalał swoje towary: kilkanaście sztuk broni, głównie sztyletów o zakrzywionych, szerokich ostrzach i rękojeściach rzeźbionych w głowy zwierząt, flakony z grubego, barwionego szkła, najpewniej zawierające zamorskie przyprawy lub perfumy, garść ozdób z muszli i wreszcie kilka zwierciadeł o zdobionych masą perłową rączkach. Ithel nie umiała nawet do końca powiedzieć, co zwróciło jej uwagę. Być może był to sposób, w jaki stał – niby odprężony, a jednak w każdej chwili gotowy do działania. A może oszczędna precyzja jego gestów zdała się czarodziejce nie przystawać do ekspresji wędrownego handlarza. Podeszła do niego zaintrygowana.
– Niech Dairenn otoczy łaską waszą wysokość – powitał ją nieznajomy ze śpiewnym akcentem Avantczyka.
– I ciebie niech również opromieni swą łagodnością, przybyszu. Rzadkość to wielka spotkać tutaj kogoś, kto przybywa z moich rodzinnych stron.
Towarzyszący Ithel dwaj gwardziści nie zauważyli błyskawicznej wymiany spojrzeń pomiędzy swoją panią a nieznajomym kupcem. Nie zwrócili także uwagi na naczynie, które mężczyzna wręczył czarodziejce, prosząc, by jako tutejsza księżna i zarazem jego rodaczka zechciała łaskawie przyjąć ten skromny dar. Ithel podziękowała nad wyraz wylewnie, skłoniła się zdecydowanie zbyt nisko i życzyła szczęśliwej dalszej podróży.

Następnego dnia mężczyzna wyjechał z miasta i przez nikogo nie obserwowany ani nie niepokojony skierował się na południe. W tym samym czasie Ithel przygotowywała się do wyjazdu.

„Avanth 14 dzień miesiąca Enaid.

Ostatnimi czasy Przystań zaczęła zdawać mi się niegościnnym miejscem, dziewczyno. Jeśli wciąż jeszcze pamiętasz starego Jaszczura, zapraszam. Gwarantuję rozrywkę, nie gwarantuję bezpieczeństwa – ale nie tego przecież szukamy.

PS. Sugerowałbym pośpiech, chyba, że chcesz przyjechać w sam czas na moją stypę.”

Czerwone drewno było tak świetnie wygładzone, że ręce czarodziejki niemalże ślizgały się po jego powierzchni. Żadnych płaskorzeźb, czy zdobień – jedynie drewno i okucia z ciemnego, równie gładkiego metalu. Bez większego trudu Ithel uniosła skrzynię i przestawiła na stół. Hrii przyglądał się jej zaciekawiony z poręczy wysokiego krzesła. Czarodziejka posłała sokołowi zamyślony uśmiech. To było tak dawno… Pamiętała chwilę, gdy zamykała czerwoną skrzynię; było to niedługo po jej pierwszej rozmowie z Yehaned. Później zdarzało jej się całkiem często korzystać z umiejętności nabytych, zanim jeszcze została adeptką. Znakomicie uzupełniały się one z zaklęciami, szczególnie odkąd wstąpiła do Wykonawców. Niemniej, nigdy nie wracała do przeszłości. Skrzynię trzymała z sentymentu. Nie sięgała do niej, gdyż z biegiem lat i w miarę wzrostu jej umiejętności coraz bardziej polegała na magii. Teraz jednak okazało się, że będzie musiała skorzystać z zapomnianej już w znacznym stopniu sztuki. Ciekawiło ją, ile jeszcze potrafi. Owszem, przez te wszystkie lata czasami ćwiczyła, ale tylko niektóre aspekty i stanowczo za mało. Doskonalenie władania mocą było czasochłonne, wymagało poświęcania mu całej uwagi. Odkąd została księżną, polityczne obowiązki pozostawiły jej jeszcze mniej czasu. Będzie musiała przypomnieć sobie wszystko i to szybko. Ithel lubiła wyzwania.

Avred posmutniał, gdy obwieściła mu, że znowu wyjeżdża. Tradycyjnie zapewniła go, iż będzie na siebie uważać i wróci, gdy tylko będzie mogła. Siedzieli w jej komnacie. Widziała, jak wzrok mężczyzny wędruje od jej twarzy do czerwonej skrzyni i z powrotem. O nic nie zapytał. Przez chwilę miała ochotę otworzyć ją, pokazać mu zawartość i opowiedzieć… Nie zrobiła tego, nie mogła. A może nie miała odwagi?

Następnego dnia o świcie wyjechała. Swoją eskortę odprawiła znacznie wcześniej niż zazwyczaj. Gdy została sama, zamiast głównym traktem handlowym w stronę granicy, skierowała się w jedną z bocznych dróg, wiodącą w głąb lesistego pogórza. Najpierw jechała coraz mniej uczęszczanymi szlakami, a dalej zupełnie już zarośniętą pozostałością dawnej drogi. Przenocowała w lesie. Do ruin zamku Quell dotarła następnego dnia przed południem. Ithel znała legendę dotyczącą tego miejsca. Podobno jego ostatni właściciel zaprzedał swą duszę, by uzyskać możliwość władania magią, jednak demony go oszukały. Hrabia Quell miał zginąć straszliwą śmiercią. Przerażeni poddani uciekli, z czasem okolice Quell porósł las. Pomimo upływu setek lat, twierdza nadal uchodziła za nawiedzoną. Ithel z czystej ciekawości przeszukała Kroniki Gildii. Istotnie odnotowywały one przypadek wstąpienia w jej szeregi silnego maga w okresie, który pasował do opowieści. Napisano w nich, że człowiek ów, co było niezwykłe, posiadał już znaczną wiedzę i nie chciał przyznać się, kto go uczył, ani skąd pochodzi. Zamieszkał w Rev, gdzie wraz z czterema innymi magami założył Akademię Księżyca. Ithel osobiście nie wierzyła w ingerencję sił nadprzyrodzonych, sądziła raczej, że odnalazł go któryś ze Starych Mistrzów. Bardziej ciekawiło ją, jak przez całe lata nauki mag pozostawał niezauważony. Zbadała zamek i odkryła stare, wciąż jeszcze aktywne zaklęcia maskujące. Ich dodatkową zaletą było to, że rzucał je ktoś inny i nie zawierały wzoru jej zaklęć. Zaczęła korzystać z tego miejsca po tym, jak dowiedziała się, że Hadren dostał się do jej pracowni w Derain.

W murach z ciemnoszarego kamienia ziały ogromne wyrwy. Z gruzowisk i spomiędzy głazów wyrastały paprocie, krzewy, gdzieniegdzie nawet drzewa. Las podchodził niemal pod samą budowlę, w niektórych miejscach konary dębów, buków i jesionów nachylały się ponad krawędzią osypującego się muru. Brama dawno już zbutwiała – pozostały jedynie zardzewiałe okucia i reszty krat. Ze szczelin pomiędzy płytami dziedzińca wyrastała trawa. W kilku miejscach przerwy były na tyle szerokie, że wykiełkowały w nich nasiona drzew, które obecnie rozsuwały swoimi korzeniami kamienie. Z dwóch zamkowych wież pozostały jedynie fundamenty, trzecia, największa, zachowała się dość dobrze, chociaż zawalił się dach i dawno już rozsypały drewniane schody wiodące na jej szczyt. Sklepienia pozbawiony był także donżon, w którego pustych komnatach gnieździły się sowy i nietoperze. Łodygi roślin wrastały do wnętrza przez pozbawione szyb okna. Nie zachowały się ani gobeliny, ani meble, gdzieniegdzie tylko pod ścianami leżała pordzewiała broń. W stosunkowo najlepszym stanie były piwnice i to właśnie tam Ithel urządziła sobie drugą pracownię.

Arcymistrzyni jednym słowem rozwiała iluzję i z zadowoleniem przejrzała się w podręcznym lusterku. Jej twarz odmłodniała o jakieś kilkanaście lat. Ithel nie starzała się jak zwykli ludzie, jednak przebywając w Derr kształtowała swoje rysy zgodnie z tym, jak kształtowałby je czas. Jej poddani mogli przyjąć do wiadomości, że starzeje się wolniej – jest w końcu czarodziejką, jednakże nieustanna młodość mogłaby wzbudzić ich nieufność. Poza tym robiła to także ze względu na Avreda. Nie chciała pozostawać wciąż tak samo piękna, podczas gdy on zaczynał już siwieć a pierwsze zmarszczki wyostrzyły jego surowe rysy. Teraz Ithel czekało o wiele trudniejsze zadanie – przywrócić to, co czas naprawdę zatarł. Zrzuciła z ramion ciężki płaszcz i zdjęła wysokie buty do konnej jazdy. Rozścieliła na kamiennej podłodze matę, którą zabrała ze swojej pracowni i położyła się na niej. Pozwoliła swoim myślom płynąć swobodnie; czekała, aż umilkną. Dopiero wtedy mogła sięgnąć do na wpół świadomych części swojego umysłu i zacząć wydobywać zawarte tam informacje.

Szara postać była ledwo widoczna na tle dachu, na którym leżała. Świtało, chmury na wschodzie zabarwiły się na różowawy kolor. Postać zaczęła ostrożnie sunąć ku ozdobionej maszkaronami krawędzi. Gdy dopełzła do jednej z rzeźb, ostrożnie wstała, starając się jak najściślej przylgnąć do kamienia. Rozejrzała się dookoła, wyraźnie spłoszona. Wychyliła się i popatrzyła na wąską ulicę pod nią. Nikogo na niej nie było. Cofnęła się kilka kroków, wzięła niewielki rozpęd i skoczyła, lądując na dachu kamienicy po drugiej stronie. Zgrzytnęła odłamana dachówka.

Lata lenistwa sprawiły, że czarodziejka nie była już tak sprawna, jak kiedyś. Potrafiła to jednak naprawić. Skoncentrowała się po raz kolejny, tym razem usiłując uświadomić sobie każdy element budowy swojego ciała, by móc porównać je potem z własnymi wspomnieniami.

Psy doganiały ją. Były to spore zwierzęta o smukłych ciałach, długich nogach i całkiem ładnych pyskach, które jednakże kryły szczęki zdolne miażdżyć kości. Nie szczekały – prawdziwe psy do pilnowania nie mogą wydawać dźwięków. Ich zadaniem nie jest ostrzegać intruzów, tylko ich zabijać. Jedno ze zwierząt wysforowało się naprzód, skoczyło. Zdołała skręcić w ostatniej chwili, poczuła tylko muskające jej rękę łapy. Zmusiła się do jeszcze szybszego biegu. Serce waliło jak oszalałe, ledwo chwytała powietrze. Mur był tuż tuż, lina na szczęście wisiała tam, gdzie ją zostawiła. Chwyciła się sznura i wbiegła po ścianie kilka kroków. Psy miotały się na dole, usiłując jej dosięgnąć, uciekinierka była już jednak zbyt wysoko.

Zaklęcia przebudowywujące były skomplikowane. Ich odtworzenie i przystosowanie do własnego ciała zajęło Ithel wiele godzin. Gdy czar był gotowy, zapoczątkowała przemianę i udała się na spoczynek.

Gdzieś w dole grała orkiestra, ponad którą wybijał się głos słynnej na całe miasto śpiewaczki. Siedzieli w teatralnej loży. Ona miała na sobie kremową suknię z ciężkiego materiału marszczonego w grube fałdy. Towarzyszący jej młody mężczyzna w surducie koloru wina przytulił ją do siebie. Zaśmiała się i dotknęła jego policzka. Jej ręka powędrowała niżej po jego szyi i zanurzyła się w koronkach kołnierza. Mężczyzna ujął dłonią jej podbródek. Gdy uniosła głowę, przesunęła językiem po jego wargach. Oparł dłonie na jej ramionach, obrysował palcami kształt obojczyków. Wyszeptała kilka słów zachęty i przymknęła oczy. Sięgnął do kokardy zakańczającej sznurowanie gorsetu sukni, jednocześnie pochylając głowę i całując zgięcie jej szyi. Powoli uniosła rękę, jak gdyby chciała poprawić fryzurę. Gdy ją opuszczała, trzymała w dłoni cienką szpilę. Mężczyzna zdążył jedynie poderwać głowę i spojrzeć na swą towarzyszkę pełnym niedowierzania wzrokiem. Potem jego mięśnie zwiotczały i bezwładne ciało naparło na kobietę całym ciężarem. Ułożyła go na rzeźbionym fotelu tak, by nie spadł, wstała, poprawiła suknię i wyszła z loży.

Obudziła się o brzasku. Z zadowoleniem stwierdziła, że zaklęcia zaczęły działać. Kolejnym etapem był wspomagający trening. Skomplikowany zamek czerwonej skrzyni otworzył się bez ani jednego zgrzytu. Ithel odchyliła wieko. Szara tunika i spodnie z miękkiego materiału były lekko zakurzone, ale poza tym zupełnie nie zniszczone. Również buty z miękkiej szarej skóry i płaszcz z cięższej tkaniny wyglądały dokładnie tak, jak w chwili, gdy je pakowała. Ubrała się w to wszystko i splotła włosy w warkocz. Wyszła na dziedziniec. Było chłodno, siąpił drobny deszczyk. Przymknęła oczy, koncentrowała się przez chwilę. Pierwszą sekwencję figur i ciosów wykonała niepewnie i wolno, następną już szybciej i bardziej zdecydowanie.

Walczyli cicho i zaciekle. Blokował każdy jej atak, jakby potrafił dokładnie przewidzieć jej działanie. Próbowała go zmylić. Uderzyła prawą ręką i niemal natychmiast wyprowadziła niski, mocny cios z lewej. Chwycił ją za przegub. Wszystko potoczyło się błyskawicznie – wykręcił jej rękę, popychając jednocześnie. Krzyknęła z bólu, mężczyzna przytrzymał ją, by nie upadła i przyciągnął do siebie. „Nadal źle” wysapał jej do ucha „Robisz to albo zbyt schematycznie, albo zbyt chaotycznie. Następnym razem postaraj się lepiej.”

Ruiny zamku doskonale nadawały się do ćwiczeń. Wspinaczka, skoki, utrzymywanie równowagi. Ithel czuła, jak jej ciało się zmienia, przystosowuje do nowych wymagań, przypomina sobie dawne odruchy.

Trzech mężczyzn w łódce rozglądało się niepewnie, czwarty wiosłował. Odbicie ogromnego białego księżyca rozpadło się na setki refleksów, by po chwili znów scalić się w jedno. Było cicho, tylko w kilku oknach domów na wybrzeżu jeszcze paliły się światła. Dotarli do ujścia. Od otwartych wód zatoki i zacumowanego tam statku, który na nich czekał, dzieliło ich tak niewiele – kilkaset metrów i most łączący dwie wyspy, który rzucał na wodę szeroką smugę cienia. Czekała na nich na gzymsie okalającym jeden ze wsporników mostu nieco ponad powierzchnią wody. Gdy byli blisko, z cichym chlupnięciem zsunęła się do rzeki. Po chwili ciszę przerwał odgłos uderzenia czegoś ciężkiego o drewno, plusk, po kilku sekundach kolejny, i znów łomot – tym razem jakby przygłuszony. Urwany krzyk, następne dwa pluski. Gdy łódka wyłoniła się z mroku po drugiej stronie mostu, miała tylko jednego pasażera. A właściwie pasażerkę.

Znów sięgnęła do czerwonej skrzyni. Niemalże z czułością rozłożyła przed sobą siedem sztyletów ze srebrzystobiałego metalu o czarnych, pozbawionych zdobień rękojeściach. Podnosiła je po kolei, ważyła w dłoni, sprawdzała ostrość. Cztery z nich służyły do rzucania – były odpowiednio wyważone i tak zaprojektowane, by można je było łatwo schować w cholewie buta, czy rękawie. Oprócz nich był także długi i cienki sztylet przeznaczony tylko i wyłącznie do pchnięć, oraz znacznie szerszy, którym w razie potrzeby można było posługiwać się jak nożem. Wreszcie ostatni, najmniejszy, w sam raz do ukrycia w dekolcie sukni… doskonały na bardziej oficjalne okazje.

Ogród tonął w łagodnym świetle wieczoru. Kwitnące grochodrzewy napełniały go ciężkim, słodkim zapachem. Gdzieś w oddali, za labiryntem przyciętych krzewów grała muzyka. Do wnętrza altany docierały tylko przytłumione dźwięki. Teraz, gdy już zdobyła zaufanie swojego celu, zaaranżowanie tego spotkania nie było trudne. Uśmiechnęła się do swojej przyszłej ofiary i delikatnym ruchem odgarnęła z jej twarzy złocistorudy kosmyk. Tamta westchnęła cicho, wolno uniosła lewą rękę i palcem wskazującym dotknęła ust towarzyszki. Przez chwilę tkwiły tak, niemalże bez ruchu. W końcu wolno, acz zdecydowanie odsunęła dłoń rudej i pocałowała ją ostrożnie. Pocałunek został odwzajemniony. Kilka sekund później krew z przebitej tętnicy szyjnej trysnęła gwałtownie, pstrząc ciemnymi plamkami białą suknię jasnowłosej. Zabójczyni wyswobodziła się z jej objęć. Na jej purpurowej sukni praktycznie nie widać było śladów krwi. Szyję i dekolt wytarła szalem ofiary, zamoczonym w pluskającej nieopodal altany fontannie.

Jednym z jej ulubionych rodzajów broni była dmuchawka na zatrute strzałki, niemniej po tylu latach trucizna była bezużyteczna. Ithel liczyła na to, że uda jej się kupić nową. Kuszę zostawiła sobie na koniec.

Kucała za rzeźbioną balustradą krużganku. W ostrym świetle południa miejsca osłonięte przed słońcem zdawały się być plamą niemal jednolitego cienia. Szansa na to, że zobaczy ją ktoś z dołu była niewielka. Wolno naciągnęła kuszę. Dobrze naoliwiona korbka nawet nie zgrzytnęła. Teraz pozostawało tylko czekać. Było gorąco, duszno i cicho. Siedziała nieruchomo, minuty wlokły się ospale. W końcu ciężka brama otwarła się głośno, a chwilę później dziedziniec rozbrzmiał stukotem końskich kopyt. Siwy starszy mężczyzna w bogatym stroju zsiadł ze swojego karosza. Towarzyszyło mu sześciu zbrojnych, którzy natychmiast otoczyli go dość zwartą grupą. Usłyszała okrzyk kobiety, imię. Dziewczyna w brzoskwiniowej sukni biegła ku przyjezdnemu. Na twarzy starszego mężczyzny odmalowała się ulga i radość. Wyminął swoją obstawę, by pospieszyć na powitanie… córce, kochance… Nie wiedziała. Zresztą, nie było to jej sprawą. Starannie wycelowała, zwolniła cięciwę. Bełt z cichym świstem przeciął powietrze i trafił dokładnie tam, gdzie miał trafić – w głowę siwego mężczyzny. Zdążyła tylko uchwycić moment, w którym osuwał się na ziemię, a młoda kobieta zaczynała krzyczeć. Nie miała czasu się przyglądać, musiała uciekać.

Nie mogła zwlekać zbyt długo. To, co do tej pory powtórzyła, musiało wystarczyć. Zaklęcie teleportacyjne, którego użyła, było bardziej skomplikowane niż zazwyczaj, gdyż postarała się o dodatkową ochronę przed namierzeniem. Jako cel wybrała miejsce położone dwa dni drogi od Przystani, żeby nikt z miasta nie mógł wyczuć wibracji mocy. Wolała, by jej wyprawa do Avanth pozostała tajemnicą. Miała zbyt wielu wrogów wśród magów, by ryzykować dostarczenie im jakiegokolwiek atutu. Poza tym, była to tylko i wyłącznie jej sprawa.

***

Przystań, jeden z największych portów i jedno z najbogatszych miast kontynentu, ustępujące przepychem jedynie Błękitnej Stolicy, leżało w delcie rzeki Ynis, na wielu wzmacnianych wyspach, połączonych dziesiątkami mostów. Te, leżące nad samą zatoką, zajmowały dzielnice portowe. Były to zarówno duże, wręcz ufortyfikowane wyspy blisko środka delty, przy brzegach których cumowały wielkie statki handlowe, jak również małe, niskie spłachetki lądu, dookoła których kotwiczyły rybackie łodzie i drobne stateczki. Na tych pierwszych często mieściły się budynki urzędników, z kolei na małych można było znaleźć tawerny, czasem wręcz sklecone byle jak, gdyż każda większa powódź zmywała je z powierzchni łach. Z obszarem portowym graniczyły dzielnice rozrywki – tutaj również oferowano pełne spektrum usług, od miejskich łaźni, aż po najlichsze burdele. Dwa największe skrawki lądu przeznaczono tylko i wyłącznie na targowiska – tutaj rozkładali swe towary kupcy z zamorskich krajów oraz handlarze, przybywający licznymi traktami z głębi kontynentu. Na wyspach położonych nieco dalej od morskiego wybrzeża znajdowała się najpiękniejsza część miasta. Stały tutaj kamienice najzamożniejszych mieszkańców, pałac dożów, domy cechów, świątynie, sądy, akademie i inne budynki użyteczności publicznej. Zbudowano je w charakterystycznym stylu, w którym bardziej widoczne były wpływy obcych kultur zza morza niż surowej architektury wnętrza kontynentu. Krużganki, galeryjki, zewnętrzne klatki schodowe i łukowato zwieńczone witrażowe okna nadawały fasadom lekkość i ażurowość. Charakterystyczne były także balkony i tarasy, ogrody na dachach, a czasem nawet znajdujące się obok kamienic. Posiadanie tych drugich świadczyło o zamożności właściciela, gdyż ziemia w delcie była niezmiernie droga. Najznakomitsze budynki otaczały Plac Tysiąca Bóstw, gdzie mieściła się bazylika o kilkudziesięciu krwistoczerwonych i złotych kopułach oraz kilkanaście mniejszych świątyń, każda w innym stylu i poświęcona bogom przywiezionym przez inne ludy. Nieco dalej od głównych odnóg, bliżej krawędzi delty, rozciągały się dzielnice drobnych kupców i rzemieślników. Tam ulice były bardzo wąskie, budynki o szarych dachach niemalże wyrastały jeden z drugiego. Ich partery zajmowały kramiki i zakłady, na piętrach oraz w głębi, dookoła maleńkich dziedzińców, znajdowały się mieszkania. Gdzieniegdzie, na wyższych piętrach kamienice łączyły się ze sobą ponad ulicami tak, że można było częstokroć przejść spory kawałek, nie wychodząc na zewnątrz. Nad brzegiem morza, ale już na stałym lądzie, ciągnęły się dzielnice nędzy, chałupy sklecone z tego, co przyniosły fale, małe zatoczki, do których cumowały łodzie przemytników, speluny i miejsca, gdzie sprzedawano mniej lub bardziej trefny towar. Na wzgórzach otaczających deltę od strony lądu, wśród rozległych ogrodów stały pałace i rezydencje szlachty.

Ithel zatrzymała się na jednym z pagórków, skąd rozpościerał się doskonały widok na miasto. Wracała tu po raz pierwszy, odkąd została czarodziejką. Wrażenie było przedziwne. Strzępki wspomnień odżywały i przesuwały się przed jej oczami. Miejsce ogromnego bogactwa, gdzie mozaiki we wnętrzach świątyń miały tła ze złotych płytek i zarazem miejsce skrajnej nędzy. Miasto, gdzie w krótkim czasie można zostać bogaczem i w jeszcze krótszym wszystko stracić. Tętniące życiem i pełne śmierci, uosabianej przez cech skrytobójców, uchodzących za najlepszych na kontynencie. Podlegające nieustannym przemianom, a jednak od wieków takie samo. Tutaj urodziła się i wychowała. To tu właśnie rodzice z dnia na dzień zablokowali jej moc i wyrzucili na ulicę po tym, jak z czystej przekory odmawiała nauki magii. Była dziewczyną z bogatego domu, nie umiała nic. Nie przetrwałaby nawet kilku dni…

Odwraca się ukradkiem, skręcając – idą za nią. Teraz jest już pewna. Nie może poddać się panice. Szybciej. Teraz w prawo. Przez mostek. I w lewo. Tą ulicą do końca. Tak, ten zaułek wygląda bez… „Czego tu szukasz, mała?”. Gwałtowny w tył zwrot. Z bramy wysuwa się druga postać. „Puść mnie, zostaw, jestem potężną czarodziejką i jednym słowem mogę zmienić cię w…” „Czyżby?” Mężczyzna śmieje się, jego oddech śmierdzi przetrawionym alkoholem i rybami. „Krzycz, krzycz… myślisz, że ktoś przyjdzie?” Odgłos uderzenia jest cichy, trzymający ją człowiek nagle wiotczeje.

Znalazł ją. Zabrał ze sobą. Wyszkolił. Nauczył żyć. Nauczył zabijać. Mistrz. Przyjaciel. Jej pierwszy mężczyzna i później – kochanek.

Światło wieczoru wpadało przez wąskie, wysokie okna i kreśliło na ścianach pomarańczowe wzory. Siedziała na kilku poduszkach rozłożonych na podłodze, bezwiednie skubiąc strzępiący się rękaw szarej tuniki. Miejsce naprzeciwko niej zajmował mężczyzna ubrany podobnie jak ona, tyle że jego strój wykonano ze znacznie ciemniejszego, grafitowego materiału. Oddzielał ich niski stolik, na którym stała karafka z winem, dwa wysmukłe kieliszki z purpurowego szkła oraz patera z winogronami. „Opuszczam Avanth.” Oznajmiła spokojnie. Wyraz twarzy jej towarzysza nie zmienił się, wciąż uśmiechał się ironicznie, jedynie ręka sięgająca po winogrona na sekundę znieruchomiała. „Czyżby znudziło ci się nasze piękne miasto, o którym powiadają, że zobaczyć je i potem można tylko umrzeć… co, nawiasem mówiąc, nie jest takie znowu dalekie od prawdy…” Uniosła jeden z kielichów, upiła niewielki łyk. „Nie mógłbyś lepiej tego ująć. Powiedzmy, że rysują się przede mną nowe możliwości.” Wykonał gest, jakby również chciał sięgnąć po wino. „Kiedy wyjeżdżasz?” „Jutro rano. Nie wiem, czy kiedykolwiek wrócę do Avanth.” Palce mężczyzny zacisnęły się na delikatnej, szklanej nóżce. „Będziesz zawsze mile widziana. Przynajmniej przeze mnie.” Podniósł kieliszek. „Cóż, pozostaje mi zatem podziękować, za owocną współpracę i wypić za nasze przyszłe sukcesy.” Wznieśli toast. „Och, może jeszcze masz ochotę powspominać stare, dobre czasy nad karafką tego przedniego trunku?” „Nigdy nie byłem sentymentalny.” Jego ruchy były tak szybkie, że pomimo wielu lat praktyki zdążyła tylko zasłonić się ręką, rozchlapując wino. Poderwał się z miejsca, przewracając stolik. Zadźwięczało tłuczone szkło. Popchnął ją i przygniótł własnym ciałem, wykręcił ramię. Upuszczony kieliszek potoczył się po dywanie. On trzymał swój nadal, stłukł go uderzeniem o podłogę, a potem przesunął ostrą krawędzią szkła po jej szyi naciskając lekko. Westchnęła. Patrzyła na niego bez strachu, raczej z ciekawością. Pochylił się i wgryzł w jej usta. Odwzajemniła pocałunek, szarpiąc głową. Krew, do tej pory sącząca się ze skaleczenia jedynie wąską strużką, teraz popłynęła obficiej. Jej lewa ręka pozostawała wolna, jednak dopiero po dłuższej chwili odepchnęła go nią lekko. Uniósł się trochę, odrzucając rozbity kieliszek i wspierając się na łokciu. Przesunęła palcami – najpierw po swojej szyi, potem po jego twarzy, kreśląc czerwone smugi. Puścił jej ramię. Objęła go, znów przyciągnęła do siebie i zlizała z twarzy mężczyzny swoją krew.

„A teraz zdejmij ze mnie tę tunikę, zanim poplami się jeszcze bardziej.” „Och, doskonale wiem, jak trudno spiera się krew.”

W gospodzie siedziało niewielu ludzi. Nic dziwnego, było już sporo po północy. Ci, którzy przyszli tu wypić, udali się na spoczynek, zwalili pod stoły, lub wyrzucono ich za robienie burd. W stanie mniej więcej świadomym pozostawał tylko staruszek, sączący coś z pękatej butelki o długiej szyjce i zagryzający podpłomykiem, mężczyzna o pokancerowanej twarzy, półdrzemiący nad kuflem, podstarzała dziwka, nucąca w kącie oraz karczmarka. Ithel skierowała się prosto do tej ostatniej. Kobieta obdarzyła czarodziejkę zaspanym spojrzeniem, podała zamówione wino i znikła w głębi gospody obudzić kogoś, by zajął się koniem przybyłej. Arcymistrzyni zapłaciła, usiadła, wyciągnęła kości do gry i rzuciła nimi parokrotnie. Po niedługiej chwili przysiadł się do niej staruszek. Zagrali kilka razy, przegrała wszystkie partie. Zaśmiała się, oświadczyła, że rezygnuje, schowała kości do podróżnej sakwy i wyszła. Teraz wiedziała już, gdzie powinna się kierować.

Musiało być naprawdę źle, skoro ukrywał się w takim miejscu – jednej z biedniejszych dzielnic. Ithel mijała grupki pijaczków, bezpańskie psy, szczury, nieczystości. Zostawiła za sobą kilku nieprzytomnych i chyba jednego trupa – nie chcieli się odczepić po dobroci, a jej się spieszyło. Wskazana jej kamienica, znajdująca się na końcu jednego z wielu położonych daleko od głównych ulic zaułków, była odrapana i biedna. Klatka schodowa śmierdziała kocim moczem, na niewielkim dziedzińcu pod rachitycznym drzewkiem piętrzyła się sterta nadgniłych skrawków skór i zepsutych narzędzi. Drzwi w oficynie były zamknięte na całkiem solidny zamek, ale poradzenie sobie z nim nie sprawiło Ithel większej trudności. Dalej były wąskie, drewniane schodki prowadzące w dół i kolejne drzwi, tym razem nie zamknięte na klucz. Przeszła wąskim korytarzykiem. Na jego końcu mieściła się niewielka piwniczka.

Przynajmniej było tu sucho i dość czysto. Migotliwe światło oliwnej lampki wydobywało z mroku szczegóły wnętrza – dywan, szafka, łóżko, okrągły stolik, dwa krzesła. Ithel omiotła to wszystko jednym spojrzeniem, po czym odwróciła się do stojącego obok mężczyzny, nie zważając na trzymany przez niego sztylet, którego koniec niemiło kuł ją w bok.
– Cóż, postarzałeś się, jednak nadal tak samo witasz gości, zatem jest dla ciebie nadzieja.
Uśmiechnął się w tak dobrze jej znany sarkastyczny sposób.
– Ty zaś pozostałaś tak samo bezczelna, jak przedtem. Nie sądzisz, że księżnej przystałoby raczej najpierw ukłonić się dwornie, a potem zauważyć, że wyglądam nadspodziewanie dobrze, jak na swój wiek?
Schował sztylet do pochwy i przytulił ją z pewną rezerwą.
– Zatem zawstydź mnie i zachowaj się, jak należy.
– Och, pani, zechciej uczynić mi zaszczyt i zostać mym miłym gościem. Wybacz niedostatki lokalu, ale mam ostatnio drobne kłopoty i jestem zmuszony unikać centrum miasta – wyminął ją i podszedł do stołu. Odsunął krzesło – Racz spocząć, musisz być, pani, znużona podróżą. Musiała być ona długa, skoro zajęła ci tyle czasu.
Zauważyła, że jego ruchom brakuje płynności.
– Och, doszłam do wniosku, że jak kochasz, to poczekasz – odparła siadając.
Teraz mogła przyjrzeć mu się dokładniej. Zasmucił ją ten widok. Owszem, miał rację, mówiąc, że wygląda nadzwyczaj młodo jak na swój wiek, zważywszy na to, iż miał ponad sto lat. Musiał korzystać ze specyfików czarodziejów, zresztą – był na tyle bogaty, by móc sobie na to pozwolić. Jednakże zapamiętała go jako młodego mężczyznę o smagłej cerze i czarnych, sięgających do połowy pleców włosach. Teraz jego twarz pocięta była głębokimi zmarszczkami, cera miała lekko szarawy odcień a włosy, choć wciąż długie, były tak gęsto przetykane siwizną, że z daleka wydawały się szare. Tylko jego oczy nie zmieniły się ani odrobinę. Wciąż miały ten sam drapieżny wyraz i żółtozielonkawy kolor, któremu zawdzięczał swoje imię.
– Ja może i poczekałbym, mam jednak niejasne wrażenie, że ludzie, którzy na mnie polują, nie należą do cierpliwych.
– Polują? – Ithel nie była w stanie zapanować nad twarzą i głosem – Jak to możliwe?
– Też się nad tym zastanawiam. Zwykłem uważać siebie za myśliwego a innych za zwierzynę… a tu nagle taka zamiana miejsc. Widocznie dobrzy bogowie… – mina mężczyzny dobitnie wyrażała, gdzie ma bogów i wszelkie religie – postanowili dać mi lekcję pokory.
– A cech? Och, nie sadzę, by zanadto cię kochali, ale przecież, jeśli jest tak, jak mówisz, ktoś psuje im monopol i dobre imię.
– Są bezradni. To zadziwia mnie najbardziej. Sądziłem, że znam Avanth i nic mnie już tutaj nie zaskoczy. Ech, zmuszać starego człowieka do tak gruntownej zmiany przekonań… – przerwał na chwilę, skrzywił się lekko. Gdy odezwał się znowu, jego głos był poważny. Nigdy wcześniej nie słyszała, by mówił w ten sposób, bez nutki drwiny.
– Na początku sądzili, że pod bokiem wyrasta im konkurencja, która likwiduje najlepszych z nich. Oczywiście zareagowaliśmy. Rozesłaliśmy ludzi, w końcu to było nasze miasto. Wytropienie zamachowców zajęło trochę. Kiedy zaczęto ich likwidować, okazało się, że wcale nie jest tak łatwo, gdyż kilkoro z nich władało magią. Zdjęto ich, ale straty były większe, niż się spodziewano. Pojmano kilku i przesłuchano. Bardzo skrupulatnie przesłuchano. Nic nie wiedzieli. Absolutnie nic, poza tym, że mają mnie zabić. Znali szczegóły przeprowadzanej przez nich akcji, ale nie mieli pojęcia, ani kto ich przysłał, ani skąd. Pamiętali tylko nazwę statku, który ich przywiózł. Jak się pewnie domyślasz, właściciel owego statku także nic nie wiedział, prócz tego, że wsiedli na pokład w Req’narr. Potem przez kilka miesięcy był spokój. Już prawie zapomniano o całej sprawie, gdy zabójcy pojawili się znowu. Tym razem to oni zgarnęli kilku naszych. Zaatakowali moją ulubioną kryjówkę na Wyspie Jaśminów. O mało wtedy nie zginąłem. Podchody zaczęły się od początku. Efekty były takie, jak poprzednio, tyle, że zajęło nam to jeszcze więcej czasu.
– A potem pojawiła się kolejna grupa?
Skinął głową.
– Każda kolejna była lepiej przygotowana. Cech zaczął zastanawiać się, czy chronienie mnie się opłaca. Kolejne moje kryjówki były demaskowane, tak, jakby dokładnie wiedzieli, gdzie mnie szukać. W końcu pozostały mi te, o których wiedziałem tylko ja i kilku najbardziej zaufanych. Mimo to nadal deptali mi po piętach. Doszedłem do wniosku, że muszą używać jakichś zaklęć tropiących. Okazało się to prawdą, a przynajmniej odkąd zacząłem korzystać ze Ścieżki Krwi mam wrażenie, że ich zgubiłem.
Ithel skrzywiła się. Teraz rozumiała jego niezdarny chód. Jak długo? Zanim zdążyła zastanowić się nad tym, co robi, wyciągnęła rękę i dotknęła opuszkami palców jego policzka. Drgnął, a potem na jego twarz powrócił kpiący uśmieszek.
– Niemniej, jak sama wiesz, nie jest to zbyt przyjemne i dlatego wolałbym pozbyć się problemu raz na zawsze.
– Postaram się pomóc, w miarę moich skromnych możliwości.
– Och, jeśli są tak skromne, jak ty, to w zupełności mi wystarczy.

Zaklęła, gdy odwinęła bandaże. Musiał się naprawdę bać.
– Maskowanie bólem. O tym mi nie wspominałeś.

Ścieżka Krwi prawidłowo zastosowana uniewrażliwiała na bezpośrednio działającą magię, Ithel musiała zatem uciec się do tradycyjnych sposobów leczenia. To trochę potrwało. Była ciekawa, kiedy obława ruszy ponownie. Pozwoli jej to wnioskować o mocy maga kierującego całą operacją. Ludzie Jaszczura zostali postawieni w stan najwyższej gotowości. Pozostali skrytobójcy nie byli zbyt chętni do dalszej współpracy, ale pokaźna sumka pieniędzy z osobistego zapasu Ithel zmieniła ich nastawienie. Cel był jeden – zauważyć ruch przeciwnika. Zgarnąć podejrzanych, możliwie żywcem.

***

Bogato odziany mężczyzna w średnim wieku wyszedł z pomalowanej na jaskrawe kolory kamienicy. Odprowadzał go śmiech kobiet i sprośne żarty. Mężczyzna nie odwracając się wsiadł do czekającej już na niego dorożki. Rzucił nazwę ulicy. Dorożka ruszyła, rozchlapując błoto. Zamiast jednak skierować się w stronę bogatszej części miasta, skręciła na most wiodący do dzielnicy drobnych mieszczan.

Pomocnica karczmarki odstawiła za kontuar opróżnione kufle. Chciała na chwilę przysiąść, jednak jej pracodawczyni natychmiast wysłała ją do koni, by sprawdziła, dlaczego chłopiec stajenny tak długo nie wraca. Ociężałym krokiem poszła w stronę wyjścia, ignorując zaczepki siedzących przy stołach mężczyzn. Przed karczmą było dość pusto, dostrzegła tylko jednego leżącego pod ścianą i drugiego – rzygającego do kanału. W stajni paliło się światło. Chłopiec stajenny spał na sianie, chociaż… momentalnie zauważyła nienaturalną pozycję. Odwróciła się błyskawicznie. Jednego z napastników obaliła kulą ognia, drugiego – ładunkiem energii. Trzeci wyskoczył z głębi pomieszczenia. Nie zdążył nawet do niej dobiec. Odetchnęła z ulgą i… osunęła się na ziemię. Mężczyzna, uprzednio wychylający się za barierkę, stał wyprostowany, obracając w palcach dmuchawkę.

Czarnowłosy młodzieniec nie musiał przepychać się przez tłum kłębiący się na wyspie targowej. Jego ochroniarze robili to za niego. Przystanął przed kilkoma kramami, trochę się potargował, coś kupił, porozmawiał z kilkoma handlarzami, wreszcie skierował się w stronę jednego z mostów. Był już blisko, gdy drogę zajechał mu wóz z dywanami i mosiężnymi naczyniami. Jego woźnica był najwyraźniej pijany; ledwo trzymał się na koźle, za to całkiem składnie przeklinał wszystkich dookoła. Mężczyzna chciał wyminąć tworzące się zbiegowisko, jednak jak na złość z drugiej strony nadjechał kolejny wóz, tym razem ze szkłem. Pijany woźnica zdzielił swojego konia batem, ten ruszył nagle. Wozy zderzyły się. W przeraźliwym brzęku metalu i tłuczonego szkła nikt nie usłyszał cichego jęku jednego z ochroniarzy, pchniętego sztyletem w plecy. Kilka osób z tłumu rzuciło się do przodu, złapało parę naczyń i zaczęło uciekać Wszyscy widzieli, jak jeden z biegnących potrąca i wywraca drugiego ochroniarza. Nikt jednak nie zastanowił się, co się z nim stało, wszyscy byli zbyt zajęci rozgrywającym się właśnie darmowym przedstawieniem. Dopiero, gdy sytuacja się uspokoiła, ktoś zwrócił uwagę na dwóch leżących. Byli martwi. Człowiek, którego chronili, zniknął.

Staruszek zwinął puste sieci i skierował swoją łódkę w stronę jednej z wysepek. Dopłynął, przycumował. Była to jedna z małych, nędznych łach, które nawet nie miały mostu łączącego je z resztą. Ot – kilkanaście drewnianych chałup, z czego jedna pełniła potrójną funkcję domu mieszkalnego, szynku i burdelu. Ci, z którymi miał się tu spotkać, już na niego czekali – na oko czterdziestoparoletni mężczyzna o wyglądzie zbira i kilkunastoletni chłopak. Wymiana informacji trwała krótko. Zareagować zdążył tylko staruszek. Lecący w jego kierunku bełt zawisł w powietrzu a kusznik, który go wystrzelił, zwalił się na ziemię. Pozostali nie mieli tyle szczęścia – wylądowali na klepisku jeszcze przed strzelcem. Wnętrze speluny rozświetlił błysk, dwa kolejne ciała osunęły się na ziemię. Było ich więcej; starzec zdołał zabić lub zranić jeszcze trzech, przebijając się na tyły budynku. Wygramolił się przez niewielkie okno spiżarki, przebiegł ogródek, w którym chwasty zagłuszały zmarniałe warzywa. Przelazł przez płot, kolejny ogródek, potem podwórko… Tylko kilka szop dzieliło go od brzegu, tam czekała łódka. Musiał stąd jak najszybciej odpłynąć. Przebiegł te kilkanaście metrów schylony. Chyba nikt go nie ścigał… Upadł do wody z głośnym pluskiem. Z dna wzbiły się jasnobrunatne kłęby mułu, które po chwili zabarwiła krew.

Kobieta w wytwornej sukni z błękitnego, obrębionego złotą nicią aksamitu podała ramię przystojnemu mężczyźnie w równie wykwintnym stroju. Ten wyszeptał kilka słów, kobieta uśmiechnęła się i pozwoliła poprowadzić ogrodową alejką w stronę schodzących do wody stopni. Łódź już tam na nich czekała. Gondolier skłonił się nisko na ich widok. Jakieś pół godziny później nieprzytomne ciało młodzieńca znaleziono na jednym z bulwarów.

Na twarzy jasnowłosego mężczyzny odmalowało się zdziwienie.
– Nie zamawiałem sobie towarzystwa.
Naga kobieta, półleżąca na przeciwległym skraju niewielkiego basenu, starannie wyreżyserowanym gestem uniosła rękę. Gdy wyciągnęła zdobiony masą perłową grzebień, kasztanowe loki rozsypały się na błękitno-białą mozaikę.
– Nie przyszłam tu dla pieniędzy – powiedziała miękko, spoglądając na niego. W jej szarych oczach czaiło się rozbawienie.

– Doskonale – Ithel powiodła wzrokiem po kilkunastu ciałach, ułożonych w równym rządku pod ścianą oberży – Szkoda tylko, że tamtych dwóch nie udało się ująć żywcem, ale rozumiem. Teraz potrzebuję czasu i spokoju. Zostawcie mnie z nimi samą. Rozstawcie warty.
– Ty zostań – zwróciła się w stronę Jaszczura – Usiądź tam, poznasz, jeśli coś mi się zacznie dziać. W razie czego, wiesz co robić.
– Och, instrukcje, których mi udzieliłaś, były aż nadto jasne. Zaczynam się obawiać, czy po tym wszystkim nie zabijesz mnie, by upewnić się, że nie zacznę na prawo i lewo rozpowiadać tajemnic magów.
– Zabić cię, żartujesz chyba. Po tym, ile pieniędzy na ciebie wydałam, zapomnij. Teraz, to nawet gdybyś zachorował na suchoty, natychmiast przybyłabym z lekarstwem.

Najpierw przyjrzała się czarodziejom. Nie znała żadnego z nich a niektórzy byli wcale silni i powinna o nich przynajmniej słyszeć. Być może faktycznie odpowiedzialny był ktoś spoza kontynentu. Tym lepiej, nikt ze Zgromadzenia nie zainteresuje się jego losem. Ponadto cudzoziemiec mógł jej nie znać, a jeśli nawet, to istniała szansa, że nie zna wzoru jej zaklęć i nie rozpozna jej od razu. Ithel pochyliła się nad jednym z ciał, krzywiąc się, gdyż przez czas potrzebny na wywiezienie nieboszczyka z miasta, ów zdążył już zacząć się psuć. Skoncentrowała się i aktywowała pierwszy z czarów skanujących. Natychmiast poczuła nagły ból, połączony z czymś na kształt uderzenia wiatru. Szarpnęła się do tyłu, nie przerywając zaklęcia. Ktokolwiek spętał wolę tego maga był silny. Diabelnie silny. Nawet teraz, wiele mil od Avanth i wiele godzin od jego śmierci echo było wyraźne. Ithel nigdy dotąd nie spotkała się z czymś takim. Skończyła badać starego i zajęła się młodą damą. Ta była tylko obezwładniona, więc czarodziejka mogła wedrzeć się do jej myśli. Jaszczur miał rację, naprawdę niewiele wiedziała. Nie pamiętała nawet swojej przeszłości. Ten, kto ją wysłał, wyczyścił jej umysł i zapełnił własnymi instrukcjami. Ithel sprawdzała jeńców i trupy, z każdym kolejnym testem czując, jak narasta w niej niemal już zapomniane uczucie. Strach.

– Nie mam pojęcia, kto to może być. Owszem, czasami dostawałem zlecenia na magów, jednakże wszyscy byli miejscowi. Wiedziałem, w co się pakuję. Zawsze dokładnie sprawdzałem takie sprawy, nie chciałem zadrzeć z Gildią. No, chyba, że miałby to być na przykład ojczulek jakiejś ślicznotki zza morza, którą popsułem, gdy przybyła ukulturalniać się do Przystani.
– Córka takiego ojczulka prawdopodobnie byłaby równie silna, jak on sam i zaręczam, że rozliczyłaby się z tobą osobiście – Ithel siedziała na stole, on – na krześle obok. Za oknami karczmy zmierzchało. Przyjechali tutaj poprzedniej nocy, od tamtej pory cały czas pracowała – Masz szczęście, że nie pofatygował się osobiście do Avanth – pociągnęła łyk cierpkiego wina z bukłaka podanego jej przez żółtookiego – To się jednak zmieni…
– Nie masz chyba zamiaru…
– Rzucić mu wyzwania? – Arcymistrzyni uśmiechnęła się – A i owszem. Przecież obiecywałeś mi dobrą zabawę.
Wstała, przeciągnęła się i podeszła do schodów na piętro.
– A teraz muszę choć trochę się wyspać.
– Powiedziałam, wyspać – dodała, gdy ruszył w jej stronę – Obudź mnie dwie godziny przed świtem. A… i każ swoim ludziom wynieść trupy. Może do śniadania zdąży trochę wywietrzeć.

Kazała mu odesłać wszystkich ludzi. Nie chciała niepotrzebnie nikogo narażać. Gdy zostali zupełnie sami, aktywowała starannie przygotowane zaklęcie. Zabiła wszystkich jeńców. Gdy błękitne płomienie ogarniały ich ciała, niektórzy ocknęli się i zaczęli krzyczeć. Wreszcie ostatni z nich zamienił się w nieregularną kupkę popiołów. Wtedy Ithel nadała czarowi ostateczny kształt wiadomości. Teraz czekała ją najtrudniejsza część – wyzwanie na pojedynek musiało dotrzeć do celu z opóźnieniem. Dodała odpowiednie komponenty zakrzywiające czas, dziękując w duchu za to, że Yehaned była tak wymagającą mistrzynią. Zakończyła. Jeśli popełniła błąd, przekona się o tym wkrótce.

Po raz kolejny otworzyła czerwoną skrzynię. Żółtooki przyglądał się ze swoim krzywym uśmieszkiem, jak wyciąga z niej jeszcze kilka sztyletów oraz baterię flakonów i słoiczków z truciznami. Uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy wyciągnęła pierwsze dno skrzyni.
– Tak, będziesz musiał mi pomóc. Znasz Ścieżkę Krwi lepiej niż ja.
Chwycił jej rękę.
– Cieniu, przecież Ścieżka całkowicie blokuje moc stosującego ją.
– Nie wiem, kim on jest, ale mam podstawy przypuszczać, że to któryś ze Starszych. Nie mam z nim szans.
– Ale w ten sposób…
Ithel wyzwoliła się z uchwytu mężczyzny.
– Zakładam, że będzie polegał głównie na swojej mocy i nie będzie się spodziewał skrytobójczyni. Pojedynki magów to honorowa sprawa. Nawet teraz. Innej szansy nie mamy.

Czarny materiał maty był szorstki. Uklękła na nim powoli. Kolejno układała przed sobą długie szpikulce, trzy nożyki o zakrzywionych ostrzach, kilka metalowych prętów, czarę z ciemnego metalu. Wrzuciła do niej kilka kamieni i liście. Wszystko to zapłonęło niebieskawym płomieniem. W powietrzu uniósł się korzenno-ziołowy zapach. Jaszczur usiadł za czarodziejką. Podniosła jedną z igieł na wysokość oczu. Zagryzła wargi, a potem zdecydowanym ruchem wbiła ją sobie w udo aż po rzeźbioną główkę. Sięgnęła po następną. I jeszcze następną… Żółtooki patrzył i czekał. Na jej znak rozgrzał jeden z prętów. Krzyknęła, gdy żelazo dotknęło jej pleców. Wypalanie wzoru trwało długo. Kiedy skończył, musiał ją ocucić. Pomógł jej wyciągnąć wszystkie szpile. Nie pozwoliła mu otrzeć swojej twarzy, wyrwała strzęp materiału z jego rąk. Sięgnęła po noże o zakrzywionych ostrzach. Jeden zatrzymała, dwa podała jemu. Ciął bez drgnienia ręki. Dopiero, gdy ponownie straciła przytomność, pozwolił sobie na chwilę słabości – odrzucił ostrza i ukrył twarz w trzęsących się dłoniach.

Świtało. Zdążył już poskładać wszystko z powrotem i zamknąć czerwoną skrzynię. Kazała mu ukryć się w pobliżu. Protestował, ale upierała się, że jeśli mag dowie się o obecności osób trzecich, będą straceni.

Stała przy oknie, wpatrując się w jaśniejące niebo. Jeśli jej obliczenia były słuszne, powinien dowiedzieć się właśnie teraz. Co, jeśli nie odpowie na wyzwanie? Albo pojawi się później? Nie mogła tak myśleć, nie teraz. Musiała się przygotować.

Zmaterializował się kilka metrów od niej.
– Jestem Arcymistrzyni Ithel z Avanth! – krzyknęła do niego, błagając w duszy, by zaatakował pierwszy, zanim zorientuje się, że nie jest zdolna rzucić żadnego zaklęcia. Czary z opóźnionym efektem, które rzucała tu wcześniej, mogły go zmylić tylko na krótko.
Nie odpowiedział. Uderzył. Nie była w stanie rozpoznać tego zaklęcia. Rzuciła się do przodu rozpaczliwym susem. Błysnęły dobywane sztylety.

Zapamiętała tylko jego zdziwienie, gdy wysłany w jej stronę czar nie odniósł żadnego, najmniejszego nawet efektu. I potem – grymas bólu, gdy długi, igłowaty sztylet wbił się w jego lewe oko. Drugie, żółte patrzyło na nią jeszcze przez kilka sekund… Potem oboje wywrócili się na ziemię.

Jaszczur pomógł jej się podnieść. Usiadła, opierając się o ścianę. Działanie Ścieżki Krwi pomału mijało, poczuła, jak ogarnia ją bezwład i otępienie.
– Szkoda… – wyszeptała – że nie mogłam przeczytać jego myśli… Teraz już się nie dowiem…
Pogłaskał ją po włosach. Uśmiechnął się, inaczej, ciepło. A potem jednym, płynnym, doskonale wyćwiczonym ruchem wyszarpnął z rękawa nóż. Wiedziała, że nie zdąży zablokować tego ciosu, wymierzonego prosto w jej szyję, jednak długoletnia praktyka zwyciężyła. Zareagowała automatycznie, w lewej ręce wciąż ściskała drugi, szeroki sztylet. Stęknął tylko, gdy wbiła mu go w brzuch. Jego ostrze zatrzymało się milimetry od jej skóry.
– Dlaczego? – wyszeptała cicho, zbyt przerażona, by wykrztusić cokolwiek innego.
– Moje… największe zlecenie… – wycharczał… – Ty… Arcymistrzyni Najwyższego Kręgu… Długo czekałem na odpowiednią okazję… Wiele lat… Aż wreszcie… teraz… ten ktoś… Sama do mnie przyjechałaś… nie mogłaś mnie czytać, bo korzystałem ze Ścieżki i nie było to podejrzane… pozbawiłaś się mocy… oddałaś w moje ręce…
– Kto i kiedy?
– Nie…
– Mów! Proszę…
– Niedługo potem, jak skończyłaś naukę u Yehaned i poznałaś Najwyższy Krąg.
– Kto!
Odpowiedział. Jedno, jedyne imię. Ithel oparła głowę o ścianę. Po chwili spytała, lekko łamiącym się głosem.
– Dlaczego więc tego nie zrobiłeś?
– Nie potrafiłem… – wycharczał – A zresztą, kto by potrafił zabić Cień… – ironiczny uśmieszek zastygł na jego twarzy. Światło, czające się na dnie żółtych oczu, zgasło.

***

Kazała służbie postawić pudło w swojej ulubionej garderobie. To musiał być prezent od jednego z jej licznych wielbicieli. Ciekawe, co tym razem. Za duże na biżuterię, czy wachlarz. Może kapelusz? Nucąc, rozplotła kunsztowną liliową kokardę. Uniosła wieko. Głos zamarł jej w gardle. Drżącą ręką chwyciła głowę za włosy i uniosła. Krzyknęła przeraźliwie. Na czole młodego mężczyzny ktoś szarym tuszem namalował sygnaturę. Znak, jakim skrytobójcy podpisywali dowody wykonania zadania, które wysyłali zleceniodawcom, jeśli oczywiście zachodziła potrzeba potwierdzenia. Glif Cienia.

Nie zdążyła nawet odstawić pudła, gdy moc zawirowała dookoła niej. Postać w szarej tunice zmaterializowała się tuż przed nią. Zaklęcia paraliżujące oplotły ciało kobiety, upuszczona głowa potoczyła się po mozaikowej posadzce.
– Witaj, mamo – powiedziała Ithel – Wróciłam.

– Sądzę, że nadszedł czas na miłą rodzinną pogawędkę. A zanim jeszcze przejdziemy do sedna, muszę pogratulować doboru kochanków – spojrzenie Arcymistrzyni powędrowało na podłogę – Ten tutaj… – trąciła lekko głowę czubkiem buta – był całkiem niezły. Jak mawiał mój stary przyjaciel… – drgnienie ust – praca pracą, ale jeśli można połączyć z nią przyjemność, to czemu nie…
Ulais var Tehalenn próbowała się szarpać, ale ciało nie chciało jej słuchać. Nie mogła też rzucić żadnego zaklęcia.
– Dlaczego? – głos jej córki był zimny.
– Co, dlaczego? – wpatrywała się w Ithel, miała dokładnie takie same szare oczy.
– Jaszczur – powiedziała czarodziejka krótko – Dlaczego mi to zrobiłaś?
W spojrzeniu matki wyczytała bezbrzeżne zdziwienie.
– Zlecenie.
Zdziwienie znikło momentalnie, zastąpione przez chłodną pewność.
– Sądzisz, że mogłabym cię poszczuć skrytobójcami… Aż tak bardzo ufasz temu Jaszczurowi? Bardziej niż mnie?
– Wiedziałaś, że was nienawidzę. Miałaś podstawy przypuszczać, że zechcę się kiedyś zemścić.
Jej matka prychnęła.
– Głupia! Byłaś harda i nieposłuszna. Chcieliśmy cię tylko nastraszyć. Posłaliśmy za tobą ludzi, którzy mieli dopilnować, by nic nadmiernie poważnego ci się nie stało i przyprowadzić cię z powrotem.
– Trochę za późno na wyjaśnienia.
– Posłuchaj mnie – Ulais mówiła teraz szybciej – Musisz mnie wysłuchać. Tak, to nasza wina. Popełniliśmy błąd… Nie wiedzieliśmy, że on cię odnajdzie, w ogóle wtedy nie wiedzieliśmy, kim on jest… Mężczyzna zwany przez ciebie Jaszczurem… Jead q’Nair z Alanais. Syn starego rodu magów zza morza, rodu, którego gałąź sięgnęła po zakazaną wiedzę, tak, że nawet ich właśni krewni zaczęli ich ścigać. Uciekli z ojczyzny i przypłynęli tutaj. Siedem osób – starsza kobieta, jej syn, jego żona, ich czwórka dzieci w różnym wieku. Ci, którzy ich tropili, poprosili mnie o pomoc. Zgodziłam się. Razem ich dopadliśmy. Nie mam pojęcia, jak przeżył… był pozbawiony mocy, więc zaklęcia tropiące nie wykazywały ani odrobiny skażonej magii.
Zaczerpnęła powietrza, wciąż patrzyła prosto na córkę.
– A ty myślałaś może, że przygarnął cię z dobroci serca? Od początku wiedział, kim jesteś. Czekał, by użyć cię przeciwko mnie. Praktyki jego rodziny zapewniły im długowieczność, miał czas… I… jak widzę… ostatecznie udało mu się spełnić swoje zamierzenie. Jak to jest być narzędziem, Ithel?

Mogła przeczesać jej mózg, jednak wiedziała, że to nic nie da. W końcu zawsze powtarzano, że biegłość w magii związanej z umysłem zawdzięczała matce. Ulais mogła po prostu usunąć wspomnienie o zleceniu i zastąpić je całą tą historią. Jeśli zrobiła to dawno, Ithel nie była w stanie niczego wykryć.

Ulais zawyła z bólu, gdy Wykonawczyni aktywowała jedno z najpotężniejszych znanych jej zaklęć. Modyfikację czaru, który zastosowano kiedyś wobec niej samej. Blokadę mocy. Tym razem nieodwracalną.

Gdy skończyła, z ust i nosa ciekła jej krew.
– A teraz żegnam, mamusiu. Pozdrów ode mnie tatę. Twoja niedyspozycja z pewnością bardzo go ucieszy. Otworzy przed nim nowe możliwości…

Znikła równie szybko, jak się pojawiła. Ulais var Tehalenn opadła ciężko na podłogę i zaszlochała bezgłośnie. W tym samym czasie Ithel robiła dokładnie to samo w piwnicy zrujnowanego zamku Quell.