Zagubiony duszek (baśń)
Rozdział 1
W którym Małgosia szuka skraju tęczy
Cała ta historia może nie wydarzyła się bardzo dawno temu, lecz musicie wiedzieć, że w owych czasach dzieci dużo czasu spędzały poza domem. Bawiły się razem na podwórkach kamienic i biegały po ulicach miasta. Musiały jednak uważać, by nie oddalić się za bardzo, gdyż miasto było ogromne i łatwo było się w nim zgubić. Leżało na wzgórzu nad rzeką. Na szczycie pagórka znajdował się stary, zabytkowy zamek, od którego w dół zbiegała szeroka, wysadzana drzewami aleja. Pozostałe ulice były węższe i mniej zadbane. Szare od sadzy budynki nadawały im ponury wygląd, nie brakowało też małych, ciemnych zaułków. Za to tramwaje były niebieskie i dzwoniły, zatrzymując się na przystankach, a największe ze starych kamienic miały dziedzińce, na których urządzono ogrody. Bohaterka naszej historii lubiła wędrować ulicami i zaglądać w bramy, szukając takich ukrytych skrawków zieleni. Spacerowała samotnie, unikając innych dzieci, bo te często ją wyśmiewały. Pokazywały ją sobie palcami i wołały za nią „Małgorzata, gdzie twój tata?” Nie wiedziała, co mogłaby im odpowiedzieć.
Choć może się Wam to wydać dziwne, dziewczynka lubiła spacerować w deszczu. Dorośli byli wtedy skwaszeni i nieszczęśliwi tylko dlatego, że pada. Przemierzali chodniki skryci pod swoimi parasolami, a jeśli spotkali znajomego, zatrzymywali się i narzekali na pogodę. W nieprzemakalnej pelerynie i kaloszach Małgosia nie bała się ani mżawki, ani nawet ulewy. Biegała, rozchlapując kałuże albo przyglądała się, jak padające krople tworzą na powierzchni wody koliste fale.
Dlatego właśnie, pewnego wczesnowiosennego, deszczowego dnia, dziewczynka wymknęła się z domu i wyruszyła na kolejną wyprawę. Chciała dotrzeć aż do parku, który kiedyś odwiedziła z babcią. Wydawało jej się, że pamięta drogę. Zeszła nad rzekę aleją, gdzie zmoknięte drzewa szykowały się do rozwinięcia swoich pąków. Przez chwilę przyglądała się z mostu przepływającej pod nim barce. Gdy przechodziła na drugą stronę, zaczęło się przejaśniać. Chmury rozstąpiły się w kilku miejscach, odsłaniając skrawki czystego błękitu. Wciąż jednak padało i Małgosia pomyślała sobie, że może uda jej się zobaczyć tęczę. I rzeczywiście – w pewnym momencie przez szczelinę w chmurach zaświeciło słońce i na niebie pojawił się kolorowy łuk. Dziewczynka usłyszała kiedyś, że na końcu tęczy można znaleźć garniec złota. Ktoś inny zaś powiedział, że właściciel owego garnca potrafi spełniać życzenia. Małgosia zastanawiała się, czy potrafiłby sprawić, żeby tata do nich wrócił.
Dziewczynka wiedziała, że tęcza zazwyczaj nie pojawia się na długo, dlatego przyspieszyła kroku. Wydawało się jednak, że im bardziej pragnie dotrzeć na miejsce, tym bardziej się ono oddala. Ulice wiły się i zakręcały tak, że musiała nadkładać drogi. Fasady kamienic zdawały się pochylać nad chodnikami i często tak bardzo przysłaniały niebo, że Gosia widziała tylko kolorowy skrawek świetlnego łuku. Który, co najsmutniejsze, z każdą chwilą bladł. W końcu jednak udało jej się znaleźć wąski przesmyk pomiędzy kamieniczkami, który doprowadził dziewczynkę na niewielki skwerek z fontanną, gdzie do okrągłej misy spływała woda z dzbana trzymanego przez kamienną nimfę. Tęcza była już ledwo widoczna, jednak Małgosia ze zdziwieniem spostrzegła, że tym razem nie niknęła za dachami budynków, ale zdawała się kończyć w kępie krzaków obok sadzawki. Dziewczynce wydało się, że tam właśnie, w złotawej poświacie dostrzega zarys czegoś, co mogło być bajkowym garncem. Właśnie miała udać się w tamtą stronę, gdy zza jej pleców dobiegł głos.
– Gosiu! A co ty tutaj robisz?
To była babcia. Nietrudno zgadnąć, że napotkanie wnuczki samotnie wypuszczającej się na dalekie spacery nie spodobało jej się wcale. Zaprowadziła dziewczynkę do domu, przez całą drogę powrotną pouczając ją o tym, jak należy się zachowywać. Oczywiście mama Gosi również się rozgniewała i za karę zabroniła córce wychodzić z domu przez najbliższe dwa tygodnie. Kiedy dziewczynka znów mogła biegać swobodnie, przez pewien czas wolała nie odchodzić zbyt daleko.
W międzyczasie nadeszła wiosna. Najpierw zakwitły forsycje, potem krzewy i drzewa wypuściły młode zielone listki. Dni były cieplejsze a zmrok zapadał coraz później, co zachęcało do dłuższych spacerów. W końcu ciekawość zwyciężyła i Gosia znów zaczęła zapuszczać się coraz dalej. Chciała odszukać ów skwerek, na który natrafiła tamtego deszczowego dnia. Czasami wyobrażała sobie, że dociera tam i znajduje w zieleniejącej trawie złotą monetę. Niestety, szukając końca tęczy nie zwracała szczególnej uwagi na otoczenie i teraz nie mogła sobie przypomnieć, którędy szła. Bała się spytać babci, by nie wzbudzać podejrzeń.
Zamiast skwerku z fontanną znalazła za to niewielki stary sad, położony nieopodal zamku, na tyłach zrujnowanej kamienicy. Czasami przychodził tam bezdomny mężczyzna, ciągnąc za sobą wyładowany wózek, który stanowił cały jego majątek. Siadywał pod drzewami na desce opartej o kilka starych cegieł i patrzył na rzekę, mieniącą się w świetle wiosennego słońca. Pewnego razu Małgosia zostawiła na tej desce kilka ciastek i kanapkę, którą wcześniej dostała od mamy. Gdy zajrzała tam parę dni później, zauważyła, że jedzenie zniknęło. Deska nie była jednak pusta – leżał na niej kamień, spod którego wystawał skrawek wypłowiałego papieru. Kiedy Małgosia uniosła kamień i rozłożyła poskładaną na czworo kartkę, okazało się, że to mapa miasta, na której ktoś zakreślił długopisem dwa zielone prostokąty. Dziewczynka przyjrzała się uważnie i zrozumiała, że jeden z tych prostokątów oznacza stary sad. Czy to możliwe, że drugi wskazywał placyk z fontanną? Małgosia zdecydowała, że przy najbliższej okazji koniecznie musi to sprawdzić.
Rozdział 2
W którym Małgosia spotyka Duszka
W pogodny późnowiosenny dzień skwerek wyglądał ślicznie. Otaczające fontannę krzaki okazały się krzewami jaśminowca – właśnie kwitły, rozsiewając słodki zapach, od którego kręciło się w głowie. Fontanna szemrała cicho i nawet stare kamieniczki dookoła wydawały się mniej szare niż zazwyczaj. Gosia najpierw obeszła trawnik, a potem zanurkowała pomiędzy pachnące krzewy, bo wydało jej się, że coś tam błysnęło. Odgarnęła ukwiecone gałęzie i niespodziewanie dostrzegła to, o czym nawet nie śmiała marzyć. Słynny i legendarny już garniec. Z bijącym sercem dziewczynka podeszła bliżej, ze zdziwieniem stwierdzając, że naczynie wygląda na stare i podniszczone. Powierzchnię garnca pokrywała rdza a w środku zamiast złota leżała kupka starych szmat.
Widok był cokolwiek rozczarowujący, ale Gosia nie poddawała się łatwo. Stanęła na placach, przechyliła się przez krawędź najdalej, jak mogła i sięgnęła w głąb. I właśnie wtedy kupka szmat poruszyła się. Dziewczynka odskoczyła z piskiem, straciła równowagę i upadła do tyłu. Kiedy wstawała z ziemi, znad krawędzi garnca wychyliła się głowa. Należała do chłopca niewiele starszego od Gosi. Miał trójkątną twarz o delikatnych rysach i strzechę zmierzwionych, jasnobrązowych włosów. Zobaczywszy dziewczynkę, uśmiechnął się nieśmiało. Małgosia odpowiedziała uśmiechem, zanim jeszcze zastanowiła się nad tym, co robi. Chłopiec nie przypominał jej żadnego z ulicznych urwisów. Wydawał się kruchy i patrzył tak jakoś smutno.
– Możesz mnie widzieć? – zapytał cicho i jakby z nadzieją.
– Pewnie, że mogę. A bo co?
Jeszcze, kiedy to mówiła, „a bo co?” wydało jej się mało grzecznym pytaniem. Dlatego otrzepała sukienkę i wyciągnęła w stronę nieznajomego rękę.
– Jestem Gosia i mieszkam tu w mieście. A ty?
Chłopiec wychylił się ponad krawędzią garnca i wyciągnął do niej swoją dłoń. Była drobna, delikatna, o długich palcach a jej dotknięcie bardziej przypominało podmuch wiatru.
– Nie mam imienia – powiedział cicho – To znaczy, kiedyś miałem, ale straciłem.
– Jak można stracić imię? – dopytywała się Gosia, ale chłopiec tylko wzruszył ramionami.
Chciała zapytać go o skarb, zrezygnowała jednak, przyjrzawszy się znoszonemu i podartemu ubraniu nieznajomego. Tak raczej nie wygląda właściciel ogromnej ilości złota. Albo istota, potrafiąca spełniać czyjekolwiek życzenia. Zresztą, Małgosia zaczęła powątpiewać, czy tajemniczy chłopiec jest czarodziejskim skrzatem.
– Może usiądziemy na słońcu? – zaproponowała.
Od razu jednak pomyślała, że taki chudy i biedny dzieciak w sam raz nadawał się na idealną ofiarę, więc szybko dodała – Chyba, że przed kimś się chowasz?
Chłopiec pokręcił głową i wygramolił się z garnca.
– Nie zobaczą mnie.
Wyszli z krzaków i usiedli na krawędzi fontanny. W pełnym słońcu chłopiec wydał się Gosi jeszcze szczuplejszy. Zwróciła też uwagę na brązową, postrzępioną pelerynkę, która zwisała z jego pleców. Obserwowała przechodniów, ci jednak zazwyczaj patrzyli pustym wzrokiem przed siebie i zdawali się nie dostrzegać niczego dookoła: ani kwitnących krzewów, ani migoczącej wody, a tym bardziej dwójki dzieci. Chłopiec zmierzył Gosię spojrzeniem, w którym na chwilę zapalił się psotny błysk. Nabrał w dłonie wody z fontanny, zeskoczył na ziemię, odbiegł kawałek dalej, po czym opryskał zażywnego jegomościa z teczką. Jegomość rozejrzał się skonsternowany, mruknął coś do siebie i szybkim krokiem poszedł dalej.
– Widzisz, mówiłem ci – oznajmił chłopiec, ponownie siadając obok Gosi, która właśnie gorączkowo zastanawiała się, co powiedzieć.
– Czy to magia? – spytała w końcu.
– Tak – odparł jej nowy znajomy i w tej chwili znów posmutniał – Choć niewiele mi jej zostało…
– Więc to naprawdę był twój garniec?
Chłopiec pokiwał smętnie głową.
– Co ci się stało?
– Niewiele pamiętam – odpowiedział głosem tak cichym, że ledwo przebijał się przez szmer fontanny – Latałem, kiedy rozpętała się burza. Strasznie mnie poturbowała. A potem rozwinęła się tęcza. Czasami, gdy tak się dzieje, nagle przenosi mnie wraz z moim skarbem gdzieś, gdzie ona się kończy. Gdy się ocknąłem, nie było ani tęczy, ani mojego złota. I nie mogłem już wrócić do domu…
Gosię uderzył w tej opowieści jeden szczegół.
– Zaraz, zaraz, chcesz powiedzieć, że potrafisz latać?
Chłopiec skrzywił się i zmierzył Gosię smutnym spojrzeniem.
– Potrafiłem – powiedział gorzko i poruszył się.
Wtedy dopiero dostrzegła, że to, co wzięła za pelerynkę, było w istocie parą skrzydeł. A raczej pozostałością pary skrzydeł. Gosia wzdrygnęła się, o mało nie wpadając do fontanny.
– Jesteś chory! Potrzebujesz lekarza!
Duszek tylko uśmiechnął się cierpko.
– A jaki lekarz mógłby mi pomóc?
– I musisz być głodny… Jaka szkoda, że nie wzięłam ze sobą niczego do jedzenia. Jak długo już tu jesteś?
– Gdy się pojawiłem, na drzewach nie było jeszcze liści.
Gosia skinęła głową.
– Musisz iść ze mną – oznajmiła kategorycznie – Skoro nikt cię nie widzi, mama nawet nie zauważy, jak zamieszkasz w moim domu. Podzielę się z tobą kolacją i dam zapasowy koc…
– Nie mogę – przerwał jej chłopiec – Ilekroć próbowałem oddalić się od garnca, ulice doprowadzały mnie na to samo miejsce. Jestem tu uwięziony!
Słowa duszka zmartwiły Gosię. Nie zamierzała się jednak poddawać.
– Na pewno da się coś zrobić! Przyniosę ci jedzenie. Tylko dzisiaj już nie dam rady, bo mieszkam daleko, a jakbym wróciła do domu nocą, mama znów nie pozwoliłaby mi wychodzić. Ale wrócę, obiecuję!
– Będę na ciebie czekał – odparł chłopiec, uśmiechając się kącikiem ust.
Rozdział 3
W którym Małgosia stara się być pomocna
Następnego dnia przedpołudnie dłużyło się Gosi niemiłosiernie. Potem, gdy już szykowała się do wyjścia, pojawiła się ciocia z niezapowiedzianą wizytą i dziewczynka musiała zostać w domu. Kolejnego dnia zepsuła się pogoda. Już od rana lało jak z cebra i o żadnych spacerach nie było mowy. Gosia spędziła popołudnie, wyglądając przez okno na mokre ulice, słuchając monotonnego szumu deszczu i martwiąc się o duszka, który siedział w swoim garncu głodny i samotny. Wreszcie na trzeci dzień rozpogodziło się nieco i zdołała uprosić matkę, by pozwoliła jej wyjść. Prawie biegła ulicami, chcąc jak najszybciej odszukać swojego przyjaciela.
Garniec leżał tam, gdzie poprzednio, jednak nigdzie nie dostrzegła jego właściciela. Strach ścisnął jej serce. Czy coś mu się stało?
– Duszku! – zawołała i wtedy gdzieś sponad niej dobiegł szelest liści.
– Tu jestem! – krzyknął i gdy uniosła głowę, dostrzegła go, siedzącego na gałęzi drzewa.
– Myślałem, że już nie przyjdziesz – dodał, złażąc na ziemię.
Po chwili stał już obok niej.
– Przepraszam – powiedziała, rumieniąc się ze wstydu – Naprawdę nie mogłam wcześniej… Martwiłam się o ciebie – dodała po chwili.
– Nic mi się nie stało – zapewnił ją – Dobrze, że jesteś.
– Tak, jak obiecałam, przyniosłam ci jedzenie – Gosia pogrzebała w przyniesionej przez siebie torbie.
Wyciągnęła dwie zapakowane w papier kanapki, napoczętą butelkę mleka i kilka kruchych ciasteczek w foliowej torebce, które zostały po wizycie cioci.
– I mam coś jeszcze – dodała, gdy podziękował i wziął z jej rąk kanapki, butelkę i torebkę – To moja stara kurtka. Wiem, że jest nieładna i trochę podniszczona… – dodała nieco zawstydzona – Ale mama nie zauważy, że ją wzięłam. A przynajmniej nie będzie ci zimno. No i jest niebieska… – dodała, wspominając wściekle różowy sweterek, który dostała swego czasu od babci.
– Na pewno mi się przyda – powiedział duszek, kierując się w stronę stojącej obok fontanny ławeczki.
Zjadł obie kanapki, popijając mlekiem, choć Gosia miała wrażenie, że nie do końca mu smakowały. Gdy o to spytała, odrzekł, że nie jest przyzwyczajony do ludzkiego jedzenia. Jak się okazało, jego pobratymcy odżywiali się głównie nektarem, pyłkiem kwiatów, miodem i owocami. Nektaru nie miała jak zdobyć, ale obiecała, że postara się o miód i owoce. Zaczęła wypytywać go o jego rodzinne strony, ale szybko przestała, widząc, że wspomnienia sprawiały mu ból.
– Na pewno kiedyś tam wrócisz! – zapewniła go – Musi być jakiś sposób…
Duszek nie wydawał się przekonany. W jego ogromnych, orzechowych oczach malowała się jedynie rezygnacja.
– Moje skrzydła są w opłakanym stanie i nie chcą się goić. Poza tym garniec stracił swoją magiczną moc. Nie jestem w stanie nawet go podnieść, a co dopiero zabrać go i pofrunąć.
– Wyleczymy cię – upierała się Gosia.
Żeby bardziej go przekonać, z namaszczeniem wygłosiła słowa, które nieraz słyszała od babci.
– Musisz tylko dobrze się odżywiać, chodzić wcześnie spać i nade wszystko unikać przeziębień.
Duszek tylko uśmiechnął się pod nosem, ale nie oponował. Chcąc poprawić mu nastrój, Gosia zaproponowała grę w zagadki. Potem puszczali w fontannie łódeczki z papieru po kanapkach i ani się obejrzeli, jak zaczął zbliżać się wieczór i Gosia musiała wracać.
Gdy ponownie odwiedziła go dwa dni później, z dumą wręczyła mu pudełko po dropsach do połowy wypełnione kolorowymi tabletkami.
– To witaminy – powiedziała z powagą – Na pewno ci pomogą. Ale jedz tylko jedną pastylkę dziennie, bo za dużo naraz może ci zaszkodzić.
Osobiście dopilnowała, by duszek przełknął pastylkę. Potem wyciągnęła garść kolorowej kredy, za pomocą której pokryli rysunkami kawałek placyku przed fontanną. Duszek docenił jej słonia, choć – co Gosia przyznawała z pewną niechęcią – sam rysował o wiele lepiej. Zastanawiała się, czy nie zaproponować gry w klasy, ale nie wiedziała, czy zechciałby grać w dziewczyńską grę, więc o to nie spytała.
Witaminy niestety nie pomogły, pomimo tego, że chłopiec posłusznie łykał pigułki. Gosia uparła się, by spróbowali wspólnie oddalić się od placyku. Wyruszyli trzymając się za ręce, jednak gdy tylko skwerek zniknął za rogiem ulicy, dziewczynka poczuła, że już nie ściska dłoni swojego przyjaciela. Jego samego też koło niej nie było. Nie odpowiadał na jej wołania i dopiero, gdy zawróciła, zastała go z powrotem przy fontannie. Był przybity i przez resztę wieczoru odpowiadał jedynie mruknięciami. Jako że problem wymagał poważniejszych środków, następnym razem Gosia przyniosła ze sobą pół butelki tranu. Uczciwie ostrzegła swojego przyjaciela przed smakiem lekarstwa i w ramach wsparcia przełknęła jedną porcję, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Na poprawę humoru wzięła ze sobą swoją ulubioną książkę z bajkami. Okazało się, że chłopiec nie umie czytać, ale z chęcią słuchał, gdy ona, jąkając się nieco, odczytała pierwszą z baśni.
Pojenie tranem przez cały tydzień również nie odniosło żadnego skutku. Gosia przeczytała całą książkę. Przyniosła następną, a także swoją grę w chińczyka i talię kart. Duszek pokazał jej, jak wspinać się na rosnące na skwerku drzewa i wyjaśnił, jak rozwiązać zadanie z matematyki, z którym nie mogła dać sobie rady (w liczeniu akurat był całkiem dobry). Wytłumaczył też Gosi, jak odróżniać drzewa po kształtach liści i opowiedział o zwyczajach leśnych skrzatów. Tymczasem wiosna mijała i zbliżało się lato. Gosia nie mogła odwiedzać przyjaciela zbyt często, gdyż zbliżał się termin wystawiania ocen, co oznaczało więcej sprawdzianów i zadań. Witaminy dawno już się skończyły, a skrzydełka duszka dalej wyglądały marnie. Dziewczynka uznała zatem, że nadszedł czas, by spróbować innego podejścia. Chłopiec wspomniał kiedyś, że to garniec zawierał magię, która pozwalała mu pojawiać się i znikać na skraju tęczy. Gdyby tylko udało się mu ją przywrócić…
Zaczęła od przyniesienia ze sobą zestawu szmatek i płynu do czyszczenia, który zgodnie z napisem na etykiecie miał usuwać rdzę. Szorowali garniec przez kilka popołudni, jednak efekt był dosyć mizerny. Brud zszedł dość łatwo, jednak rdzę usunęli tylko częściowo. Po wszystkim garniec istotnie nieco błyszczał, ale wciąż bardziej przypominał rzecz nadającą się jedynie do skupu złomu. Nadal nie było w nim ani odrobiny magii – tak przynajmniej twierdził duszek. Do tego środek czyszczący sprawił, że na rękach obojga pojawiła się czerwona, swędząca wysypka. Nietrudno zgadnąć, że mama Gosi zauważyła ją natychmiast i dziewczynka musiała się tłumaczyć, że wpadła w pokrzywy.
Udało jej się zabrać ze sobą maść na podrażnienia i podzielić się nią z duszkiem, który wydawał się z każdym dniem coraz bardziej przybity. Opowiedziała mu wszystkie dowcipy, jakie znała, nawet ten o policjancie i papudze, który tak lubił jej dziadek, a który zupełnie nie był śmieszny. Chłopiec wysłuchał tego, ale widziała, że śmieje się tylko z grzeczności. Zbliżał się koniec roku. Zazwyczaj Gosia była szczęśliwa z powodu nadchodzących wakacji, które spędzała, wyjeżdżając z dziadkami w góry. Teraz jednak martwiła się o swojego przyjaciela. Wprawdzie chłopiec uspokajał ją, że od swojego przybycia do miasta aż do ich spotkania niczego nie jadł i nie umarł z głodu, ale i tak nie mogła przestać myśleć o tym, co może go spotkać pod jej nieobecność.
Miała jednak jeszcze jeden plan.
– Twój garniec – tłumaczyła duszkowi podekscytowana pewnego czerwcowego popołudnia, gdy, jak to mieli w zwyczaju, siedzieli na krawędzi sadzawki – jest garncem na skarb, czy tak?
Chłopiec smętnie skinął głową. Gosia niezrażona kontynuowała.
– Mówiłeś, że kiedy obudziłeś się tutaj, był pusty i pozbawiony magii.
Duszek przytaknął po raz kolejny.
– I ja sobie myślę… Że ktoś zabrał złoto i wtedy garniec przestał być garncem złota, więc przestał być magiczny. Bo nie było skarbu. Tak?
– Nie wiem, co się stało ze złotem… Ktoś musiał je zabrać. Nie sądzę, by można je było odnaleźć.
– Odnaleźć nie – zgodziła się Gosia – Ale możemy spróbować je zastąpić – powiedziała, wyciągając z plecaka metalową puszkę po herbacie, ozdobioną rysunkiem przedstawiającym Chińczyków w kolorowych szatach i drzewa o powykręcanych gałęziach.
Puszka pobrzękiwała cicho. Dziewczynka ostrożnie postawiła ją na skraju fontanny i otworzyła.
– Wiem, że nie jest tego dużo… I wiem, że to nie złoto… – powiedziała nieco zakłopotana – Ale to wszystko, co mam. A dziadek mówił, że grosiki przynoszą szczęście. Dlatego zaczęłam je zbierać.
Chłopiec speszył się na ten widok.
– Nie mogę tego wziąć…
– Możesz i weźmiesz – oświadczyła kategorycznie, zeskakując na chodnik – Tobie są bardziej potrzebne, niż mnie. Uzbieram sobie następne.
Chwyciła puszkę i weszła pomiędzy krzaki. Duszek podążył za nią. Wspólnie stanęli nad krawędzią garnca. Upierała się, by zrobili to razem. Chwycili więc puszkę oboje i na jej znak odwrócili. Monety z brzękiem wpadły do naczynia. Gosi wydało się, że na ułamek sekundy zabłysły złociście, potem jednak znów stały się zwykłymi, drobnymi monetami. Przez dłuższą chwilę stali nad garncem w milczeniu. Wreszcie Gosia zebrała się na odwagę.
– I co? – zapytała cicho, ale spojrzawszy na przyjaciela, nie musiała nawet czekać na odpowiedź. Oczy duszka szkliły się od tłumionych łez.
– To na nic! – wybuchnął – Nigdy się stąd nie wydostanę.
– Na pewno…
– Nie! – krzyknął – Nie chcę twojej pomocy! Nie potrzebuję jej! Od twojego jedzenia boli mnie brzuch, nie cierpię twoich lekarstw, nudzą mnie twoje gry a przede wszystkim mam dość słuchania twojego gadania! Zostaw mnie w spokoju!
Przez kilka sekund Gosia stała jak sparaliżowana. Nie spodziewała się takiej czarnej niewdzięczności. Na początku chciała coś powiedzieć, ale poczuła, że zbiera jej się na płacz. Dlatego bez słowa odwróciła się i uciekła z placyku. Biegnąc do domu, łykała łzy i obiecywała sobie, że nigdy już nie wróci na skwerek.
Rozdział 4
W którym Małgosia znajduje rozwiązanie
Przez kilka następnych dni Małgosia nieraz myślała o duszku i zastanawiała się, czy nie złamać swojej obietnicy, ale gorycz, poczucie krzywdy i urażona duma sprawiły, że wytrwała w swoim postanowieniu. Potem nadeszły wakacje i jak co roku wyjechała z miasta. Po powrocie zaczął się nowy rok szkolny. W porównaniu z poprzednim nauki było znacznie więcej i wiele popołudni upływało Gosi na odrabianiu zadań. Od czasu do czasu powracały wspomnienia, jednak żal do duszka zdążył już skrzepnąć w zimną, zawziętą niechęć. Myślała, że jest inny, że będzie jej przyjacielem, a on okazał się taki jak pozostałe dzieci. I jak jej ojciec – przecież ją odtrącił, chociaż starała się, jak mogła.
Wrzesień minął jak z bicza strzelił, październik też miał się ku końcowi. Jesień z łagodnej, mieniącej się kolorami liści pory roku zmieniła się w ponury i deszczowy przedsionek zimy. Nadszedł jednak dzień tak ładnej pogody, że aż żal było zostać w domu. Małgosia wybrała się na spacer. Najpierw wspięła się do zamku i obeszła go dookoła. Potem przypomniał jej się stary sad z widokiem na rzekę.
Bezdomny siedział na swojej ławeczce, jedząc bułkę. Gosia przystanęła kawałek dalej i zapatrzyła się przed siebie. Wdychała zapach wilgotnej ziemi i gnijących jabłek. Przez chwilę wsłuchiwała się w odgłosy ptaków, ale potem przypomniała sobie, że to przecież duszek nauczył ją odróżniać gatunki po śpiewie. Dlaczego nawet teraz musiał psuć jej humor?
– On ciebie potrzebuje – dopiero, gdy starszy mężczyzna powtórzył te słowa po raz drugi, Gosia zrozumiała, że mówił do niej.
Nie miała żadnych wątpliwości, o kim była mowa.
– Skąd pan wie! – odparowała, odwracając się do bezdomnego – Powiedział, żebym go zostawiła, to zostawiłam – założyła ręce na piersi gestem podpatrzonym u mamy – Niech sobie radzi sam.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Ludzie mówią różne rzeczy w gniewie. Czasami chcą być sami – zamilkł na chwilę, pozwalając, by zastanowiła się nad jego słowami – Czasami też dopiero znacznie później orientują się, że popełnili błąd – dodał, jakby niechętnie, po czym odgryzł spory kęs bułki i zaczął go metodycznie przeżuwać.
– Ale tak naprawdę, to myślę, że nie chciał sprawiać ci kłopotu, dlatego wolał cię zniechęcić – powiedział po chwili.
Gosia poczuła, że budzi się w niej nadzieja. Stłumiła ją szybko.
– A jeśli naprawdę chciał się mnie pozbyć?
– Nie dowiesz się, jeśli nie zapytasz.
– Wie pan, jak mu pomóc?
Bezdomny pokręcił głową, uśmiechał się jednak przy tym.
– Jestem pewien, że coś wymyślisz. Do tej pory szło ci całkiem nieźle.
– Nieprawda! – zaprotestowała gwałtownie.
– Wiem, że mu pomogłaś, nawet jeśli nie sprawiło to, że odrosły mu skrzydełka. Powiem ci coś – nachylił się do nieco przodu – To nie może być trudne. Trudna to jest metafizyka – westchnął ciężko – O tak, metafizyka mnie przygniata. Ale wszystko inne…
Gosia nie miała pojęcia, czym jest metafizyka i jak to jest być przez nią przygniecionym. Sądziła, że mężczyźnie bardziej doskwierać powinien brak dachu nad głową i bieda, ale wydawał się wierzyć w to, co mówił. Zresztą, niezależnie od tego, czym była metafizyka, z pewnością nie miała wiele wspólnego z porwanymi skrzydełkami i pozbawionym magii garncem po złocie. Grzecznie pokiwała głową.
– W takim razie pójdę do niego. Ale jeśli znów mnie odpędzi…
Bezdomny tylko pokiwał głową.
– Zatem powodzenia.
Idąc na skwerek, obmyślała sobie długą przemowę, jaką zruga duszka. Jednak kiedy wreszcie ujrzała przyjaciela, serce ścisnęło jej się z żalu. Wyglądał jeszcze gorzej niż poprzednio. Wychudzony, rozczochrany i tak przeraźliwie smutny, że potrafiła jedynie podbiec do niego i z całych sił przytulić. Duszek słabo odwzajemnił uścisk. Przez dłuższą chwilę oboje nie wiedzieli, co powiedzieć. W końcu Gosia jednocześnie zaczęła wygłaszać wiele razy słyszane od matki pouczenia na temat dbania o siebie, chłopiec zaś w tym czasie wybąkał niepewne przeprosiny. Gosia skwitowała je buńczucznym „Nie ma sprawy”, choć w istocie uważała, że sprawa jest. Sądziła jednak, że bezdomny miał rację, dlatego zdecydowała się zrezygnować z wyrzutów i zamiast tego przejść do karmienia duszka budyniem przyniesionym w słoiku po ogórkach. Budyń po prawdzie wystygł, kiedy go niosła i przeszedł nieco aromatem ogórków, ale chłopiec nie protestował. Gdy skończył, Gosia pokazała szklane kulki, którymi lubiła się bawić, kiedy była mniejsza. Jedna z kulek była pęknięta, ale dzięki temu rozszczepiała światło. Dlatego Gosia ją wzięła – pomyślała, że widok miniaturowej tęczy może rozweselić duszka.
Przez chwilę ustawiała kulkę do słońca, aż wreszcie dostrzegła kolorowe paski na obmurowaniu sadzawki. Duszek uśmiechnął się na ten widok i wyciągnął rękę, jakby chciał ich dotknąć. Szybko cofnął ją jednak, jakby zawstydzony. I wtedy stało się coś dziwnego – Gosi wydało się, że jego blada skóra nabrała nieco koloru w miejscu, gdzie wcześniej dotknęły jej barwne promienie. Poruszyła kulką tak, by światło przesunęło się po dłoni przyjaciela, a potem po skraju poszarpanych skrzydeł. Z wrażenia aż pisnęła.
– Zobacz! – krzyknęła, prawie szarpiąc go za skrzydełko – Leczy się!
Chłopiec podążył za jej wzrokiem. Usłyszała, jak gwałtownie wciąga powietrze.
– To przecież jasne! – podekscytowała się Gosia – Przecież jesteś tęczowym duszkiem! Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam!
W tej samej chwili słońce zaszło za chmury. Kolorowe światło zbladło i straciło lecznicze właściwości. Chłopiec znów wyglądał, jakby miał się pogrążyć w czarnej rozpaczy.
– Nie bój nic – uprzedziła go dziewczynka – Teraz wiem, co trzeba zrobić. Musisz tylko uzbroić się w cierpliwość.
Rozdział 5
W którym Duszek odzyskuje skrzydła
Na szczęście do urodzin Gosi nie pozostało wiele czasu. Mama zdziwiła się nieco, gdy dziewczynka zażyczyła sobie na prezent Zestaw Małego Fizyka, ale też ucieszyła z zainteresowań córki.
Następne trzy tygodnie upłynęły w nerwowym oczekiwaniu. Gosia nie wiedziała, czy mama potraktuje poważnie jej prośbę, a z każdym kolejnym dniem nadchodziła zima. Jeśli plan się nie uda, duszek będzie musiał zostać w mieście na dłużej. Wprawdzie nie chorował jak zwykli ludzie, ale źle znosił zimno. Na samą myśl o tym, że chłopiec miałby pozostać bezradny na mrozie, Gosię ogarniała zgroza. Co, jeśli którejś nocy zamarznie? Tak bardzo się tym martwiła, że aż zaczęła śnić o tym, jak przybiega na skwerek i znajduje placyk przysypany śniegiem, pokryte szronem drzewa, zamarzniętą fontannę i duszka leżącego bez życia na dnie swojego garnca.
Nigdy chyba nie ucieszyła się tak na widok prezentu urodzinowego. Wyściskała matkę i wycałowała. Najchętniej od razu pobiegłaby do przyjaciela, wiedziała jednak, że nie może uciec z własnego przyjęcia. Tłumiąc zniecierpliwienie, grzecznie rozmawiała z mamą, dziadkami i ciocią.
Tej nocy chwycił pierwszy przymrozek i gdy Gosia zbudziła się rano, ujrzała szron na szybie. Tak bardzo przypominało to jej sny, że zamiast jak zwykle iść do szkoły, od razu popędziła na placyk z fontanną. Biegła przerażona, a gdy już prawie dotarła na miejsce, przez chwilę stała, obawiając się tego, co może tam zastać. Nie dostrzegła duszka ani obok sadzawki, ani na drzewie. Z bijącym sercem zajrzała do garnca. Leżał tam, przykryty jej starą niebieską kurtką. Krzyknęła i szarpnęła go za ramię. Było zimne. Nagle chłopiec podniósł głowę i otworzył zaspane oczy.
– Ccco się dzieje? – wymruczał a Gosię zalała tak wielka fala ulgi, że o mało się nie rozpłakała.
– Wstawaj szybko, mam go!
Duszek wstał, dygocząc i oparł się o krawędź garnca. W tym samym czasie Gosia wypakowała z plecaka latarkę oraz pudełko z zestawem. Otwarła je i wyciągnęła niewielki pryzmat. Zapaliła latarkę i skierowała jej światło przez szklaną bryłę. Gdy tylko promienie padły na skrzydełko duszka, zaczęło ono rosnąć i odzyskiwać kolory. Najpierw jedno, potem drugie. Gosia była dokładna. Pod tęczowym światłem latarki skrzydełka nabrały barw. Zmieniło się także ubranie jej przyjaciela – z szaro-burego stało się soczyście zielone. Podobnie jego włosy pojaśniały i nabrały połysku. Wiedziona impulsem Gosia poświeciła też do wnętrza garnca.
Duszek nie wyrzucił jej grosików. Leżały na dnie i gdy tylko dotknęło ich światło, zamigotały i zamieniły się w najczystsze złoto. Dziewczynka zaśmiała się zafascynowana. Jej przyjaciel dołączył do niej i po chwili śmiali się już razem, patrząc, jak zmienia się także garniec. Rdza znikła a metal zaczął lśnić i odbijać tęczę na zewnątrz.
– Magia powróciła i droga się otwiera! – wykrzyknął duszek.
I wtedy nagle Gosia uświadomiła sobie, że za chwilę go utraci. Był przecież wolny i mógł odejść. Wtedy jednak chłopiec chwycił ją za rękę.
– Wskakuj i leć ze mną! – zawołał.
Posłuchała go.
Rozdział 6
Po drugiej stronie tęczy
Barwny wir porwał ich oboje. Przez chwilę Gosi wydawało się, że wzlatują w górę, potem zaś, że koziołkując spadają w wypełnioną migoczącymi kolorami otchłań. Na twarzy czuła uderzenia wiatru. Powietrze pachniało deszczem i kwiatami. Nie wiedziała, jak długo lecieli. Chyba niezbyt długo, bo nim zdążyła na dobre się wystraszyć, wiatr ucichł a światło zgasło. Garniec zatrzymał się gdzieś, gdzie było ciepło, ciemno i pachniało lasem. Ściskając rękę duszka, dziewczynka rozejrzała się dookoła.
– Pory roku i dni tutaj nie biegną tak samo, jak w twoim świecie – wyjaśnił uspokajająco chłopiec i wtedy dopiero Gosia zdała sobie sprawę, że w miejscu, do którego trafili, panuje noc.
Wzrok dziewczynki zaczął przyzwyczajać się do ciemności i wkrótce mogła rozróżnić pierwsze szczegóły. Po kilkunastu sekundach od ich przybycia dookoła rozkumkały się żaby. Jak się okazało, garniec leżał nad brzegiem jeziorka pomiędzy dużym głazem a grubym pniem wierzby płaczącej. Ponad powierzchnią wody śmigały drobne, jasne kształty. Jeden z nich na chwilę przysiadł duszkowi na głowie. Okazał się jętką o skrzydłach fosforyzujących bladofioletowym blaskiem. Chłopiec zgrabnie wyskoczył na zewnątrz, a potem pomógł Gosi wyjść. Tuż przy brzegu na powierzchni unosił się ogromny liść lilii. Gdy duszek stanął na nim, liść ugiął się nieco, ale nie zatonął. Chłopiec szybko przeskoczył na następny, machając ręką, by Małgosia poszła w jego ślady. Skacząc z liścia na liść wydostali się spod gałęzi drzewa. Dziewczynka spojrzała w górę i aż westchnęła z zachwytu. Nigdy nie widziała aż tylu gwiazd. W domu zasłaniał je smog i przyćmiewały światła miasta, ale nawet na wakacjach nie miała okazji oglądać tak pięknego nieba. Miało ciemnogranatowy, niemal czarny kolor. Było tak ogromne, że zdawało się wciągać w głąb. Niezliczone gwiazdy wydawały się bliskie, jak na wyciągnięcie ręki. Inaczej niż te widziane z okna domu w mieście, nie były jedynie białymi punkcikami. Zabarwiały je odcienie czerwieni, żółci i błękitu. Przecinająca nieboskłon Droga Mleczna wyglądała jak usypana z błyszczącego pyłu.
– Poczekaj, aż wzejdzie księżyc – powiedział duszek – Tutaj jest o wiele większy, niż w twoim świecie.
W blasku przelatującego obok owada Gosia dostrzegła uśmiech chłopca.
Jeziorko nie było duże. Szybko dotarli na jego drugi brzeg i podążyli ścieżką, wspinającą się na niewielki pagórek porośnięty wysoką, miękką trawą. Po jego drugiej stronie rozciągał się najpiękniejszy las, jaki Gosia widziała w całym swoim życiu. Nie było tu krzewów ani paproci, tylko niekończące się łany kwiatów, przypominających zawilce. Tyle że żaden zawilec, jaki do tej pory widziała dziewczynka, nie świecił łagodnym, jasnobłękitnym światłem. Bijący od roślin blask wydobywał z ciemności pnie brzóz, których delikatne gałęzie zwieszały się szeleszczącą kurtyną nad głowami dzieci. Duszek poprowadził ich wąską ścieżynką na polankę, gdzie tryskało źródełko. Z westchnieniem ulgi chłopiec uklęknął nad nim i napił się wody. Gosia także jej spróbowała. Była chłodna i czysta, jak leśne powietrze. Potem poszli dalej. Nocne ptaki śpiewały cicho skryte w listowiu. Dwa razy drogę przebiegły im tutejsze sarny o połyskującej srebrzyście sierści.
– Dokąd idziemy? – spytała Gosia duszka po dłuższej chwili wędrówki przez las.
– Zobaczysz!
Świecące kwiaty i brzozy ustąpiły miejsca starym dębom o poskręcanych korzeniach i konarach. Panowała tu ciemność, w której rozbłyskiwały zielone latarenki świetlików. Pohukiwały sowy a od czasu do czasu w poszyciu błyskały oczy skrytych w mroku zwierząt. Duszek ponownie chwycił Gosię za rękę i poprowadził niewidoczną ścieżką. Po pewnym czasie dziewczynce wydało się, że pomiędzy drzewami błyska żółto-pomarańczowe światło. Gdy podeszli bliżej, okazało się ono oknem niewielkiej chatki o spadzistym dachu.
– To chatka Jagi – oznajmił chłopiec.
– Baby Jagi? – zapytała zaniepokojona Gosia, przypomniawszy sobie losy swojej bajkowej imienniczki.
– Nie Baby! Nawet tak nie mów. Strasznie nie lubi, gdy mylą ją z jej babcią.
Podeszli do drzwi i duszek zastukał donośnie mosiężną kołatką w kształcie jaszczurki. Za drzwiami dało się słyszeć szuranie, po czym donośny młody głos zapytał:
– A kogóż to niesie o tej porze?
Zanim którekolwiek z nich zdążyło odpowiedzieć, drzwi otwarły się na oścież. Stanęła w nich młoda dziewczyna. Jej kręcone rude włosy opadały aż do pasa. Ubrana była w prostą, brązową sukienkę o szerokich rękawach. W kilku miejscach rękawy były poplamione a na prawym łokciu ziała dziura. Na widok duszka młoda kobieta wykrzyknęła:
– Gdzieżeś ty się podziewał, urwisie jeden! Wiesz, że ciotka uszy ci powyrywa!
Chłopiec smętnie spuścił głowę i zaczął mamrotać, że to był wypadek. Spojrzenie gospodyni przeniosło się na Gosię. Chcąc uprzedzić pytanie, duszek oznajmił:
– To jest Małgosia, która pomogła mi wrócić do domu.
– Ja jestem Jaga, ale to pewnie już wiesz – oznajmiła dziewczyna, odsuwając się nieco od drzwi – Wejdźcie!
Wnętrze chatki okazało się większe, niż można by sądzić. Na kominku trzaskał ogień, w zawieszonym nad nim kociołku coś bulgotało. Pod ścianą stało szerokie łóżko, zaś po jego obydwu stronach pod ścianami – regały z książkami. W jednym kącie znajdował się stół zawalony szklanymi naczyniami najdziwniejszych kształtów i rozmiarów, w drugim natomiast ława przykryta haftowanym obrusem, kilka krzeseł i całkiem spory kredens. Zawieszone pod powałą zioła wydzielały ostry zapach. Jaga zaprowadziła swoich gości do stołu.
– Siadajcie, siadajcie. Pewnieście głodni?
Nucąc, zakrzątnęła się po izbie i po chwili przed dziećmi stały kubki ciepłego kompotu oraz miska z gulaszem dla Gosi. Przed chłopcem Jaga postawiła talerz z główką kwiatu, przypominającego olbrzymią piwonię. Duszek z ukontentowaniem zaczął obrywać kolejne płatki i zjadać je niczym sałatę.
– A teraz, póki wszyscy śpią i mamy nieco spokoju, powiedzcie, co się wydarzyło.
Spełnili jej prośbę. Dziewczyna słuchała uważnie, od czasu do czasu kiwając głową, jakby do własnych myśli.
– Nie mam pojęcia, kto ukradł twoje złoto – powiedziała na koniec. Ale spróbuję się tego dowiedzieć.
– Chciałbym cię o coś poprosić – dodał duszek – Wbrew temu, co myśli Gosia, nie potrafię spełniać życzeń…
Dziewczynka spojrzała na towarzysza zdziwiona i lekko zawstydzona. Nigdy nie wspominała mu o tym, dlaczego w ogóle zapragnęła go odszukać, kiedy zobaczyła tęczę nad miastem w tamten wiosenny dzień.
– Ale ty masz moc – ciągnął duszek – Zapłacę ci za to.
Jaga zmierzyła oboje poważnym spojrzeniem.
– Zobaczymy, co da się zrobić. Czego pragniesz? – oczy rudowłosej zalśniły bursztynowo, gdy utkwiła wzrok w twarzy dziewczynki.
– Chciałabym, żeby tata znów nas kochał – wyszeptała Małgosia jednym tchem.
Na te słowa dziewczyna posmutniała.
– Nie potrafię tego uczynić – powiedziała łagodnie – Mogłabym zaklęciem zmusić go do powrotu, ale to nie byłaby jego decyzja, więc w głębi duszy by się opierał i prędzej zacząłby was nienawidzić. Gdybym bardzo chciała, mogłabym jeszcze potężniejszym czarem spętać jego umysł… ale wtedy to nie byłby już twój ojciec, tylko puste naczynie, noszące jego twarz. Czy rozumiesz?
Gosia poczuła, jak łzy wzbierają jej w oczach.
– Nie płacz, maleńka – Jaga pogłaskała dziewczynkę po głowie – Nic nie możesz na to poradzić. Ale mogę dać ci zioła, których zapach podniesie twoją matkę na duchu i złagodzi jej ból. I jeszcze jedno – nachyliła się w stronę Gosi – Widzisz, na niektóre rzeczy nie można nic poradzić. Ale na inne można. Kiedyś sama będziesz dorosła i wtedy to ty będziesz wybierać. Możesz mieć kiedyś własną rodzinę i dom. Bo czemu nie? – uśmiechnęła się ciepło – Chcesz zobaczyć mojego smoka? – zapytała znienacka – Nazywa się Maciuś? Tylko lepiej go teraz nie budzić.
Wstała i zaprowadziła ich do najciemniejszego kąta izby, gdzie w wiklinowym koszyku wyściełanym miękkim kocem spało zwinięte w kłębek niewielkie stworzenie. Gdy Jaga nachyliła się nad nim ze świecą, zielone łuski zalśniły złociście.
– A teraz idźcie, jeśli chcecie jeszcze ze sobą spokojnie porozmawiać. Zbliża się ranek, niedługo wszyscy wstaną. Twoja ciotka także…
Posłuchali jej rady, podziękowali za gościnę i udali się w dalszą drogę, która zaprowadziła ich nad urwisko. Rozciągał się stąd widok na pogrążony w mroku las, nad który właśnie wzeszedł złocisty księżyc w pełni. Rzeczywiście był ogromny i zdawał się do nich uśmiechać.
W końcu niebo nad horyzontem zaczęło blednąć.
– W twoim mieście zbliża się popołudnie – powiedział duszek – Jeśli teraz wrócisz, w sam raz zdążysz na obiad.
Gosia już miała zaprotestować, ale wtedy pomyślała, że mama na pewno by się o nią martwiła, gdyby nie wróciła do domu. Nie chciała jednak opuszczać tej dziwnej krainy, ani tym bardziej rozstawać się z duszkiem. Ten jakby odgadł jej myśli.
– Daj rękę – powiedział i położył na dłoni dziewczynki złotą monetę.
Pieniążek zajaśniał, a potem wtopił się w skórę Gosi.
– Jeśli tylko zechcesz, będziesz mogła powracać tutaj w snach – oznajmił duszek, uśmiechając się – A teraz zamknij oczy.
– Do zobaczenia – wyszeptała.
– Do zobaczenia – odparł.
Potem znów ogarnął ją tęczowy wir i po chwili stała na skwerku z fontanną, w jednej ręce ściskając pryzmat a w drugiej uchwyt plecaka.
Beatrycze Nowicka
Kraków, 14–16 III 2015