Beatrycze Nowicka Opowiadania

Dama z sokołem (Ithel I)

Samotna sylwetka jeźdźca wyłoniła się z porannych mgieł. Po chwili Avred nie miał już żadnych wątpliwości. Nakazał swojemu oddziałowi stanąć. Wyrównali szyk. Upewniwszy się, że wszystko było w najlepszym porządku, dowódca wyjechał przybyszowi na spotkanie.

Ubrana była w czarny, męski strój do konnej jazdy i długi, ciemnofioletowy płaszcz. Żadnych ozdób, biżuterii, nic, co miałoby znamionować bogactwo czy szlachetne pochodzenie. Jednak wyhaftowany na płaszczu srebrny triskel nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że nieznajoma należała do ścisłej elity. Avred zdziwił się na ten widok. Nikt w całym Derr nie sądził, że Gildia wysłucha prośby o pomoc. Nieoczekiwana odpowiedź zaskoczyła wszystkich, łącznie z księciem. Pojawienie się czarodziejki Wysokiego Kręgu było jeszcze większą niespodzianką.

Gdy do niej podjechał, zgrabnie osadziła swojego karosza.
– Witaj, pani – postarał się nadać swojemu głosowi uroczyste brzmienie – Zwę się Avred de Threvien. Wysłano mnie, abym godnie cię przywitał i dopilnował, byś bezpiecznie i wygodnie dotarła do Derain.
Skłoniła głowę. Kasztanowe loki na chwilę przesłoniły jej twarz.
– Zaszczyt to dla mnie – odparła melodyjnym głosem – Jestem Ithel z Avanth.
– Z Avanth? – zdziwił się, zapominając o etykiecie.
Popatrzyła na niego. Wzrok czarodziejki był przenikliwy i uważny, jak spojrzenie drapieżnego ptaka. Nie uciekał przed nim.
– Nie przybywam aż stamtąd.
Kolor jej oczu przywiódł mu na myśl morze w pochmurny dzień. W tej chwili właśnie słońce wyjrzało zza chmur.
– W Przystani urodziłam się i wychowałam, ale ostatnio pracowałam w Akademii Księżyca w Rev – wyjaśniła Ithel z uśmiechem.
– To i tak daleko stąd.
– Na dobrym koniu siedemnaście dni drogi.
– I przez cały ten czas, pani, podróżowałaś sama? Przecież to niebezpieczne…
Ku swemu zdziwieniu usłyszała w jego głosie nutkę autentycznego zaniepokojenia. Większość zwykłych ludzi zachowywała w stosunku do niej trwożliwy dystans. Podziwiano jej kunszt, ale jednocześnie obawiano się go. Tymczasem w zachowaniu rycerza nie wyczuła nieufności ani niechęci. Z czystej ciekawości wniknęła w jego umysł. Nie udawał.
– Nikt mnie nie niepokoił – zaśmiała się dźwięcznie, a potem nagle, zamiast czarodziejki Avred zobaczył przed sobą rycerza w pełnej zbroi, na ogromnym bojowym rumaku – To oczywiście niedoskonała iluzja – odezwał się rycerz tubalnym głosem, wskazując na gościniec, gdzie ścielił się cień szczupłej sylwetki na wierzchowcu zwykłych rozmiarów – Ale zazwyczaj wystarcza. Jeżeli nie… – rycerz machnął ręką.
Kopyta kilkunastu koni zadźwięczały o kamienisty trakt. Poranne słońce lśniło w wypolerowanych blachach, powiewały sztandary, konie parskały i rżały. Żaden ze zbrojnych nie rzucał cienia. Avred usłyszał zdziwione okrzyki swoich ludzi. Kolejny gest i orszak znikł. Czarodziejka była wyraźnie rozbawiona.
– Rozumiem – Avred uśmiechnął się również – Twoje umiejętności, pani, zasługują na uznanie. Jednak nie używasz ich przez cały czas.
– Słuszna uwaga – Ithel popatrzyła w niebo.
Po chwili dostrzegł czarną plamkę, która rosła, aż w końcu nabrała ptasich konturów. Czarodziejka wyciągnęła rękę w skórzanej rękawicy. Sokół wylądował z łopotem skrzydeł.
– Jest piękny – Avred zajmował się sokolnictwem od lat. Jedno spojrzenie wystarczyło mu, by ocenić ptaka – I znakomicie wyszkolony.
Czarodziejka pogłaskała lekko brązowe pióra.
– To Hrii – sokół rozejrzał się dookoła, strzepnąl skrzydłami i ponownie wzbił w powietrze – Ostrzega mnie, gdy dostrzeże coś niepokojącego. A teraz, jak sądzę, czas jechać.
Avred wydał odpowiednie polecenia i wyruszyli w drogę powrotną do stolicy księstwa.

– Pięknie tu – powiedziała nieoczekiwanie czarodziejka, wskazując gestem budzący się las.
– O tę ziemię warto walczyć.
Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Ithel zdawała się być całkowicie pochłonięta kontemplacją krajobrazu.
– Myślę, mości Avredzie, że powinniśmy poważnie porozmawiać, zanim jeszcze spotkam się z księciem – odezwała się w końcu – Chcę wiedzieć, co się tu naprawdę dzieje.
Rycerz wydał krótki rozkaz. Oddział podzielił się na dwie części, z których jedna wysforowała się daleko w przód, druga została w tyle.
– Wszystko zaczęło się niedługo po śmierci starego księcia i objęciu tronu przez Ghaladda. Najpierw zaczęli ginąć ludzie, najczęściej chłopi i wędrowni kupcy. Nigdy nie było świadków. Po kilku lub kilkunastu dniach znajdowano ich ciała – Avred przełknął ślinę – Widziałem parę i wiem jedno, nawet wrogowi nie życzyłbym takiej śmierci. Część była niemal porozrywana na kawałki, jakby przez jakąś wielką bestię, inni wyglądali jak ofiary chorób lub topielcy…
Ithel z trudem powstrzymała grymas, gdy wspomnienia Avreda przesunęły jej się przed oczami. Była zdolną telepatką i nigdy nie miała specjalnych skrupułów, jeżeli chodzi o wykorzystywanie swojego talentu.
– Nadeszła jesień, noce stawały się coraz dłuższe. Wtedy pojawiły się zjawy. Wielu widziało dziwne światła i postacie wojowników. Widma miały ponoć zsyłać koszmary dręczące mieszkańców wiosek. Ludzie zaczęli się burzyć – rycerz przerwał na chwilę – Książę Ghaladd zamierza poślubić Faer z Wadrów. Zapragnął królewskiej korony Jeran.
– Czy to możliwe, że Rodryk Żelaznoręki zgodzi się na to małżeństwo?
– W górach Derr jest złoto, żelazo i freth’al. Do tej pory nie wydobywano ich na wielką skalę. Tamte tereny zawsze uchodziły za ziemie Dzieci Dairenn. Pewnie nie znasz legendy o początkach państwa i rodu Yth?
Przytaknęła.
– Kiedy przybyli tu pierwsi ludzie, Ythar o Dębowym Ramieniu pojął za żonę Revellais, córkę Pani Gór. Wtedy zawarto przymierze. Dzieci Dairenn podzieliły się z nami ziemią, ale góry miały pozostać nietknięte. Książę Ghaladd, chcąc przekonać Rodryka, rozpoczął wydobycie, a poza tym podniósł podatki.
– Domyślam się, jak to wpłynęło na ludność.
– Uważają, że działania księcia rozzłościły Leśny Lud. Z drugiej strony… – znów się zawahał, ale mówił dalej – Część, szczególnie ci możniejsi, uznali, że to doskonały pretekst, by pozbyć się Starszych. Zaczęły się polowania i samosądy. Kilku pojmano i stracono. Nie trzeba było długo czekać na odwet. Dziś tylko najgłupsi zapuszczają się do Północnej Puszczy. Co oczywiście nie przeszkadza co poniektórym snuć planów o jej podpaleniu.
Ithel skrzywiła się. Im dłużej słuchała rycerza, tym bardziej nie podobała jej się cała sprawa.
– Tegoroczna zima była długa i mroźna. Potem wiosenne przymrozki i gradobicia zniszczyły część zasiewów. Ludzie ginęli nadal. Z tym, że dopóki to wszystko dotyczyło wieśniaków, Ghaladd niespecjalnie się przejmował. Próbowałem na własną rękę szukać sprawcy, ale miałem zbyt mało własnych ludzi, a książęce wojsko zajmowało się utrzymywaniem spokoju. Wkrótce jednak zaczęli ginąć mieszkańcy większych, uforytfikowanych miast a nawet zamku. To poskutkowało. Ghaladd postanowił działać, jednak wszystkie nasze starania spełzły na niczym. Wtedy zwróciliśmy się do was.
– Nie mieszka tu żaden czarodziej?
– Kiedyś mieliśmy nadwornego maga, ale z nieznanych mi przyczyn popadł w niełaskę i musiał opuścić Derr. Nie wiem, dokąd się udał. To wszystko, co wiem, pani.
– Dziękuję. Tego właśnie potrzebowałam.
Przez resztę drogi nie poruszali już tego tematu.

Do Derain przybyli wieczorem. Stolica księstwa leżała u wrót doliny wrzynającej się głęboko w Północne Góry. Ulokowana na stromym zboczu jednego z górskich jęzorów zapewniała skuteczną obronę podczas oblężenia, stała też na straży skalnej bramy. Jak wyjaśnił Avred, kiedyś, zanim odkryto szlak morski, to właśnie przez dolinę i przełęcz za nią wiódł handlowy szlak do Wertanu. Teraz nikt już nie wędrował przez niebezpieczne góry i rozciągające się za nimi płaskowyże a Derr stało się tylko prowincjonalnym, niewiele znaczącym księstewkiem. W porównaniu z wielkimi metropoliami na nizinach, Derain zasługiwałoby raczej na miano osady, jednak było w nim coś budzącego respekt. Górowało nad doliną przytulone do górskiego stoku i zwieńczone koroną zamkowych wież. Wysokie mury z ciemnoszarego kamienia stapiały się z otaczającymi skałami. Ukośne promienie zachodzącego słońca wyostrzyły cienie, nadając bryle miasta surowość i majestat. Droga wiła się serpentyną pod górę. Zanim dotarli do wrót, czerwona łuna zachodu ustąpiła zmierzchowi.

Wewnątrz murów przycupnęły niewielkie kamienice i drewniane domy. Wąskie, wybrukowane uliczki były nadzwyczaj schludne. Okna rozświetlone migotliwym blaskiem ognia zdawały się spoglądać przyjaźnie na przejezdnych. Zamek wznosił się ponad grodem na wykutym w zboczu tarasie, otoczony osobnym pasem murów. Jednym bokiem przylegał do zbocza góry, z pozostałych stron oblewało go miasto. Główna ulica wspinała się do kamiennej bramy. Czekała już przed nią kolejna grupa rycerzy. Przywitali Ithel z wielkimi honorami.

W przeciwieństwie do miasta twierdza również wewnątrz zachowywała ascetyczną surowość, choć gdzieniegdzie w obrębie murów wyrastały drzewa. Zostawiwszy konie pod opieką stajennych, Ithel wraz z Avredem i jego przybocznymi udali się do sali audiencyjnej. Pomimo dość późnej pory komnata pełna była ludzi, którzy na widok czarodziejki rozstąpili się z ukłonem. Sala tronowa była długa i wysoka. Broń zawieszona na jej ścianach lśniła w chybotliwym świetle pochodni. Oprócz niej wisiały tam także myśliwskie trofea i portrety. Wizerunek Ythara i Revellais umieszczono nad dębowym, okutym żelazem tronem. Siedzący na nim Ghaladd zupełnie nie pasował do tego miejsca. W lawendowej jedwabnej koszuli z żabotem, żółtym kubraku ze złotymi zapięciami, bufiastych fioletowych spodniach, bordowych rajtuzach i żółtych ciżmach o podwiniętych noskach książę wyglądał tak zabawnie, że Ithel omal nie parsknęła śmiechem. W kwestii fryzury Ghaladd również hołdował najnowszym modom. Czarne włosy księcia, utrefione w misterne loczki, aż błyszczały od wtartej w nie pomady. Obrazu dopełniało zaś coś, co w zamyśle miało być bródką przyciętą na sposób południowy. Czarodziejka ukłoniła się głęboko, żeby nikt nie dostrzegł jej uśmiechu.
– Wasza książęca mość. Oto szlachetna Ithel z Avanth, która przybyła w odpowiedzi na nasze prośby – przedstawił ją Avred.
– Dziękujemy za okazaną nam dobrą wolę, pani Ithel – książę skinął starym, ciężkim berłem.
– Żywię nadzieję, iż moja pomoc okaże się przydatna.
– Prosimy spocząć – na znak Ghaladda przed tronem postawiono rzeźbione krzesło.
Jeden z książęcych doradców przedstawił czarodziejce sytuację, oczywiście ani słowem nie wspominając o niczym, co uchybiałoby księciu. Rozwodził się nad mordami i szaleństwami pogody, pomijając kwestię zwłoki oraz konflikt z Dziećmi Dairenn. Niepokoje w kraju wyjaśnił obawami ludności przed zmianami, które jego światły władca chce wprowadzić dla dobra księstwa. Ithel próbowała odczytać myśli Ghaladda, jednak napotkała barierę. Chronił go amulet i to sporządzony przez nie byle kogo, skoro potrafił powstrzymać nawet ją. Złamanie zabezpieczeń wymagałoby czasu i wysiłku. Uznała, że na razie nie jest to konieczne. Kiedy opowieść radcy dobiegła końca, książę zaprosił czarodziejkę na ucztę. Przyszła na nią, jednak nie została długo. Po wieczerzy zaprowadzono Ithel do komnat gościnnych, zgodnie z jej dyspozycjami położonych w najrzadziej uczęszczanej części zamku. Rzeczy czarodziejki już tam na nią czekały, a w pomieszczeniu obok parowała balia gorącej wody. Ponieważ zażyczyła sobie również pracowni, przygotowano dla niej komnatę w najbliższej baszcie. Jak szybko zorientowała się po resztkach aury, niegdyś pracował tu czarodziej. Zapewne wypędzony nadworny mag. Niestety nie pozostawił żadnych ksiąg ani sprzętów. Ithel odesłała służbę, otworzyła okno i wpuściła sokoła.

Przez następne trzy dni czarodziejka spędzała całe godziny w wieży i nie widywała się z nikim poza służbą. Zamek aż huczał od plotek. Wreszcie, czwartego dnia o brzasku obudziła pałacowego skrybę, domagając się mapy księstwa, roczników, zapisków z ostatniego roku, szczegółowych danych na temat zaginięć i pojawiających się zjaw. Po południu spotkała się z książęcą radą, gdzie kazała opowiedzieć sobie wszystko dokładnie. Dowiedziała się, że w samym zamku zginęło troje ludzi – stajenny, paź i jedna z dam dworu. Ithel rozkazała zebrać wszystkich arystokratów, po czym wypytywała ich o okoliczności zaginięć i odnajdywania zwłok oraz wszelkie niepokojące zdarzenia i obserwacje. Następnego dnia rozmawiała ze służbą, a wieczorem obejrzała miejsca, w których znaleziono ciała.

Wyniki nie okazały się zadowalające. Nawet telepatyczne umiejętności Ithel nie zdały się na wiele. Ci ludzie naprawdę nic nie wiedzieli. Wszystkie porwania zdarzały się w nocy, nie było żadnych naocznych świadków. Udało jej się ustalić, że stajennego widziano po raz ostatni, gdy wychodził wieczorem do miasta na zabawę w karczmie. Paź spotykał się potajemnie z córką kupca, również poza murami. Ale dama Ellein nie zwykła opuszczać zamku. Przez ostatnie miesiące swojego życia większość nocy spędzała bądź to czekając na wizytę księcia, bądź to na miłosnych igraszkach. W chwili gdy zginęła, Ghaladd bawił u innej dwórki. Zwłoki stajennego porzucono wśród skał niedaleko miejskich murów, pazia na drodze do Derain a damę ktoś przewiesił przez krawędź pałacowej studni. Wciąż unosił się tam ślad magii. Był ulotny i wyblakły. Obcy. Trudno będzie go zidentyfikować. Taki sam odkryła w komnacie Ellein. Wciąż za mało.

Następnych kilka dni próbowała dowiedzieć się czegoś w mieście. Książęca straż dopilnowała, by wszyscy potencjalni świadkowie stawili się na przesłuchanie. Ithel dowiedziała się, że stajenny spędził ostatnią noc życia w karczmie, nad ranem zaś udał się z powrotem do zamku. Paź nigdy nie dotarł na spotkanie z dziewczyną. Czarodziejka poznała też historię kolejnych pięciu mordów. Nadal nie wiedziała, co zabiło tych ludzi. Widziała ciała we wspomnieniach świadków – ślady zębów i pazurów wskazywały na jakieś ogromne zwierzę. Tylko jeden trup wyglądał inaczej, cały pokryty wrzodami i opuchnięty. W miejscach odkrycia trupów wciąż natrafiała na to samo echo zaklęć. Stary, na wpół obłąkany żebrak utrzymywał, że widział zmierzający w stronę zamku korowód widm. Ludzie byli przerażeni. Ithel nie potrafiła osądzić, czy śnione przez niektórych koszmary zostały przez kogoś zesłane, czy też stanowiły projekcje ich własnych lęków.

Obwieściła Ghaladdowi, że pragnie zobaczyć wszystkie miejsca, w których ginęli ludzie. Poprosiła o zbrojną eskortę Avreda. Książę nie miał nic przeciwko, sam Avred również. Ucieszył się nawet, że będzie miał okazję odwiedzić syna, którego zostawił we własnym zamku. Rycerz nie powiedział tego głośno, ale nie trzeba było zaglądać w jego umysł, by odgadnąć, że martwi się o chłopaka. Nikt nie wydawał się bezpieczny przed tajemniczą bestią.

Wkrótce o Ithel zrobiło się głośno. Była w trzech Derrańskich miastach, odwiedziła zamki możnych, miasteczka, wioski i małe, zagubione wśród lasów osady drwali. Niemal w każdej ktoś zginął. Wszędzie powtarzał się ten sam scenariusz – noc i nikogo, kto by wiedział, co się tak naprawdę stało. Zabrane z zamku mapy zapełniały się powoli kolorowymi symbolami. Czarodziejka nie mówiła nikomu, co one oznaczają. Z Avredem rozmawiała niewiele, po całych dniach przesłuchań była po prostu zbyt zmęczona. Cudze myśli kłębiły się w jej głowie a gdy zamykała oczy, widziała zmasakrowane ciała. Żałowała, że nie udało jej się nigdy przyjechać na tyle wcześnie, by je przebadać. Avred towarzyszył czarodziejce przez cały czas. Polubiła milczącą obecność rycerza. Czasami napotykała jego zmartwione spojrzenie. Nieustannie namawiał ją, by choć trochę odpoczęła. Ona jednak nie chciała przerywać podróży – czas upływał nieubłaganie i wciąż ginęli ludzie. Zgodziła się na dłuższy postój, gdy do sprawdzenia pozostały jej tylko ziemie rodu de Threvien i obrzeża Północnej Puszczy.

Zamek Avreda wznosił się na szczycie wzgórza. Zbudowano go najpewniej w tym samym czasie, co książęcy. Ród de Threvien był jednym najstarszych i najznamienitszych. Choć wraz z utratą znaczenia całego księstwa stracili ogromną część wpływów i władzy, wciąż darzono ich respektem. Ithel widziała go w oczach poddanych rycerza, którzy wyjechali im na spotkanie. Uwagę czarodziejki zwrócił kilkunastoletni chłopiec. Ubrany był dość skromnie, właściwie tylko tarcza z herbem i stanowczo za ciężki dla niego miecz wskazywały na szlachecki stan. Miał jasne włosy, które miejscowym zwyczajem nosił rozpuszczone. Czarodziejka dostrzegła radość i ulgę, jaka odmalowała się na twarzy chłopaka na widok ich oddziału. Szczupła sylwetka, postawa i rysy nie pozostawiały wątpliwości, co do tożsamości młodzieńca.
– Witam cię, władająca mocą pani z Avanth – chłopak pocałował Ithel w rękę – I ciebie, ojcze – schylił głowę.
– I ja cię witam, Dalhathu, synu Avreda – odpowiedziała, jak mogła najpoważniej, choć rycerska maniera nieco ją śmieszyła.
– Jak przykazałeś ojcze, wszystko zostało przygotowane, by godnie przyjąć szlachetną panią Ithel.
– Zapraszam zatem w progi mojej dziedziny.
– Będę zaszczycona.

Ucztę przygotowano w największej sali zamku. Gospodarze nie szczędzili wysiłków, by pokazać się z jak najlepszej strony. Pośrodku udekorowanego stołu spoczywał pieczony dzik, nie zabrakło ptactwa, sarniny i przedniego wina. Zaproszony bard opowiadał legendy i śpiewał stare ballady. Ithel posadzono na szczycie stołu obok Avreda. W czasie uczty rycerz opowiedział czarodziejce o kilku swoich wyprawach na niziny i o płaskowyżach, na które zapuszczał się w młodości. Jak się okazało, był kiedyś w Avanth, dotarł nawet na Zachodnie Krańce. Ithel zrewanżowała się gospodarzowi historiami z jej podróży, opisała odległy Wertan i Elethiel, Błękitną Stolicę Cesarstwa Ytany. Wieczór upłynął im szybko.

Obudziła się wcześnie i wyszła na dziedziniec. Gdy obmywała twarz zaczerpniętą ze studni wodą, usłyszała kroki. Dalath zatrzymał się kilka kroków za nią. Czarodziejka spojrzała na niego pytająco.
– Ja… – zaczął cicho – Chciałbym ci, pani, podziękować.
– Ale za co? – zdziwiła się.
– Już od wielu lat nie widziałem ojca tak szczęśliwego.
Ithel zdumiała się jeszcze bardziej.
– Odkąd umarła moja matka – dodał chłopak po chwili – Nigdy…
Przerwał mu przenikliwy skwir. Sokół wylądował na cembrowinie studni. Przez chwilę kobieta i ptak patrzyli na siebie.
– Obudź Avreda – krzyknęła do zdezorientowanego chłopaka – Musimy natychmiast ruszać.

Dojechali na miejsce jako pierwsi. Ofiara leżała w paprociach, w niewielkim zagajniku na skraju lasu. Już z daleka widać było muchy krążące nad ciałem. Poszycie wokoło zbryzgane było krwią, która nie zdążyła jeszcze zbrązowieć. Szkliste, nieruchome oczy dziewczyny wpatrywały się w przesłonięte liśćmi niebo. Na nienaturalnie wykrzywionej twarzy widniały głębokie ślady pazurów. Gardło, pierś i brzuch ofiary zostały rozszarpane, z czerwonej brei wystawały żebra. Kończyny dziewczyny połamano w wielu miejscach, lewa ręka była niemal oderwana od tułowia. Ithel przykucnęła nad zwłokami i czubkami palców dotknęła głowy trupa. Obrazy pojawiły się nagle, przebiegły przed jej oczami w szaleńczym tempie.

Idzie leśną drogą, jest wieczór, wraca do domu, prowadząc stadko kóz. Nagle, tuż przed nią rozbłyska niebieski owal. Bestie wyskakują z niego, pędzą w jej stronę, biegną bezgłośnie, wielkie czarne psy ze świecącymi oczyma. Próbuje uciekać, krzyczy. Dopadają ją natychmiast. Błękitny krąg otwiera się ponownie. Ciemność. Stęchły zapach. Są wszędzie. Wokoło. Ich oczy. Rzucają się na nią. Ból, potworny ból. Już nie krzyczy, wyje. Umrzeć. Niech to się już skończy!

Poczuła, że ktoś nią potrząsa. Otworzyła oczy. Avred klęczał tuż przy niej. Mówił coś, ale nie była w stanie go usłyszeć. Musiała się uspokoić. Natychmiast. Przecież jeszcze nie skończyła. Odsunęła od siebie rycerza. Wyprostowała ręce i wolno przesunęła nimi nad ciałem. Pozwoliła obcej magii wtargnąć do swojego umysłu. Białe światło eksplodowało pod zamkniętymi powiekami czarodziejki. Przeraźliwe zimno opanowało całe jej ciało, miała wrażenie, że za chwilę zamarznie, choć nie straciła czucia. Wręcz przeciwnie, lodowate tchnienie paliło iskrami bólu. I nagle wiedziała wszystko. Odrzuciła od siebie niszczącą energię. Powoli wracała jej świadomość. Wstała. Avred przytrzymał ją i objął. Trzęsła się. Ciepło powoli wracało, czuła pulsującą krew.

Ostatnie wioski i miasteczka odwiedziła właściwie tylko dla potwierdzenia swoich domysłów. Gdy wieczorem wróciła do zamku Avreda, jej mapa była już uzupełniona. Musiała odpocząć, ale nie mogła spać. Gdy wyszła z komnaty, natknęła się na rycerza siedzącego pod jej drzwiami. Zmieszał się na jej widok. Zaprosiła go do środka.
– Wcale się nie dziwię, że nikt nic nie widział – powiedziała, gdy usiadł przy zawalonym pergaminami stole – Dobrze zrobiliście, wzywając maga. Te istoty nie są zwykłymi zwierzętami. Zostały przyzwane. Nie uczynił tego czarodziej.
Zamilkła. Avred czekał.
– To stara i potężna magia – podjęła po chwili – Nie pochodzi ze świata żywych – wskazała dłonią jeden z pergaminów – Na tej mapie zaznaczyłam miejsca, w których ginęli ludzie, na tej położenie zwłok, a ta pokazuje, gdzie najczęściej pojawiały się widma.
Kolorowe punkty na drugiej mapie nie były rozłożone równomiernie. Zagęszczały się w niektórych miejscach. Czarodziejka zanurzyła pióro w inkauście, a potem zaczęła je łączyć. Avred ze zdumieniem zauważył, że powstaje obraz. Ptak i trzy gwiazdy. Stary herb Derr.
Przyjrzał się plamkom na trzeciej mapie.
– Wiesz co tam jest? – spytała, wskazując na centrum najczęściej nawiedzanego obszaru.
– Kurhan Gotfara! – wykrzyknął rycerz – Ale dlaczego?
– Dowiemy się wkrótce. A teraz powiedz mi wszystko, co wiesz o tym człowieku.
– Gotfar Świszczące Ostrze był siódmym królem z dynastii Yth – widząc zdziwione spojrzenie Ithel, Avred wyjaśnił – Kiedyś Derr było znacznie większe niż dziś. Przez krótki czas mogliśmy mówić o prawdziwej potędze. Ale nie dane nam było długo cieszyć się pokojem i chwałą. Hardowie spadli na nas jak burza. Gotfar zebrał armię i wyruszył im naprzeciw, lecz poległ a jego wojsko rozbito. Resztki wycofały się w góry. Tu zdołaliśmy się obronić, jednak ziemie południowe utraciliśmy bezpowrotnie. Przepadła też królewska korona. Od tej pory Derr nie ma króla a gwiazdy zniknęły z herbu. Ciało udało się wykupić, przywieziono je tutaj i usypano kurhan. Władzę objął młodszy brat Gotfara, Erdan Niechybna Strzała, którego potomkiem jest książę Ghaladd. Erdan zawarł z Hardami pokój i pojął za żonę córkę Yvara Pogromcy. Tyle mówią kroniki.
– Chcę je zobaczyć.
– Oczywiście. Rozkażę przynieść je natychmiast. Choć lepiej by było, gdybyś choć trochę odpoczęła, pani.
– Uczynię tak, gdy tylko przeczytam księgi.
– Jak sobie życzysz, pani.
Wstał.
– Avredzie… – zatrzymał się w drzwiach – One atakują tylko samotnych – przynajmniej na razie, pomyślała, i oby udało się zakończyć tę sprawę, zanim to się zmieni – Dopilnuj, żeby twojemu synowi zawsze ktoś towarzyszył.
– Zadbam o to. Niech Bogowie ześlą ci jasne sny, pani.
– Tobie również, panie – uśmiechnęła się blado.

Z kronik dowiedziała się niewiele więcej. Zrezygnowana położyła się spać. Musiała odpocząć. Czekała ją trudna walka. Kolejne trzy dni przeznaczyła na przygotowania. Odpoczywała, medytowała, czerpała moc i przypominała sobie wszystkie zaklęcia, które wydawały jej się przydatne. Kiedy uznała, że jest gotowa, razem z Avredem i grupą zbrojnych opuścili zamek. Do Derain dotarli jeszcze tego samego dnia.

Książę czekał na nią w sali tronowej, jednak tym razem nie było tu nikogo poza nim. Czarodziejka szybko przedstawiła mu swoje wnioski.
– Cokolwiek to jest, źródło jego mocy znajduje się właśnie w kurhanie. Nie chciałam otwierać grobu bez przyzwolenia waszej wysokości.
Ghaladd wyraźnie się zmartwił.
– Czy wiesz, co mówisz, czarodziejko? Źródło zła w grobowcu króla i bohatera?
– Właśnie tak.
– To nie będzie proste. Ludzie kochają Gotfara. Nie wiem, jak zareagują, gdy ktoś…
– Popatrzmy na to z innej strony – Ithel zrobiła efektowną pauzę – A jeżeli już tak się stało? Jeżeli obca moc wtargnęła do kurhanu?
Książę zamyślił się.
– Nie wiem, czy uda się przekonać prosty lud, ale to może postawić sprawę w zupełnie innym świetle. Każę obwieścić, że ktoś zbezcześcił królewski grób, burząc spokój duchów.
Ithel uśmiechnęła się.
– Myślę, że ta wersja odpowiada nam wszystkim.
– A jaka jest prawda?
– Dowiem się już za kilka dni – odpowiedziała czarodziejka, wciąż się uśmiechając – Przynajmniej taką mam nadzieję. Jeżeli nie wrócę, proszę zawiadomić Gildię. Nie muszę chyba dodawać, że będę potrzebowała wsparcia twoich żołnierzy, książę. I niech ktoś zaopiekuje się sokołem podczas mojej nieobecności.
– Będzie, jak sobie życzysz, pani.

Ghaladd potraktował sprawę poważniej, niż przypuszczała. Oprócz Avreda i jego oddziału przydzielił jej jeszcze kilkunastu zbrojnych. Wyruszyli o brzasku.

Grobowiec znajdował się w najdalej na południe wysuniętej części księstwa. W miejscu tym skały ustępowały pagórkom porośniętym starymi dąbrowami. Mieszkańcy najbliższych wiosek wydeptali ścieżki prowadzące do kurhanu. Pamięć o poległym królu była wciąż żywa. Dróżka, którą podążała Ithel wraz z Avredem i zbrojnymi, wiła się w półmroku lasu, omijając święte gaje, gdyż cała puszcza była miejscem poświęconym Leśnej Bogini.

Kopyta koni zadźwięczały o kamienne płyty. Wzdłuż drogi ustawiono szpaler steli. Na każdej z nich wyryto fragment historii ostatniej wojny królestwa Derr. „Niech chwała bohaterów natchnie wasze serca odwagą, albowiem tylko mężni potrafią zachwycić serca bogów” – głosił ostatni napis. Stara droga kończyła się u stóp wzgórza porośniętego wysoką trawą. Na tej dziwnej łące nie było kwiatów ani motyli. Ciemnozielone, długie źdźbła gięły się i falowały pod dotknięciem wiatru. Trzy kręgi wyciosanych w skale monolitów opasywały szczyt wzniesienia. Wjechali pomiędzy nie w milczeniu. Cisza otulająca to miejsce była niemal namacalna. Na wierzchołku, nad masywnymi wrotami zamkniętymi kamienną taflą, stał posąg mężczyzny w pełnej zbroi.

Ithel kazała odwalić płytę. Głuche uderzenia o skałę zmąciły uświęconą ciszę. Wiatr zerwał się natychmiast, przyginając trawy do samej ziemi i targając konarami drzew. Las rozszumiał się i czarodziejka mogłaby przysiąc, że w szeleście liści i trzasku gałęzi słyszy odgłosy maszerującej armii. Pogodne dotychczas niebo zasnuło się grafitowymi chmurami. Błyskawice nakreśliły na ich tle rozedrganą sieć. Runy kamiennego kręgu rozbłysły niebieskim światłem. Wszystkie portale otworzyły się jednocześnie. Czarne bestie wyskoczyły z nich z ludzkim krzykiem.
– Formuj krąg ! – zawołał Avred.
Ithel krzyknęła. Na jej dłoniach zatańczyły fioletowe ogniki, które przeskoczyły na wszystkich zgromadzonych wokół żołnierzy. Klingi mieczy, groty strzał i bełtów zajarzyły się purpurą. Czarodziejka wyprostowała ramię. Nad jej głową pojawiła się kula słonecznego światła. Istoty cofnęły się. Szczęknęły cięciwy. Kilka bestii zwaliło się na ziemię, pozostałe, kuląc się i mrużąc ślepia, podchodziły coraz bliżej. Żołnierze nie przestawali strzelać, jednak krąg potworów zacieśniał się nieuchronnie. Gdy były już bardzo blisko, Ithel wyskandowała kolejne zaklęcie. Światło zgasło, sekundę później ludzi otoczyła migocząca sfera. Psy skoczyły na nią i odbiły się od niematerialnej bariery. Poczuli ostry zapach palonej sierści. Czarodziejka wzmocniła osłonę. Bestie nie rezygnowały, choć ciągły ostrzał znacznie przerzedził ich szeregi. Nagle Ithel poczuła, że jej magia słabnie. Martwa moc, którą emanowało wzgórze przełamywała zaklęcie.
– Zaraz stracimy osłonę! – wykrzyknęła.
– Wyciągnąć miecze! – zawołał Avred.
Zwolniła tarczę. Pozostałe przy życiu istoty rzuciły się na nich. Kilka nabiło się na ostrza, obalając trzymających je wojowników. Natychmiast skoczyły na nich następne.
– Do tyłu! – Avred zatopił swoją klingę w głowie najbliższego potwora, lecz nim zdążył ją wyrwać, ostre kły wpiły się w jego rękę. Mężczyzna szarpnął się rozpaczliwie.
Świetlisty pocisk przeleciał z wizgiem tuż obok rycerza. Bestia zadrgała konwulsyjnie i puszczając go, upadła. Oczy czarodziejki wypełniało płynne światło. Odwróciła głowę. Kolejną bestię po prostu spopieliło. Pięć następnych szybko poszło w jej ślady. Potem coś znowu zablokowało zaklęcie Ithel. Ludzie cofnęli się, ścieśniając krąg. Próbowali sięgnąć potwory koszącymi uderzeniami mieczy i chronić nogi. Ci, którym się nie udawało, zostawali wyszarpani z szyku i zagryzieni. Wreszcie Ithel odzyskała panowanie nad mocą. Tym razem użyła błyskawicy. Powoli szala zwycięstwa przechylała się na stronę ludzi. Gdy ostatnia istota padła, brocząc czarną posoką, błękitne runy zgasły, ustał wiatr i przestały uderzać pioruny.

Nad pobojowiskiem zaległa martwa cisza. Szczątki porozrywanych ludzi leżały obok czarnych cielsk psów. Z trzydziestu żołnierzy pozostało jedenastu. Niektórzy byli poważnie ranni. Kilku udało się czarodziejce całkowicie wyleczyć, nim zaklęcie straciło moc. Za odwaloną płytą wykute w kamieniu schody prowadziły w mrok. Ithel poprosiła o pochodnię. Gdy Avred kazał swoim ludziom wstać, powstrzymała go.
– Są ranni. Dość już zrobili. Zresztą, tam w środku zwykły oręż na nic się nie przyda. Poza tym, w wąskich korytarzach pełnych pułapek tylko by mi przeszkadzali.
– Zostańcie tutaj – słowa rycerza zostały przyjęte z wdzięcznością – Jeżeli nie wrócimy przed zmierzchem…
– Nie wrócimy? – przerwała mu Ithel.
– Nie pozwolę ci iść tam samej, pani.
– Dobrze. Ale nie wiem, co nas tam czeka i czy będę umiała to powstrzymać.
Nie odpowiedział. Zapalił pochodnię i wszedł do podziemnego korytarza.

Szli długo i ostrożnie. Zła moc gęstniała w miarę, jak schodzili coraz głębiej. Ithel miała wrażenie, jakby zagłębiała się w śmierć. W stęchłym, zimnym powietrzu unosił się słodkawy zapach krwi. Wilgotne pajęczyny oblepiały ich twarze. Korytarz kończył się niewielką komorą i odlaną w srebrze bramą. Płaskorzeźby przedstawiały króla wstępującego do Świętego Gaju. Na pięciu żelaznych sztabach wyryto magiczne znaki. Ithel podeszła do wrót. Znała ten czar. Petryfikacja. Pomimo upływu stuleci wciąż był bardzo potężny. Nie dałaby rady go przełamać, a już zwłaszcza tutaj. Na szczęście nie musiała. Była w końcu czarodziejką najwyższego kręgu. Wypowiedziała kilka słów i dotknęła lewą ręką najwyżej położonej runy. Avred krzyknął, gdy jej ciało zaczęło przeobrażać się w skałę. A potem nagle sztaba skamieniała i rozsypała się w proch, a Ithel powróciła do poprzedniej postaci. Powtórzyła zaklęcie. Druga runa oplotła ją siecią elektrycznych wyładowań, trzecia podpaliła, czwarta usiłowała zamrozić a ostatnia, najpaskudniejsza, omal nie zmieniła czarodziejki w kupkę piasku. Srebrne drzwi otwarły się bezszelestnie.

Błysk metalu dostrzegł kątem oka. Zareagował odruchowo. Rzucił się na Ithel i zdołał ją odepchnąć w ostatniej chwili. Tuż nad ich głowami z głośnym świstem przeleciały trzy oszczepy. Avred pomógł czarodziejce wstać. Podziękowała mu, starając się zapanować nad oddechem. Posadzkę kolejnej sali wyłożono wielokątnymi płytami. Ithel schyliła się i podniosła garść drobnego gruzu. Podrzuciła go w powietrze. Skalne okruchy zawirowały, urosły i opadły z łoskotem. Część płyt po prostu się zapadła. Na inne runęły z góry kamienie lub metalowe szpikulce. Kilka zapłonęło. Czarodziejka uśmiechnęła się i przeszła bezpieczną drogą. Za podziemną komnatą był korytarz, który miał tę nieprzyjemną właściwość, że albo musieli przeciskać się pomiędzy wystającymi ze ścian kolcami albo przeskakiwać całkiem spore fragmenty gruntu, których dotknięcie groziło uruchomieniem zapadni lub mechanizmu zsuwającego ściany. Gdy wreszcie znaleźli się w ogromnej, wykutej w skale komnacie, której koniec ginął w mroku, poczuli ulgę. Okazała się ona krótkotrwała. Pochodnia zgasła i nie dała się ponownie zapalić. Podobnie wyczarowane przez Ithel światło nie starczyło na długo. Tak, jakby ciemność zalewała i pochłaniała każdy okruch blasku. Avred chwycił czarodziejkę za rękę i podążyli naprzód. Słyszeli, jak mrok szepcze tysiącem przytłumionych głosów. Stracili poczucie czasu. Zmęczenie coraz wyraźniej dawało im o sobie znać. Czymkolwiek była moc kurhanu, działała także na ich umysły, przełamując bariery, za którymi zazwyczaj skrywali swoje emocje. Dłoń czarodziejki zaczęła drżeć. Avred ścisnął ją lekko, ale czuła, że on także jest cały roztrzęsiony. Walka ze strachem wyczerpywała. Jak długo już wędrowali przez mrok? Ciemność obezwładniała, odbierała wolę. Zaczęło im być wszystko jedno. Sen, wieczny sen w pustce. A jeśli ta sala nie ma końca? Po co powstrzymywać rozpełzający się po ciele chłód?

Nagle spostrzegła, że od jakiegoś czasu nie czuje jego dotyku.
– Avred! – krzyknęła w ciemność, która całkowicie wchłonęła jej głos.
Przerażenie przywróciło czarodziejce świadomość. Z wściekłością wykrzyczała kolejne zaklęcie i posłała w stronę sklepienia ognistą kulę. Nim zgasła, Ithel dostrzegła jej świetle leżącą sylwetkę. Podbiegła do rycerza. Był nieprzytomny a jego oddech był ledwo wyczuwalny. Czar leczący nie poskutkował. Musiała go wyrwać z tego stanu. Wyszarpnęła zza pasa sztylet i wbiła mu w dłoń. Szarpnął się i poderwał, wykręcając jej rękę. Poczuła na gardle zimne dotknięcie stali.
– To ja, Ithel!
– Co… – urwał, gdy przestrzeń wokół niech zajaśniała błękitnym światłem. Avred puścił czarodziejkę.
Byli tutaj. Setki postaci. Wojownicy na koniach, piechota, łucznicy i jeźdźcy rydwanów. Ich zbroje były pogięte, miecze wyszczerbione, włócznie połamane. Spod widmowych twarzy wystawały nagie kości i strzępy ciała. Emanująca od nich moc sprawiała, że Ithel skręcało z obrzydzenia. Jeśli jednak mieli przeżyć tę wyprawę, musiała zdecydować się na ryzyko. Wyszeptała kilka słów, zielone języki ognia otoczyły ją i Avreda.
– Nie możecie mi nic zrobić – powiedziała donośnym głosem.
– Twoje czary osłabną, władająca mocą – odezwał się bezręki rycerz w wystrzępionym płaszczu.
– Nie – uśmiechnęła się Ithel, choć wewnątrz aż ją skręcało, gdy obca moc przepływała przez jej ciało – Wykorzystuję magię tego miejsca.
Kilka upiorów podleciało bliżej, próbując dotknąć któregoś z ludzi. Płomienie ogarnęły ich natychmiast.
– Czy teraz się przekonaliście? – powiedziała czarodziejka, gdy umilkły nieludzkie wrzaski – Przychodzę tu, szukając prawdy. Na cóż wasza zemsta, jeśli nikt nie pamięta winy?
Przywódca zjaw zsiadł z konia i podszedł do Ithel. Zatrzymał się tuż przed nią. Zmierzyli się wzrokiem.
– Chcę stanąć przed Gotfarem – głos kobiety był zimny i zdecydowany.
– Spotkasz go więc – odparł rycerz – Zaprowadzę was.
Uniósł dłoń i widma rozstąpiły się. Poszli za upiorem przez szepczący tłum duchów. Dotarli do końca sali i przekroczyli złoconą bramę komory grobowej.

Strop komnaty podpierały kolumny wyrzeźbione na kształt drzew. Liście, płaskorzeźbione na kapitelach i sklepieniu, połyskiwały srebrem. Pośrodku pomieszczenia stał kamienny sarkofag w kształcie łodzi. Wyrzeźbiony na nim mężczyzna siedział wpatrzony w horyzont. Pod ścianami leżała kunsztownie zdobiona broń, biżuteria i przedmioty codziennego użytku.
– Gotfarze Świszczące Ostrze, ukaż nam swoje oblicze.
– Nikt nie powinien oglądać mojej twarzy, czarodziejko – głęboki głos zadudnił w podziemiach – Ale niech tak się stanie. Lepiej zapamiętasz.
Pojawił się tuż przed nimi. Nie był jak poprzednie duchy utkany ze światła. Zobaczyli sylwetkę straszliwie pokiereszowanego mężczyzny w purpurowych szatach. Skołtunione, pozlepiane krwią włosy otaczały obdartą ze skóry twarz króla. Żółte płomienie pełgały w miejscu oczu władcy. Osmalone kikuty dłoni wyciągnęły się ku nim. Avred cofnął się z krzykiem.
– Wszystkie skarby, które tu widzicie, przyniesiono w jednym celu – rzekł król – By ukryć najstraszniejszą zbrodnię. Legendy, których słuchacie i dzieje, które poznajecie z ksiąg, to misterne kłamstwa. Droga wśród świętych lasów, wersety bohaterskiej pieśni, kurhan na wzgórzu, jego korytarze wykute w skale a wszystko to tylko po to, by pogrzebać prawdę. Tron Derr spływa krwią.
Król zamilkł na chwilę, jakby chciał, by cisza podkreśliła jego słowa.
– Nie ma dla wojownika straszliwszej rzeczy niż zdrada. Byliśmy jak dwa pnie tego samego drzewa, zawsze zgodni w osądach i gotowi oddać za drugiego życie. W to przynajmniej wierzyłem, gdy wyruszałem walczyć z Yvarem. Nawet teraz, po setkach lat wypełnionych goryczą, nie potrafię zrozumieć motywów Erdana. Czy nienawidził mnie od zawsze, zazdroszcząc królewskiej korony? Po tym, jak poślubił księżniczkę Hardów byli tacy, którzy sądzili, iż zapałał tak ślepą miłością do Srebrzystowłosej Arairy, że zniszczył dla niej swój kraj i wydał brata. Co takiego mógł mu obiecać Pogromca, za co nas wszystkich sprzedał?
Gotfar skierował na Avreda spojrzenie swoich świetlistych oczu. Rycerz drżał.
– Mogliśmy wygrać tę bitwę. Ty, dziedzicu de Threvien, znasz zapewne dokładnie jej przebieg. Wiedz jednak, że wyglądało to zupełnie inaczej. W noc przed klęską przybył goniec od Erdana. Brat donosił, że prowadzi posiłki, mające wesprzeć nas w walce. Wyjechałem mu naprzeciw. Wpadłem w zasadzkę – głos króla pełen był gniewu – Zamiast mnie zabić, kazali mi oglądać atak, jaki przeprowadzili później na obozowisko mojej armii. Widziałem, jak moich ludzi wycięto w pień. Hardowie zaatakowali pod osłoną nocy. Wszystko wiedzieli. Gdzie i jakie stoją warty, jak rozmieszczono namioty, w których z nich śpią dowódcy. To była rzeź. Potem uwięziono mnie i torturowano. Być może Pogromca chciał się zemścić za straty, jakie zadałem jego wojskom w poprzednich potyczkach. Gdy w końcu umarłem, przywieziono mnie tu i pochowano. Nie był to jednak koniec naszego cierpienia. Widzieliście nas. Stulecia mijają a my wciąż jesteśmy tutaj.
– Nigdy nie wiedziałem… – wtrącił Avred zdławionym głosem.
– Gdy umierałem, błagałem bogów o sprawiedliwość. Czarna Pani odpowiedziała na moje modlitwy. Podarowała mi swoje sługi. Miały dręczyć Derr tak długo, jak długo na tronie zasiadać będą potomkowie Erdana. Przysięgła mi zdradę za zdradę. Klątwę można było odsunąć. Musiał znaleźć się ktoś, kto znając całą historię, gotów był poświęcić własne życie. Tak wierny, że decydował się na przejęcie na siebie części winy i skazanie swojej duszy na zagładę.
Rycerz postąpił o krok w stronę króla. Był przeraźliwie blady. Gdy Ithel zajrzała mu w oczy, dostrzegła zimną determinację.
– Czy przyjmiesz moją ofiarę, królu?
Gotfar skinął głową, a potem wskazał na leżący na sarkofagu miecz. Ostrze zalśniło błękitem.
Avred podniósł je powoli.
– Nie! – krzyknęła Ithel.
Wiedziała, że ryzykuje wszystko. Ta magia zawsze ją przerażała. Otwarcie drzwi zaświatów zazwyczaj kończyło się dla śmiałka śmiercią, gdyż odchodzące duchy porywały go ze sobą. Oczy czarodziejki zaświeciły oślepiająco. Rozpostarła ramiona. Jej ciało straciło materialność i kontury. Król cofnął się, gdy podpłynęła do niego, postać ze srebrnych płomieni.
– Dość już cierpiałeś, Gotfarze z rodu Yth. Stulecia przeminęły, czemu niewinne istoty mają płacić za zbrodnie sprzed wieków. Nawet nienawiść się wypala, pozostawiając tylko smutek. Twój czas minął. Czarna Pani zwiodła cię obietnicą, wykorzystała twój gniew, by siać krzywdę i zniszczenie. Przyrzekła ci zdradę, więc i ja ją przyrzekam. Odejdź i bądź wolny!
Wyciągnęła przed siebie rękę i śpiewnym głosem zaczęła inkantację. Przed dziobem łodzi sarkofagu pojawił się srebrny triskel.
– Życie i śmierć – mówiła Ithel – Śmierć i odrodzenie. Odejście i powrót. Wieczna przemiana.
Symbol zawirował, rzeczywistość rozdarła się przecięta jego ramionami. Zielony blask zalał komnatę. Gotfar podszedł do krawędzi, przekroczył ją i rozpłynął się w świetle. Podążyła za nim cała jego zdradzona armia.

Avred zobaczył, jak duchy unoszą czarodziejkę ze sobą. Nie zastanawiając nad tym, co robi, zagłębił się w tłum upiorów. Przeniknęło go lodowate zimno. Podbiegł do kobiety i chwycił ją za rękę a raczej zanurzył dłoń w płomieniu. Poczuł ból, magiczny ogień parzył mu ręce i twarz. Mimo to stał przy niej, powtarzając jej imię, dopóki ostatnia zjawa nie znikła w zaświatach. Gdy to się stało, szczelina zamknęła się a Ithel powróciła do materialnej postaci i osunęła się nieprzytomna na ziemię. Wszystko utonęło w mroku.

Sam nie wiedział, jak udało mu się wynieść ją stamtąd. Był już niemal u kresu wytrzymałości, gdy w górze korytarza dostrzegł prostokąt wypełniony gwiaździstym niebem. Zawołał, ale nikt mu nie odpowiedział. Pomyślał, że pewnie nie doczekawszy ich powrotu, zbrojni postanowili zawiadomić księcia o porażce. Wyszedł z grobu.
– Połóż ją na ziemi – głos należał do jednego z ludzi przydzielonych mu przez księcia.
Czterech żołnierzy celowało w Avreda z kuszy.
– Dlaczego?
– Rozkazy. A teraz połóż ją, czarodziejka musi wrócić.
Nagle wszyscy czterej upuścili broń i upadli na ziemię wstrząsani drgawkami.
– A on wróci ze mną – wyszeptała Ithel, po czym ponownie zemdlała.

Pierwszym, co zobaczyła, był sokół siedzący na wezgłowiu łoża.
– Wiedziałem, że się obudzisz, pani – rozpoznała głos Avreda – Choć niektórzy zaczynali w to wątpić.
Usiadła i rozejrzała się po komnacie. Rycerz wstał ze stojącego w kącie krzesła i podszedł do czarodziejki. Wyglądał na zmęczonego.
– Jak długo byłam nieprzytomna?
– Sześć dni.
– Aż tyle! – zdenerwowała się – Bardzo niedobrze. Rozmawiałeś z Ghaladdem?
– Opowiedziałem mu wszystko.
– Co postanowił?
Avred westchnął.
– On i rada długo rozważali sprawę. Zadecydowali, by nie ogłaszać prawdy o zdradzie.
Ithel skinęła głową.
– Być może tak będzie lepiej – powiedziała w końcu – Ludzie potrzebują legendy.
Zamilkli. Za oknami komnaty zachodziło słońce, zalewając góry, miasto i zamek purpurą.
– Jestem ci winien życie, pani – odezwał się w końcu.
– Ja tobie także, rycerzu. Spłaciliśmy nasze długi.
– Nie rozumiem jednego. Dlaczego, gdy wyszliśmy…?
– Nie myśl o tym – przerwała mu – Magia kurhanu pomieszała im zmysły. Nie zapominaj, że to miejsce zdrady. A teraz idź i odpocznij – ton czarodziejki nie dopuszczał sprzeciwu.
Zaśmiał się cicho.
– Jakżeż mógłbym odmówić potężniej Ithel z Avanth.

Noc królowała nad uśpionymi górami. Ithel rozłożyła pergamin i zanurzyła pióro w atramencie.

„Szlachetny Avredzie!

Jeszcze raz dziękuję, za Twoją pomoc. Wybacz, że nie pożegnam się z Tobą osobiście, ale muszę niezwłocznie wyjechać. Wierzę, że kiedyś nasze drogi splotą się ponownie.

Niech Dairenn opiekuje się Tobą i Dalathem.

Ithel z Avanth”

Zwinęła arkusz, napisała na nim imię adresata i zapieczętowała. Drugi list był bardzo krótki.

„Czcigodny Ghaladdzie

Dowiem się dlaczego.
Wierz mi, książę, lepiej dla Ciebie, jeżeli Avredowi i jego synowi nie stanie się krzywda.

Arcymistrzyni Gildii
wtajemniczona Najwyższego Kręgu
wykonawczyni wyroków Zgromadzenia
Ithel var Tehalenn, córka Ravreda i Ulais”

Strażnicy przed zamkową bramą ledwo zdążyli uskoczyć, gdy w pełnym galopie wyjechała z zamku. Niezauważona minęła pogrążone w mroku miasto. Na jej rozkaz otwarto wrota Derain. Niebawem znalazła się w dolinie, jednak zamiast podążyć na południe do granicy, skierowała się Starym Traktem w góry.

***

Zagubioną wśród skał twierdzę znalazła pod wieczór. Chroniły ją kilkustopniowe czary iluzyjne, nie były one jednak dla Ithel specjalnym problemem. Gdy rozwiała ostatnie złudzenie, w miejscu starych ruin zamieszkanych jedynie przez kruki pojawił się masywny mur z czarnego kamienia i trzy pazury wież. Czarodziejka podeszła pod bramę. Tak, jak przypuszczała, całą budowlę otoczono polem mocy. Nawet ją to ubawiło. Spodziewała się, że jej przeciwnik okaże się mądrzejszy.
– Przybywam po ciebie, Tarathu! – krzyknęła.
W odpowiedzi zza krenelażu wystrzeliła błyskawica i – bardziej tradycyjnie – kilka bełtów. Drobny gest dłoni czarodziejki i ze świstem przemknęły obok. Ithel prychnęła zirytowana.
– To tak witasz gości! – zawołała w górę – I to od dawna niewidzianych?
Wypowiedziała kilka słów i żelazne okucia wrót pokryły się rdzą. Korozja postępowała bardzo szybko. Ithel odsunęła się w samą porę, zanim zardzewiałe zawiasy nie wytrzymały i masywne skrzydła runęły z łoskotem, wzbijając tuman kurzu. Otrzepała płaszcz i weszła do zamku. Rzucili się na nią natychmiast – czterech mężczyzn odzianych w kolczugi i uzbrojonych w zakrzywione miecze.
– Niezmiernie mi przykro – powiedziała czarodziejka, gdy wszyscy leżeli już na ziemi powaleni paraliżującym zaklęciem – Ale nie miałam ostatnio zbyt wiele czasu na ćwiczenia walki bronią białą a poza tym śpieszę się.
Kolejni trzej najemnicy wybiegli z wnętrza donżonu, by po chwili dołączyć do towarzyszy. Kusznicy z murów efektownie spadli na dziedziniec. Mag, który próbował porazić Ithel piorunem, nie zdołał oprzeć się zaklęciu zapomnienia. Był bardzo młody i uznała, że odpowiednio pokierowany ma jeszcze szanse.

Korytarz był pusty. Zdezaktywowała kilka magicznych pułapek i bez większych problemów dotarła do największej sali. Czekali na nią: czarnowłosa kobieta w białej szacie i szpakowaty, bogato odziany mężczyzna.
– Jeszcze nie jest dla was za późno – powiedziała spokojnie – Jeżeli się poddacie, Arcymistrzowie okażą wam litość.
– Odebrawszy nam moc – zaśmiała się kobieta.
– I pozbawiwszy pamięci – dodał jej towarzysz.
– Macie wybór – wzruszyła ramionami Ithel.
Zaatakowali jednocześnie. Czarodziejka błękitnym promieniem zamrażającym, mag tchnieniem śmierci. Wszyscy – zarówno ludzie nie mający zielonego pojęcia o magii, jak i czarodzieje niższych szczebli wtajemniczenia, sądzili, że mistrzowie Najwyższego Kręgu znają potężne zaklęcia niszczące lub dające władzę nad żywiołami. Tymczasem najbardziej niedostępna magia była nadzwyczaj prosta. Przede wszystkim polegała na przejmowaniu i przekierowywaniu energii cudzych zaklęć. Dwaj czarodzieje najwyraźniej również o tym nie wiedzieli. I raczej nie mieli czasu na odkrycie tego faktu. Zamarznięta czarodziejka upadła, rozpadając się na lodowe bryły, a mag zamienił się w kupkę gnijącego mięsa.

Drzwi po drugiej stronie sali prowadziły do biblioteki. Był tam. Na widok Ithel wstał. Wysoki, szczupły, kruczowłosy o pociągłej bladej twarzy.
– Jak widzę, czas okazał się dla ciebie łaskawy, Ith.
– Ty również niewiele się zmieniłeś.
– Muszę przyznać, iż już zaczynałem się martwić, że Gildia o mnie zapomniała.
– My nigdy nie zapominamy – czarodziejka uśmiechnęła się zimno.
Mag usiadł, zapraszającym gestem wskazując fotel obok.
– Och, jakiż ja jestem niegrzeczny. Może wina?
– Z największą przyjemnością.
Sięgnął do stojącej obok karafki i napełnił kielich z rżniętego szkła. Oczywiście przedtem zatruł wino Jadem Meduzy. Ithel zneutralizowała czar i wychyliła trunek jednym haustem.
– Poczyniłaś postępy.
– Staram się. Trochę brakuje mi ksiąg, które ukradłeś z biblioteki w Elethiel.
– Zawsze miałem słabość do ciekawej lektury – Tarath podniósł swój kielich do ust – Zaskoczyłaś mnie. Naprawdę myślałem, że przybyłaś tu, by ratować Derr od plagi.
– Popełniłeś niewybaczalny błąd.
– Przyznaję, poniosło mnie trochę. Sądziłem, że w tym chaosie echo moich zaklęć będzie zupełnie niewykrywalne a te parę trupów więcej nie wzbudzi specjalnych podejrzeń. Poza tym, zwlekałem z tymi doświadczeniami tak długo. Ot, naukowa ciekawość.
Ithel poczuła wokoło gęstniejącą moc.
– Domyślam się, że Zgromadzenie wydało już wyrok.
– Zawsze byłeś bezbłędny w swoich wnioskach.
Płomienista sieć opadła na nią nagle. Rzucona w ostatniej chwili blokada udała się tylko częściowo. Swąd palonych włosów i skóry wypełnił pomieszczenie. Ithel krzyknęła z bólu i wściekłości. Ugaszenie magicznego ognia zajęło jej kilka bezcennych sekund, które mag wykorzystał na rzucenie ognistego promienia. Odbiła go, niestety Tarath pomyślał zawczasu o uodpornieniu się na własną magię.
– Sugeruję, byśmy przenieśli się do poprzedniej komnaty – krzyknęła, posyłając w jego stronę niewielką kulę ognia – Szkoda tych wszystkich ksiąg.
– Pani przodem – odpowiedział.
Poderwana czarem telekinetycznym przeleciała kilka metrów i upadła w dużej sali. Ledwo zdołała się odtoczyć i uniknąć strumienia zimna. Odpowiedziała mu kilkoma piorunami kulistymi i jednym tradycyjnym. Zdążył się osłonić. Kontratak za pomocą czaru petryfikującego prawie mu się udał. Zanim jej ręce i nogi na powrót stały się żywym ciałem, wyskandował kolejne zaklęcie. Nie znała go, nigdy nie pociągała jej magia nekromancka. Poczuła, że coś wewnątrz niej się zmienia. Ciało Ithel eksplodowało bólem, a potem zobaczyła, jak jej blednącą skórę pokrywają krwawiące wybroczyny.

Sokół zaatakował bezszelestnie. Pikował wprost na maga. Tarath odskoczył. Szpony drapieżnego ptaka rozorały mu policzek. Hrii zakręcił i znów poleciał w jego stronę. Czarnoksiężnik wyciągnął rękę i… Przez chwilę patrzył na czarodziejkę bezgranicznie zdziwiony. Potem dotknął szyi, z której wystawała rękojeść sztyletu. Wyrwał ostrze, krew trysnęła z rozciętych tętnic. Próbował rzucić zaklęcie leczące, ale Ithel zdołała przejąć jego moc. Ostatnim, co zobaczył Tarath, była jego własna krew na kamiennych płytach posadzki.

***

– Dobrze się spisałaś, Ithel – pomarszczona twarz Arcymaga wyrażała źle skrywaną dumę – Muszę przyznać, że wysyłając ciebie mieliśmy pewne obawy. Sądziliśmy, że po tym, co was łączyło…
Podszedł do ozdobionego maswerkiem okna. Błękitne dachy Elethiel lśniły w promieniach wschodzącego słońca.
– Chciałabym o coś poprosić.
– Mów.
– Wydaje mi się, że moja obecność tutaj nie jest niezbędna. Chciałabym nieco odpocząć. Na przykład marzy mi się jakieś spokojne, urokliwe miejsce, gdzie mogłabym rozwijać swój talent, nie narażając życia na każdym kroku. Oczywiście będę brała udział we wszystkich spotkaniach i sympozjach.
– Zrobiłaś już dla nas bardzo dużo. Nie widzę przeciwwskazań. Kiedy wyjeżdżasz?
– Powiedzmy, że czekam na stosowną okazję.

Drzwi latarni morskiej uchyliły się, skrzypiąc. Stanął w nich starzec w niebieskiej, lnianej szacie.
– Witam, szlachetny Ulfarze.
– Arcymistrzyni Ithel – skłonił się – Zapraszam do środka.
Zaprowadził ją do niewielkiego pokoiku, wyglądającego bardziej na wnętrze rybackiej chaty niż domu czarodzieja. Usiedli.
– Przepraszam za skromne przyjęcie. Czym zasłużyłem sobie na wizytę Wykonawczyni?
Uśmiechnęła się.
– Nikt mnie tutaj nie przysłał. Zapewniam, że Gildia nigdy nie była niezadowolona z twojej pracy.
Twarz starca rozpogodziła się. Spojrzał na swojego gościa przychylniej.
– Byłabym niezmiernie wdzięczna, gdybyś odpowiedział na jedno moje pytanie.
– Jeżeli będę potrafił.
– Dlaczego zostałeś wygnany z księstwa Derr?
Czarodziej uspokoił się całkowicie.
– Byłem nadwornym magiem księcia Vadrisa. Gdy urodził mu się syn, spłynęła na mnie łaska Fara. Przepowiednia mówiła, że Ghaladd będzie ostatnim władcą z rodu Yth. Zabije go jego najwierniejszy wojownik, który założy nową dynastię. Vadris wpadł w gniew i zapytał, czy mogę jakoś odmienić ten los. Zgodnie z prawdą odparłem, że nie. Wtedy wypędził mnie z księstwa. To wszystko.
– Dziękuję ci Ulfarze. Bardzo mi pomogłeś.

Popołudniowe słońce przedzierało się gdzieniegdzie przez kopułę liści, układając u jej stóp kolorową mozaikę świateł i cieni. Drzewa szumiały cicho, wysoko w górze ćwierkały ptaki. Ithel zaczęła mówić. Słowa w szeleszczącym języku wtapiały się w odgłosy lasu.

Pojawili się nagle, tak, jak gdyby wyszli z pni drzew. Ich połyskująca skóra miała kolor opadłych bukowych liści. Włosy i ubrania w różnych odcieniach zieleni zlewały się z kolorami lasu. Kilkanaście par ogromnych szmaragdowych oczu wpatrywało się w kobietę wyczekująco.
– Jestem Ithel z Avanth, czarodziejka.
– Wiemy, kim jesteś – kobieta o świerkowozielonych włosach wysunęła się z kręgu postaci – Pytaniem, na które odpowiedzi nie znamy, jest, co sprowadza cię do Północnej Puszczy.
– Nazwijmy to propozycją.
– Cóż takiego mogłabyś nam zaoferować?
– Wasza obecna sytuacja nie jest najlepsza. Ghaladd potrzebuje karty przetargowej i zaczyna sięgać po bogactwa gór. O ile mi wiadomo, kilka kopalni już powstało. Ludzie zaczynają wydzierać wam ziemię.
– Znów mówisz nam to, co już wiemy – twarz kobiety nie zdradzała żadnych emocji.
– A jeśli mogę sprawić, że przez najbliższe kilkadziesiąt lat nikt nie będzie was niepokoić? Znam także parę przydatnych zaklęć i chętnie podzielę się tą wiedzą.
– Czego żądasz w zamian?
Freth’al. Małe ale regularne dostawy, tylko na użytek Arcymistrzów.
Wokół Ithel rozbrzmiały szmery i podniesione głosy. Czarodziejka czekała.
– Myślę – odezwała się wreszcie przywódczyni Leśnych – Że możemy być zainteresowani.

Świtało. Książę Ghaladd był zmęczony. Thais okazała się naprawdę wymagającą kochanką. Zamknął oczy i już zapadał w sen, gdy nagle przez jego powieki przeniknęło jaskrawe światło. Błysk trwał sekundę. Gdy otworzył oczy, zobaczył stojącą nad jego łóżkiem sylwetkę.

Chciał krzyknąć, ale nieznana siła zgniotła mu gardło. Poczuł, że coś dziwnego dzieje się z jego ciałem i skórą. Nie mógł ustać na nogach, więc osunął się na czworaki. Gdy udało mu się ponownie odzyskać oddech, zamiast wołania usłyszał skowyt. Popatrzył na swoje ręce i z przerażeniem dostrzegł zamiast nich porośnięte czarną sierścią łapy. Ithel mogła być z siebie dumna. Transformacja wyszła znakomicie. Czarny lis spoglądał na nią z niemym wyrzutem. Dla lepszego efektu przydała jego sierści złocisty połysk.

„Szlachetna Ithel!

Nieszczęście po raz kolejny nawiedziło Derr. Miłościwie nam panujący książę Ghaladd zniknął bez śladu. Nasze poszukiwania są bezowocne. Wszyscy rozumiemy, że zrobiłaś już dla nas tak wiele, ale okoliczności zmuszają mnie do ponownego błagania Cię o pomoc. Bylibyśmy niewysłowienie wdzięczni, gdybyś i tym razem zechciała nas wesprzeć. Oczywiście jesteśmy w stanie zaoferować stosowną opłatę.

Avred de Threvien”

Przyjechała niemal natychmiast i od razu zabrała się do pracy. Znów zjeździła całe księstwo. Nie zawahała się nawet szukać w Północnej Puszczy. Wszyscy podziwiali jej wysiłki.

Dawno minęła północ i księżyc w ostatniej kwadrze wieńczył grzbiety Północnych Gór świetlistą koronką. Doliny tonęły w mroku. W Derain pogasły wszystkie światła. Czarodziejka usiadła przy rzeźbionym stole i jeszcze raz sprawdziła swoje zapiski. Wszystko zostało już przygotowane, włącznie z nabazgraną na nadpalonym strzępku papieru notatką, starannie otuloną zaklęciem ochronnym „…także się nie udała. Zaczyna brakować mi koncepcji. Albo ściślej mówiąc, została mi jedna. Inkantacja Av’chala. Tyle, że nie używano jej od stuleci, ponieważ…”.Teraz pozostało już tylko rzucić obmyślane wcześniej zaklęcie. Jeśli dobrze wszystko obliczyła, wybuch wywrze odpowiednie wrażenie, ale nie spowoduje nadmiernego uszczerbku na jej zdrowiu.

Leżała w łóżku. Avred pochylał się nad nią.
– Mogłaś zginąć – z trudem panował nad głosem.
Przez jego zazwyczaj opanowaną twarz przebiegł skurcz, jak gdyby za chwilę miał się rozpłakać.
– Musiałam wiedzieć – odpowiedziała, uśmiechając się blado – Niestety, procedura okazała się bardziej niebezpieczna, niż sądziłam. Czy komuś coś się stało? – zapytała z zaniepokojeniem.
– Omal nie straciłaś życia! – wykrzyknął Avred, ale po chwili zreflektował się – Poza tobą nikt nie ucierpiał.
– To dobrze. Następnym razem spróbuję…
– Nie będzie następnego razu – oświadczył kategorycznie – Obiecaj mi to.
Czarodziejka skrzywiła się lekko i przez dłuższą chwilę milczała. W końcu niechętnie skinęła głową.
– Obiecuję.

Zebrali się w sali tronowej – rada i wszyscy możni. Najstarszy z byłych książęcych doradców uciszył tłum.
– Dziś nadszedł dzień, w którym nie możemy już odpychać od siebie strasznej prawdy. Nasz książę nie żyje. Władca odszedł, ale jego kraj trwa nadal. Wszyscy wiemy, że Ghaladd nie pozostawił po sobie następcy – doradca zawahał się nieco – Nawet bękarta – przerwał i powiódł wzrokiem po zgromadzonych, wśród których znajdowała się również Ithel – Dlatego zdecydowaliśmy się przekazać władzę potomkowi drugiego co do ważności szlachetnego rodu. Wystąp, Avredzie de Threvien!
Rycerz wydawał się zaskoczony. Ithel tylko uśmiechnęła się lekko. Na sali zapanowała kompletna cisza. A potem nagle rozległy się wiwaty.

Koronacja miała się odbyć w Rahain, główne święto bogini Dairenn, będące zarazem dniem uważanym za początek lata. Przygotowywało się do niej całe księstwo. Aby uświetnić tę dziejową chwilę planowano urządzić turniej, łowy i konkurs pieśniarzy. Ithel została zaproszona na uroczystości.

***

– Szlachetna pani Ithel… – zaczęła nieśmiało służąca – nie gniewaj się proszę, że niepokoję cię tak czczym pytaniem.
Czarodziejka postarała się, żeby jej uśmiech wyglądał wyjątkowo uprzejmie i zachęcająco. Doskonale wiedziała, kogo naprawdę interesowała jej odpowiedź.
– Mów śmiało. Cieszy mnie, iż pragniesz moich rad.
– No więc… – zająknęła się dziewczyna – Zaczął się do mnie zalecać pewien młodzian. Zasypuje mnie podarkami, nie szczędzi słodkich słów, ja jednak nie jestem pewna, czy pała do mnie prawdziwym uczuciem. Powiedz mi pani, co ty byś zrobiła, co uznała za godny dowód miłości?
Twarz Ithel przybrała zamyślony wyraz.
– Nie żądałabym od niego złota, ani kosztowności. To musiałoby być coś, o co postarałby się sam. Coś niezwykłego i rzadkiego. Trudnego do zdobycia. Zresztą – rozpromieniła się – Już wkrótce nadarzy się odpowiednia okazja. Nie polecałabym udziału w turnieju – w istocie jest to dziwna zabawa mężczyzn, w której łatwiej o śmierć niż o sławę. Konkurs śpiewaczy to rzecz piękna, jednak twój wybranek niekoniecznie może być obdarowany słowiczym głosem, a chyba nie chciałabyś, by stał się przedmiotem kpin. Pozostaje polowanie. Mój przyjaciel, choć był magiem, zwykł mawiać, że ono właśnie w czasie pokoju wydobywa najszlachetniejsze przymioty mężczyzny.
– Dziękuję z całego serca. Zapamiętam twe słowa, pani.
O tak, zapamiętasz, pomyślała Ithel z zadowoleniem. Wszystko szło dokładnie po jej myśli.

Czarodziejka otaksowała krytycznym wzrokiem swoje odbicie w ogromnym ściennym lustrze. Purpurowa aksamitna suknia leżała doskonale. Jeszcze tylko poprawić włosy i będzie gotowa na bal. Ktoś delikatnie zastukał do drzwi. Otworzyła. Avred niepewnie przestąpił próg.
– Szlachetna Ithel, wybacz, że śmiem mącić twój spokój.
– Widok twój zawsze napawa mnie radością, książę. Rozgość się, proszę.
Przystanął na środku pokoju.
– Przyszedłem ponieważ…
A potem nagle uklęknął przed nią na jedno kolano, wyciągając przed siebie owinięty w materiał przedmiot.
– Zechciej przyjąć ten skromny dar, jako wyraz mojego oddania.
Wzięła pakunek i rozwinęła sukno.
– Jest piękny! – wykrzyknęła z należytą emfazą, choć wiedziała, co znajdzie w środku, już wiele dni temu.
Pobłyskujące złotem futro czarnego lisa miękko opadło na podłogę. Ithel pochyliła się i ujęła w dłonie twarz rycerza.
– Czyż do tej pory nie spostrzegłeś, że mnie także nie jesteś obojętny? – powiedziała.
Pocałowała go delikatnie. Objął ją i przyciągnął do siebie.

Portret książęcej pary zawisł w sali tronowej obok wizerunku Ythada i Revellais. Przedstawia on wysokiego, jasnowłosego mężczyznę w tradycyjnym derrańskim stroju w kolorach szarości i metalicznego błękitu oraz szarooką kobietę w złocistej sukni i lisim kołnierzu. Mężczyzna trzyma miecz ze zdobioną rękojeścią. Na wyciągniętej ręce kobiety siedzi sokół.