Beatrycze Nowicka Opowiadania

Wyspa mgieł

Abigail

Mała dziewczynka na mokrej od deszczu ulicy. Wieczór. Kolejny z tysięcy chłodnych, jesiennych zmierzchów. Kamienice pochylające się nad wąskimi ulicami, żółte prostokąty okien. Latarnie, ich poblask, iskry światła na opadających kroplach, w kałużach, w witrynach sklepów. W górze fioletowieje niebo. Dziewczynka biegnie rozchlapując kałuże. Wyobraża sobie rodziców. Na pewno pogniewają się o to, że tak późno wraca do domu. Wyrzuty, pouczenia, może nawet kara. Jednak mała winowajczyni nie żałuje i gdyby mogła spóźnić się raz jeszcze, chętnie by to zrobiła. Już niedaleko – mieszka tam, za kolejnym zakrętem, w dużej, pomalowanej na beżowo kamienicy, której parter zajmuje sklep jej ojca. Dziewczynka zwalnia. Po co się spieszyć, teraz nie ma to żadnego znaczenia – okrzyczą ją i tak. Wizja czekającej ją awantury staje się coraz wyraźniejsza. A gdyby tak… Znów przyspiesza kroku, mija drzwi własnego domu, zaczyna biec. Chlupot wody pod nogami, zimne dotknięcie mżawki na twarzy. Biegnie coraz szybciej, skręca w jedną ulicę, potem w następną. Okazalsze kamienice ustępują domkom w ogródkach, niedługo dotrze do krańca miasteczka. Pod drzewami jest ciemno, czarne łapy gałęzi kołyszą się na tle nieba. Uderzenia ciężkich kropel strąconych przez biegnącą wybijają się ponad szum deszczu. Brukowana droga prowadzi na most. Dziewczynka wbiega na niego. Zatrzymuje się dopiero na samym środku, w najwyższym punkcie i wychyla za kamienną barierkę. Pod nią leniwie przepływa ciemna woda rzeki. Porywa wzrok patrzącej za sobą – w gęstwę pochylających się ponad nurtem drzew. Tuż nad powierzchnią przetaczają się kłęby mgły. Docierają tutaj aż znad morza, wędrują w górę rzeki, wspinają się na wydmy, pełzną łąkami. Co wieczór sięgają po miasteczko, zwłaszcza teraz – jesienią. Dziewczynka przygląda się zafascynowana. Patrzy długo. Zanim odwróci się od barierki i skieruje z powrotem w stronę domu, mgły przepłyną pod mostem i zatopią nadbrzeżny pas drzew.

Meredith

Przez wąskie okno obok drzwi wejściowych widać wysypaną żwirkiem alejkę prowadzącą do furtki. Drobna, dziecięca sylwetka na tle rozproszonego światła stojącej za ogrodzeniem latarni. Idzie szybko, roztrącając pochylające się nad ścieżką krzewy. Cichutkie skrzypnięcie metalu. Postać odwraca się i macha. Kobieta w oknie odwzajemnia gest, choć wie, że jej siostrzenica go nie dostrzeże. I już – zniknęła za furtką. Gospodyni puszcza zasłonę. Ciężki ciemnoczerwony materiał opada, zasłaniając okno, ogród, alejkę i deszcz. Kobieta odwraca się i idzie w głąb holu. Na stole w salonie dwie opróżnione filiżanki i dwa talerzyki, na których pozostały jedynie okruszyny i ciemnoczerwone maźnięcia konfitur. Nieopodal stoi porcelanowa cukiernica. Kobieta zanosi to wszystko do kuchni. Zmywa naczynia, cukiernicę chowa do kredensu. Wraca. Na zielonej kanapie oprócz kilku haftowanych poduszek leży otwarta książka. Całą jedną stronę zajmuje ilustracja – widnieje na niej miasto tysiąca wież zwieńczonych cebulowatymi kopułami. Pomiędzy piaskowymi budynkami widać zielone pióropusze palm. Kobieta ostrożnie podnosi książkę, wpatruje się w ilustrację. Palcami lewej ręki przesuwa po stronicy, uśmiecha się. Przez krótką chwilę sama jest małą dziewczynką i siedzi na zielonej kanapie, słuchając czytanych przez babcię bajek. Dopytuje się o szczegóły, doprasza opisów. Chciałaby móc jak najdokładniej wyobrazić sobie przedstawiony w opowieści świat. Babcia żartuje i nazywa ją „panną ciekawską”. Śmieją się z tego obydwie. Wspomnienie przepływa, pozostawiając gdzieś głęboko uczucie ciepła. Kobieta zamyka książkę i odkłada ją na półkę.

Thomas

Raz jeszcze sprawdza, czy wszystko poodkładał na miejsca. Przestrzeń dookoła niego jeży się tykaniem zegarów. Starszy mężczyzna omiata wzrokiem swój warsztat, po czym gasi światło i wychodzi. Jego mieszkanko znajduje się na piętrze, z okien widać niewielki rynek miasteczka. Zamiast lampy najpierw włącza radio. Muzyka wypełnia ciemny pokój, spokojna melodia, ciepły, kobiecy głos. Kiedy indziej mężczyzna nazwałby tekst piosenki ckliwym, ale teraz tylko spogląda na jedną ze ścian, na której w ozdobnych ramach wisi portret jego zmarłej żony. Zegarmistrz podchodzi do okna i wygląda przez nie na opustoszały rynek. Pierwszy jęzor mgły wypływa z jednej z uliczek, potem następny – z przeciwnej strony. I jeszcze następny. Kiedy nad rynkiem formuje się falujący, mlecznożółty od światła latarń dywan, mężczyzna odwraca się od okna i zasłania je. Teraz dopiero zapala światło – w pokoju i w kuchni. Nastawia wodę na herbatę. Przygotowuje sobie kolację i zanosi ją do saloniku, gdzie je, czytając lokalną broszurę. Owszem – ma też kilka czasopism kupionych od przyjezdnego handlarza z Miasta na lądzie. Zegarmistrz czytuje je od czasu do czasu, rozkoszując się posmakiem wielkiego świata. I oczywiście pozostaje radio. Dzięki niemu ma wrażenie kontroli, nic ważnego nie dzieje się przecież bez jego wiedzy. Gdy niedługo później zasypia w swoim miękkim i ciepłym łóżku, ostatnią jego myślą jest, że niczego więcej mu nie potrzeba.

John

Cumuje jak zwykle przy samym końcu pomostu. Starannie sprawdza węzły liny. Wypowiada kilka słów do siedzącego bliżej dzioba starszego od niego mężczyzny. Ten wstaje. Razem wynoszą z łodzi kosze z rybami. Dzisiejszy połów nie był najgorszy i obaj mężczyźni są zadowoleni. Żartują z czegoś. Ich śmiech zwraca uwagę nielicznych przebywających jeszcze na przystani rybaków. Pozdrawiają się wzajemnie. Mężczyźni zatrzymują się i czekają, aż tamci skończą swoją pracę. Młodszy rybak ogląda się za siebie i przez chwilę obserwuje, jak półprzejrzyste kłęby mgły pędzą ku brzegowi. Zmiennokształtne opary ścielą się aż po horyzont, zasłaniając sobą coraz większe połacie morza. Tylko blisko przystani, gdzie nie zdążyły się jeszcze pojawić, widać grafitową, pomarszczoną drobnymi falami powierzchnię wody. Rybak przygląda się temu wszystkiemu milcząc, podczas gdy jego starszy towarzysz wdaje się w pogawędkę z kilkoma innymi. Niedługo później do ich grupy dołączają kolejni, wreszcie na drewnianym pomoście zbierają się wszyscy i razem kierują w stronę lądu. Młody rybak idzie ostatni. Niedługo po wyjściu z portu rozdzielają się. Część skręca w ulicę wiodącą do miasteczka, pozostali – w mniejsze drogi prowadzące do położonych na wybrzeżu chat. Starszy mężczyzna namawia przyjaciela na piwo, ten jednak odmawia. Rozstają się. Mrok zapada szybko. Rybak idzie nadbrzeżną ścieżką. Śpieszy się. W oknach jego domu pali się światło. Ktoś otwiera drzwi i staje w nich – ciemna sylwetka na tle ciepłego, pomarańczowożółtego blasku zalewającego pomieszczenie za jej plecami. Mężczyzna uśmiecha się. W ciszy wieczoru wyraźnie słychać wypowiedziane miękko słowa „witaj w domu”.

Ann

Kolejny raz podchodzi do pieca. Krzywiąc się, zbiera kożuch, który zdążył się uformować na mleku. Nie wystygłoby, gdyby jej córeczka była w domu na czas. Kobieta przechodzi przez kuchnię i wygląda przez okno, gdzie w gęstniejącej mgle latarnie kreślą w powietrzu żółte smugi. A przecież prosiła małą, żeby wróciła przed zmierzchem. Jesienią szybko robi się ciemno… Niby od wielu lat nikomu nic złego się nie stało, ale ona i tak nie umie przestać wyobrażać sobie kolejnych, coraz gorszych scenariuszy. Próbuje wyperswadować sobie te strachy, ale nie potrafi. Kiedy mgła podpełza pod Kell, robi się tak jakoś… strasznie… Gdy była małą dziewczynką, nigdy nie zostawała na dworze wieczorem. Dorośli czasami śmiali się z niej i powtarzali, że nie ma się czego obawiać. „Taki klimat, nic na to nie poradzisz, kwiatuszku” uśmiechał się wujek. A potem mgła pożarła wujka i nikt więcej nie zwracał się do niej w ten sposób. Wzdraga się na tę myśl, odruchowo odsuwając od okna. Oczywiście, że nie pożarła. Po prostu pewnego dnia wuj Anzelm spakował się, wsiadł na statek i popłynął do Miasta. Od czasu do czasu przychodziły nawet stamtąd listy. Pisał o swojej nowej pracy, po pewnym czasie pojawiły się wzmianki o jakiejś kobiecie. Korespondencja była nieregularna, toteż z czasem więzi rodzinne rozluźniły się i obecnie poprzestawano na przesyłaniu sobie kilka razy do roku okazjonalnych pozdrowień. Zaniepokojona matka wraca do pieca, by zająć czymś ręce. Już ona dopilnuje, żeby mała nauczyła się słuchać rodziców.

Gordon

Furtka drewnianego ogrodzenia skrzypi lekko, gdy ją zamyka. Trzeba będzie naoliwić. Zmoknięte owce skupiają się w jednym kącie. Niedługo już zabierze je z pastwisk. Robi się coraz chłodniej. Ludzie z Agen i Dorn dawno już zakończyli zbiory. Jego wioska jest położona wyżej i gleby są tu nieurodzajne, więc jej mieszkańcy trudnią się głównie pasterstwem. Mężczyzna raz jeszcze omiata wzrokiem łąkę, uśmiecha się pod nosem i zaczyna schodzić w dół wąską, mokrą od deszczu ścieżką. Nie martwi go nawet ponury i zimny zmierzch. Oczywiście, lubi ładniejszą pogodę. Wtedy mgły ogarniają wyspę później i często można oglądać wspaniałe, purpurowe zachody słońca nad odległym morzem. W ostatnie dni o słońcu można było jedynie pomarzyć. Ale to znak, że czas przygotować się do zimy. A potem już tylko ciepłe, przytulne wieczory, kiedy jedynie stukot kropel o szyby przypomina, że gdzieś tam jest jakieś „zewnątrz”. Przedtem jeszcze wielki targ w Kell, na którym pojawią się nawet ludzie z lądu. Wybierze się tam sprzedać wełnę i odwiedzić siostry. Ciekawe, jak się miewa jego siostrzenica… Pasterz uśmiecha się na myśl o małej łobuzicy. Zupełnie niepodobna do matki, zupełnie. Już raczej do ciotki, taaak… Przez chwilę mężczyzna wspomina swoje dzieciństwo. Idzie szybko i pewnie, zna tę trasę na pamięć i może sobie pozwolić na chwile zamyślenia po drodze. Nie zwraca uwagi na pnące się wytrwale po zboczach jęzory mgły. Zapewne bardziej byłby zdziwiony i zaniepokojony, gdyby ich tutaj nie było. Owszem – czasami jest problem, jak jakaś owca się zgubi. Wiele nocy przebłądził w poszukiwaniu swoich i cudzych zwierząt, na koniec zmądrzał i postawił ogrodzenie. Inni poszli jego śladem. Trochę pracy raz i potem spokój. Pasterz znów uśmiecha się do wspomnień. Niedługo już powinien dotrzeć do wioski.

James

Dzwonek do drzwi. Nareszcie. Z lekkim zaniepokojeniem obserwuje żonę, która szybkim, zdecydowanym krokiem zmierza do sieni. Nie, żeby pochwalał zachowanie córki, ale zaczyna jej trochę żałować. Miał okazję obserwować nerwową krzątaninę po kuchni i doskonale wie, czym to się skończy. No, ale nie może oponować. Ann ma rację. Mała nie może sobie ganiać kiedy i gdzie tylko chce, tudzież wracać o dowolnej porze. Inna sprawa, że skutek całej gadaniny, która teraz nastąpi, będzie znikomy. Nie więcej niż trzy dni, ocenia mężczyzna. Później znowu przestanie słuchać. No i co tu zrobić? Kiedyś za karę zabronili jej odwiedzać ciocię… po trzech dniach aresztu domowego uciekła przez okno. I po kim ona to ma? Odgłos otwieranych drzwi i podniesiony głos żony. Zaczyna się. A nawet chyba nie… Po piskliwym „Abigail, kiedy to się wraca do domu” i „Jak ty wyglądasz, dziecko…” następuje łagodniejsze „Cała zmarzłaś i przemokłaś, coś ty robiła…”. Najwyraźniej matczyna troska zwyciężyła irytację. W sumie nic dziwnego – stwierdza mężczyzna w myślach, gdy małe przemoknięte nieszczęście wchodzi do pokoju. Pozwala, by jego twarz przybrała surowy, ojcowski wyraz. Dziewczynka jest przestraszona, choć powoli zaczyna do niej docierać, że chyba tym razem się upiekło. Na twarzy małej pojawia się niepewny uśmiech. Niedługo później siedzą wszyscy w kuchni. Abigail, już w suchym ubraniu, popija kakao. Potem zaś entuzjastycznie opowiada o bajkach, które usłyszała tym razem. Mężczyzna porozumiewawczo spogląda na siedzącą naprzeciwko żonę. „Chciałabym zobaczyć te wszystkie dalekie kraje” wykrzykuje dziewczynka. „Tak, tak” odpowiada matka, uśmiechając się pobłażliwie. Później, gdy ich mały skarb spokojnie zaśnie w pokoiku na tyłach kamienicy, a oni znajdą się sami w swojej sypialni, przypomni jej słowa córki. „Ja nigdy nie chciałam stąd wyjeżdżać… Tu zawsze był mój dom, moje życie. Moje miejsce. Może Meredith, jak była mniej więcej w wieku Ab. Ale i jej przeszło z czasem… Zresztą…” żona układa się wygodniej. „Po cóż miałabym gdziekolwiek jechać. Wszystko, czego potrzebuję, mam tutaj” – przytula się do niego. Bijące od niej ciepło rozprasza jego myśli o sobie i swoich przyjaciołach z dzieciństwa. Tylko niewielu z nich marzyło o podróżach, żaden nie wyjechał. Przez chwilę czuje lekki niepokój, gdy uświadamia sobie, jak bardzo są tutaj odcięci od świata i jak mało to obchodzi kogokolwiek z mieszkańców. Niepokój ten szybko jednak mija, zwłaszcza, kiedy słyszy cichutkie westchnienie żony. Nie ma co się nad tym rozwodzić. Widocznie nie mają natury wędrowców. Zresztą, ponoć nawet w Mieście mówi się o nich, wyspiarzach, że są bardzo przywiązani do swojej ziemi. Delikatna kobieca dłoń, przesuwająca się po jego policzku, całkowicie odwraca uwagę mężczyzny od dotychczasowych rozważań. Odwraca się na bok, by lepiej objąć żonę.

Thomas

Gdy krząta się po kuchni, przygotowując sobie śniadanie i poranną kawę, niebo za oknem przejaśnia się powoli. Mgła, wciąż jeszcze gęsta, podtapia wyłączone latarnie. Starszy mężczyzna zabiera jedzenie do salonu. Potem zatrzymuje się na chwilę przed radioodbiornikiem. Kilka poruszeń zdobioną gałką i spośród szumu dobiegają dźwięki spokojnej muzyki. Mężczyzna siada i niespiesznie zabiera się do jedzenia. Ma jeszcze dużo czasu. Oczywiście – wolał wstać wcześniej, żeby wszystko odpowiednio przygotować. Ostatecznie duży targ odbywa się jedynie trzy razy do roku. Dlatego już od kilku dni polerował i sprawdzał swoje zegary. Kto wie, może trafi się jakiś zamożny kupiec z lądu. Czasem zjawiali się tacy. Zawsze długo oglądali towar, choć nie zadawali wielu pytań. Nie zwykli się też zanadto targować – tę ich cechę szczególnie lubi. W głębi duszy mężczyzna ma nadzieję, że ktoś, gdzieś tam w Mieście o nim opowiedział. Zawsze zaraz potem strofuje sam siebie, „przecież mają tam mnóstwo zegarmistrzów”. Ale nadzieja pozostaje. Czasem lubi wyobrażać sobie, jak do jego sklepu puka piękna, elegancko wystrojona dama i kupuje jego największe cudo – srebrny zegarek z cyferblatem z macicy perłowej i misternie rzeźbionymi wskazówkami. Och, ma jeszcze większe – drewniane i mosiężne, stojące, ścienne, z pozytywką, z kukułką… Ale ten jest jednym z jego pierwszych dzieł i leży w gablotce podpisanej „nie na sprzedaż”. Gdyby jednak zjawiła się piękna dama… Zegarmistrz kończy śniadanie, wraca do kuchni i starannie zmywa, nucąc przy tym zasłyszaną przed chwilą melodię.

Gordon

Do Kell dociera tuż przed wschodem słońca. Zanim jeszcze wjedzie do miasteczka, przygląda się mu ze szczytu wzgórza. Domy w dolinie, szarawe w półmroku przedświtu, tłoczą się jak jego owce w chłodne noce. Z niektórych kominów wznoszą się słupy dymu. Ich okna rozświetlają od wewnątrz lampy. Białe, półprzejrzyste pasemka wiją się pomiędzy kamieniczkami i unoszą ku różowiejącemu niebu. Mężczyzna z zadowoleniem stwierdza, że mgła rzednie dziś wcześnie a to oznacza dobrą pogodę. Wciąga rześkie poranne powietrze. Idealny dzień na targ. Dobrze, że nie zatrzymywał się nigdzie na długo w nocy, zdąży zająć dogodne miejsce. Powinien nieźle zarobić. Kupi żonie materiał na suknię. Jak dobrze pójdzie to nie ten, o który prosiła – w niebieskie kwiaty, ale tamten, o którym wiedział, że naprawdę jej się spodobał, ale uznała, że jest za drogi. A Darrenowi kupi jakąś zabawkę. W zeszłym roku odwiedził ich taki jeden z Miasta – miał kolorowe klocki, drewniane zwierzęta ładniejsze niż te, co to je rzeźbi stary Henry znad rzeki, bębenki, najrozmaiciej wystrojone lalki i konia na biegunach. Pasterz wie, że syn o takim marzy, jednak tamtego roku nie miał zbyt wiele wełny i serów, toteż nie stać go było na prezenty. Tym razem wiezie ze sobą więcej i wierzy, że dostanie za to dobrą sumę. Lekko pogwizdując, pogania konia.

John

Bardzo dobrze, że ten targ już niedługo. Po ostatnich tygodniach wzmożonych połowów i wędzenia ryb jest już zmęczony i – jak upiera się Dorothy – okropnie śmierdzi. On sam niespecjalnie zważa na zapach, nie uważa też, żeby był intensywniejszy niż zazwyczaj, ale ona… Narzeka i narzeka… Przecież wie, za kogo wychodziła, zresztą – jej dziadek też był rybakiem. I zwykł mawiać, że zirytowana kobieta jest gorsza niż wzburzone morze. Ostatnimi czasy maksyma dziadka wydaje się mężczyźnie nader trafna. Taaak… „I dzisiaj to się skończy” myśli zadowolony, ubierając się szybko. Wyjdzie na targ, ona w tym czasie wywietrzy, posprząta, wypierze jego – jej zdaniem śmierdzące – ubranie, po czym zadowolona z siebie będzie na niego czekać z obiadem. A jak zobaczy, co jej przyniesie, to się jeszcze bardziej ucieszy i wieczór spędzą w (nareszcie) miłym nastroju. Dorothy już jest na nogach, krząta się po pokoju – rozkłada na stole talerze, stawia dzbanek z kawą, pakuje mu kanapki i wygłasza monolog pełen dobrych rad. Mężczyzna lubi brzmienie głosu żony, tak samo, jak lubi obserwować codzienny rytuał przygotowań do śniadania. Nigdy nie sądził, że kiedyś będzie miał dom pełen ciepła. Jego rodzice byli inni – surowy i odległy ojciec (jedynie w chwilach, gdy znajdowali się razem na morzu, jego syn miał wrażenie, że udaje mu się uchwycić cieniutką nić porozumienia) i wiecznie zabiegana, pedantyczna matka. Kocha ich, ale teraz, kiedy wie, że można żyć inaczej, czasem mu ich żal. Jednak nie można zmienić wszystkiego – zatem zadowala się pielęgnowaniem tego, co udało się mu stworzyć z Dorothy. Pozwala swoim myślom wybiec w przyszłość. Kto wie, może już niedługo sami zostaną rodzicami. Postara się wtedy nauczyć swoje dzieci radości. Dorothy śmieje się, gdy dzieli się z nią tą myślą. Reszta śniadania upływa na planach. Aż żal przerywać rozmowę, ale robota czeka. Raz jeszcze przytula żonę i całuje w usta, a potem w oba policzki. Wychodzi.

Abigail

Cóż za cudowny dzień. Nie tylko spędzi go z ciocią, bo oboje rodzice są już od samego rana zajęci w sklepie, ale jeszcze pójdą razem na targ. Będzie mogła pooglądać sobie ludzi z Miasta. Z poprzedniego roku pamięta kram z koralikami, barwioną włóczką, kolorowymi chustkami i szalami. Ciocia Meredith kupiła sobie wtedy taki szal, popielaty, miękki i ciepły. A jej podarowała czerwone, zielone i niebieskie wstążki. Teraz pewnie też coś kupi. Ale nawet nie to, nie koraliki, szmatki, czy lalki. Kto wie, może przyjedzie też handlarz książkami. I – tak jak wtedy, pozwoli jej pooglądać ilustracje. Będą też cukierki. Mamy zaś nie będzie nigdzie blisko, żeby mogła powiedzieć „nie jedz tyle słodyczy, bo to niezdrowo”. Wieczorem przyjdzie wujek Gordon, weźmie ją na ręce i wykrzyknie „ależ urosłaś, moja panno, odkąd ostatni raz cię widziałem”. A potem wszyscy będą się śmiać i będzie uroczysty obiad, i ciasto na podwieczorek. O, dzwonek do drzwi! To pewnie ciocia! Dziewczynka wybiega ze swojego pokoiku i pędzi po schodach, mało się przy tym nie wywracając. Ciocia już weszła, właśnie zdejmuje płaszcz i wita się z mamą. „Tutaj, tutaj jestem!”, krzyczy mała, biegnąc przez przedpokój. Obydwie stojące tam kobiety uśmiechają się do siebie na jej widok. Ciocia przykuca i przytula dziewczynkę. Teraz wypiją jeszcze herbatę, choć Abigail najchętniej chciałaby już iść do portu, powitać ludzi z Miasta. Matka uspokaja ją, że statek z lądu przypływa dopiero o dziesiątej i na pewno zdążą. Dziewczynka nie jest przekonana, wciąż wydaje się jej, że już późno. A ona tak bardzo chce zobaczyć, jak najpierw nad mgłą widać ciemniejsze kłęby, potem wyłania się komin, niedługo później zaczynają rysować się kontury kadłuba… Coraz więcej szczegółów, więcej kolorów i wreszcie statek przybija do wysuniętego w morze pomostu, na który wysypuje się barwny tłumek. A co, jeśli tym razem przypłyną wcześniej? Czemu ta herbata jest tak gorąca?

Meredith

Z radością przygląda się siostrzenicy. Mała jest tak zafascynowana otrzymaną przed chwilą zabawką, że nie zwraca uwagi na nic dookoła. Co chwila potrząsa kalejdoskopem, zagląda do środka i wykrzykuje „popatrz teraz, ciociu, popatrz teraz!”. Czasami żałuje, że nie ma własnych dzieci. Teraz i tak za późno. Opanowuje lekki grymas twarzy. Steven… ile to już lat minęło, odkąd zerwał zaręczyny i wyjechał z Kell. Z tego, co słyszała, osiadł nad morzem po drugiej stronie wyspy. Co jakiś czas pojawia się w Agen sprzedać trochę ryb i koszyków z wikliny. A przecież jego rodzina z dziada pradziada trudniła się aptekarstwem… Na szczęście jego kuzyn przejął interes… Wszystko zaczęło się od tego, jak razem ze starym Wade’m wypłynął na morze. Nie miała pojęcia skąd pomysł – nigdy przecież nie łowił ryb. Nie przypomina sobie zresztą nawet, by wcześniej opowiadał o swoim zamiarze. Po prostu, któregoś dnia oznajmił jej, że zamierza popłynąć. Chciała mu towarzyszyć, ale przekonywał ją, że to będzie naprawdę zwykły połów… Coś tam wspomniał, że chciałby napisać artykuł o pracy rybaków, czy coś w tym rodzaju. Zapewniał, iż nie wydarzy się nic ciekawego, poza tym łódź jest niewielka. Zgodziła się dość szybko, co zresztą miała sobie później wyrzucać. Ponieważ Steven nie wrócił ze „zwykłego połowu” ani tego dnia, ani następnego. Myślała, że oszaleje ze strachu. Po ośmiu dniach znaleziono go nieprzytomnego na plaży, na północny wschód od Kell. Gdy się ocknął, powiedział, że łódka zatonęła w czasie burzy i było to jego winą, gdyż z powodu jego nalegań oddalili się zanadto od lądu. Wade’a nie znaleziono. Kiedy odwiedziła narzeczonego, rozmawiał z nią krótko i oschle. Pięć dni później spakował się i odszedł… a raczej uciekł z miasta. Zostawił jej tylko list, w którym pisał, że nie mogą być razem. Nic nie wyjaśniał. Uniosła się dumą i nie pojechała za nim. Czasami nawet teraz tego żałuje. Może wtedy… potem po prostu było już za późno. A przecież byli sobie tak bliscy… Łączyła ich ciekawość świata, chęć zmian. Wszyscy wiedzieli, że mieli się pobrać, ale nikomu nie mówili o wspólnych planach wyjazdu do Miasta. Nie chcieli wtedy niepotrzebnie zamartwiać rodziny. Dopiero, kiedy wszystko miało być już ustalone… Dziecinne marzenia. Gdy została sama, porzuciła je łatwo. Bez niego nie miała po co szukać nowych miejsc. W Kell czuła się bezpiecznie, zaś „szeroki świat” przestał być dla niej zagadką do rozwiązania a stał się czymś zimnym i obcym. Po kilku latach wręcz cieszyła się z takiego obrotu sprawy. Tutaj miała rodzinę, znajomych… Steven okazał się człowiekiem nieodpowiedzialnym, aż strach pomyśleć, co by się wydarzyło, gdyby wyjechała razem z nim. Och, zdarzyło się kilku, którzy starali się o jej względy. Ona jednak nie potrafiła nikomu zaufać. Kobieta odpędza pochmurne myśli i bierze siostrzenicę za rękę. Nie czas zamartwiać się minionymi zdarzeniami. Zbyt piękny mamy dzień.

Ann

Przechadza się pomiędzy stoiskami z suknem. Kobiety i mężczyźni z lądu przyglądają się jej uważnie, kiedy każe sobie odwijać kolejne bele materiałów. Na razie nic nie kupuje. Zamierza obejrzeć wszystko, potem dopiero wybierze najlepszy towar. Raz jeszcze zerka na sporządzoną przez męża listę z zapotrzebowaniem i własne do niej dopiski. Jej wzrok przyciąga niepozorny stolik na samym końcu „alejki”. Właściwie to nie tyle sam stolik, co drewniana podstawa dla maszyny do szycia. Obok maszyny stoją kosze z włóczką, zaś wyżej, pod niebieskim daszkiem podwieszono haftowane serwety. „Podać coś pani?” – zza serwet wygląda pomarszczona, okrągła twarz. Z pewnym ociąganiem kobieta podchodzi i pyta o maszynę. Cena nie jest może wygórowana, jak za takie urządzenie, ale matka Abigail wie, że nie byłoby ich stać. Można było sobie pomarzyć a teraz trzeba wracać do obowiązków. Gdyby miała taką maszynę, wszystko szłoby szybciej… Czyjś piskliwy głos przerywa jej rozmyślania. Niedługo później dołączają do niego inne, niższe i spokojniejsze. Głosy mężczyzn. Hałas dobiega mniej więcej ze środka rynku. Niewiele się zastanawiając, kobieta zawraca. Gdy wychodzi spomiędzy kramów, drogę tarasują jej plecy gapiów. Przepycha się zaciekawiona, zwłaszcza, że nareszcie rozpoznała piskliwy głos. Należy do Judith Thawkes z ulicy Nadrzecznej. Nie poznała go początkowo, gdyż nie przypomina sobie, by Judith kiedykolwiek krzyczała. Pamięta ją jako miłą, łagodną staruszkę, która za czasów jej młodości przechadzała się po Kell, postukując laską, a obecnie większość czasu spędza w swoim domku lub na ławeczce przed nim. Mówiono, że jest najstarszą mieszkanką wyspy. Wszyscy odnosili się do niej z szacunkiem… Co zatem mogło się stać? Mężczyźni ustępują jej, dociera do miejsca, skąd widzi przedziwną scenę. Staruszka trzyma kurczowo rękę jakiegoś młodego mężczyzny. Musi to być przybysz z Miasta. Tuż obok leży upuszczona torba i laska. „Paul, Paul, Paul…” Judith mówi coraz szybciej, zachłystuje się swoimi słowami. „Wróciłeś, ja zawsze wiedziałam, że do mnie wrócisz, czekałam, przez te wszystkie lata…” Po jej pomarszczonej twarzy ciekną łzy, choć jednocześnie się śmieje. „Nikt, nikt mi nie wierzył, wszyscy mówili, że utonąłeś, ale ja jedna wiedziałam, że wrócisz….wiedziałam…” palce starej kobiety kurczowo zaciskają się na ramieniu nieznajomego. Ten wyraźnie skonsternowany rozgląda się dookoła, jakby szukając pomocy. „Tyle lat… powiedziałam sobie, że nie umrę, dopóki nie zobaczę cię raz jeszcze, bo wiedziałam, że do mnie wrócisz… Przecież musiałeś do mnie wrócić, po tym, jak mi obiecałeś… Byłam tak strasznie sama…” chwieje się i opiera na mężczyźnie całym ciężarem. Ten odruchowo przytrzymuje ją. „Ale ja pani nie znam…” Mówi cicho. Z tłumu gapiów wysuwa się kilku ludzi. „Paul” Szloch tłumi dalsze słowa staruszki. Gdy udaje się jej go opanować na tyle, żeby znów coś powiedzieć, mówi już ciszej i bardziej chrapliwie. „Bałam się, tak się bałam, jak powiedziałeś, że płyniesz, ale obiecałeś mi, że cokolwiek się stanie, powrócisz do mnie zza mgły… I jesteś…” Tuli się do niego i płacze. Ktoś z mieszkańców chwyta ją za ramiona i próbuje delikatnie oderwać od przyjezdnego. „Ale co ty teraz ze mną zrobisz… Stara już jestem”. Zaczyna płakać jeszcze bardziej rozpaczliwie, młody mężczyzna jest wstrząśnięty i przerażony. Potem nagle pod Judith uginają się nogi. Czyjeś ręce podtrzymują ją, ktoś krzyczy „Lekarza!”, przybysz z miasta raz za razem powtarza „Nie znam jej”.

Thomas

Żółte światło lampy połyskuje lekko, odbite od złocistych wzorów na tapetach. Brązowe zasłony są zaciągnięte, oddzielają zaciszne wnętrze pokoju od jesiennego, wypełnionego mgłą zmroku. Mężczyzna przygląda się portretowi żony. Dobrze, że tego nie widziałaś, Sophie… Wiem, że była dla ciebie jak matka. Biedna kobieta, nie miałem pojęcia, że cały czas tak cierpiała, zresztą chyba nikt nie wiedział. A teraz na koniec pomieszał jej się rozum. Czasem myślę sobie, że za długo żyć też nie jest dobrze. To straszne, co dzieje się z człowiekiem. A ten młodzieniec, którego zaczepiła, to naprawdę porządny chłopak. Wzruszył się jej losem i zapłacił za lekarza, choć przecież to nie była jego wina. Okazało się, że istotnie należy do rodziny Roothów. Jego prapradziadek był kuzynem Paula, który opuścił wyspę. Stąd pewnie podobieństwo, które doprowadziło biedną Judith do takiego rozstroju. Przyjechał tutaj, żeby zobaczyć, skąd wywodzi się jego rodzina… Zacny człowiek… Widać w Mieście wiedzą jeszcze, co znaczy dobre wychowanie. Powiedział nawet, że skoro Judith nie ma tu już żadnej rodziny, to może ją zabrać ze sobą i zaopiekować się nią. Ale wszyscy zaprotestowali. W pewien sposób jesteśmy jej rodziną. Poza tym z pewnością źle by się czuła, opuściwszy Kell. Nie przesadza się starych drzew. Jeśli oczywiście odzyska przytomność… Biedna kobieta… A poza tym, cóż – targ się udał – tak przynajmniej twierdziła większość. A jeśli o mnie chodzi… Dawno już nie sprzedałem tylu zegarów. I – nie uwierzysz, co się stało… Starszy mężczyzna uśmiecha się i pomimo jego wieku jest to uśmiech chłopca. Pamiętasz, jak czasem opowiadałem ci o srebrnym zegarku. Śmiałaś się wtedy i mówiłaś, że skoro jest mi tak drogi, nie powinienem nigdy go sprzedawać. Ale ja chciałem, by dzieła moich rąk trafiały do ludzi a ten… Ten był szczególny… Powinien trafić do kogoś szczególnego. Przez te wszystkie lata wielu o niego pytało. Wszystkim odpowiadałem, że go nie sprzedam. Ale tak naprawdę czekałem. I dzisiaj przyszła. Jestem pewien, że gdybyś ją zobaczyła, pokochałabyś ją od pierwszego spojrzenia. Mogłaby być naszą córką… Taka młoda, tak piękna. A jaka elegancka… Zresztą, zaraz opowiem. Miała na sobie liliową suknię, taką, jaką w Mieście noszą wielkie damy, i gruby, ciemnofioletowy szal. A jej kapelusz… istne dzieło sztuki. Jestem pewien, że Betty Dawson już go sobie obejrzała i wkrótce wszystkie panny z Kell będą nosić podobne. Miała też długie koronkowe rękawiczki… Wyglądała, jak postać z obrazu. A z jaką gracją się poruszała… Urocza, po prostu urocza. Powiedziała, że potrzebuje prezentu dla swojego narzeczonego, który jest bankierem w mieście. I – czy uwierzysz, przypłynęła aż tutaj, bo pewien znajomy jej ojca zakupił niegdyś u mnie stojący zegar. Ten z rzeźbionymi w drewnie satyrami i gałęziami winorośli, pamiętasz, jak go robiłem? Podobno nadal chodzi idealnie. Nigdy nie musieli go naprawiać. A przecież, uważasz, minęło wiele lat, odkąd go zrobiłem… Dokładnie mi go opisała. Zwróciła na niego uwagę, będąc z wizytą w tamtym domu. Niezmiernie jej się spodobał i spytała właściciela, skąd pochodzi zegar, a on opowiedział o mnie. I wtedy postanowiła osobiście tu przyjechać, żeby zobaczyć moje wyroby… Tak, wiem, jak to niezwykle brzmi… Kazała sobie wszystko pokazać i długo oglądała… Wreszcie wybrała jeden, nie powiem – całkiem mi się udał, ale tknięty jakimś dziwnym impulsem spytałem jej, czy naprawdę jej się podoba. Wtedy ona z lekkim ociąganiem wyznała, iż najbardziej zachwycił ją srebrny, ale on przecież nie jest na sprzedaż. Jej delikatność i maniery ujęły mnie bez reszty. Powiedziałem, że mogę zrobić dla niej wyjątek, oczywiście za rozsądną cenę. Nawet nie wiesz, jak się ucieszyła. Dobiliśmy targu, zapakowałem zegarek jak należy i życzyłem jej szczęścia. Powiedziała, że wierzy, iż będzie szczęśliwa, bo jej narzeczony jest porządnym człowiekiem, podziękowała mi z uśmiechem i wyszła. Poczułem wtedy ogromną radość z powodu tego, co robię. Ale jednocześnie pomyślałem, co się stanie gdy umrę… cała moja wiedza zostanie utracona… Czy będziemy musieli sprowadzać zegary z lądu? I dlatego zdecydowałem. Wezmę kogoś do terminu. Myślałem, że jestem już na to za stary, ale co tam, spróbuję. Tobie pierwszej o tym mówię… Sophie na portrecie uśmiecha się do mężczyzny. Ten najwyraźniej skończył swój monolog. Wstaje, raz jeszcze poprawia zasłony, gasi lampę i wychodzi z salonu. W drzwiach odwraca się raz jeszcze. „Dobranoc, Sophie. Mam nadzieję, że tam, gdzie jesteś, nie ma mgieł”.

Abigail

Wciąż nie może zasnąć. Nikt nie chciał jej powiedzieć, o co chodzi, a przecież wszyscy byli smutni. Nawet wuj Gordon wydawał się zmartwiony. To z pewnością z powodu tego, co stało się na rynku. Babunia Judith krzyczała do jakiegoś pana. Mówiła, że go zna, a on zaprzeczał. A potem zemdlała i zabrali ją do doktora. Dziewczynka wzdryga się. Wizyty u lekarza kojarzą się jej z ostatnim przeziębieniem. Kazali jej wtedy jeść takie paskudne lekarstwo. Doktor uśmiechał się i mówił, że jak chce być zdrowa, to musi je zażywać. Tak, zażywać – co za dziwne słowo. Mamusia też była nieubłagana. Dziewczynka krzywi się na samo wspomnienie smaku. Za to, kiedy wyzdrowiała, tatuś powiedział, że była dzielna i kupił jej balonik. O tak, pamięta go – duży i żółty. Wszystkie dzieci jej zazdrościły. Przytula mocniej swojego misia. Udaje się jej przywołać tamten obraz – siebie idącą z tatą za rękę i żółty balonik na sznurku. A potem obraz płynnie zamienia się w sen, w którym leci nad wyspą trzymając się pęku żółtych baloników. Ludzie są malutcy, rzeka zdaje się być ciemną wstęgą pośród łąk i pól. Niebo jest czyste, dopiero w pobliżu horyzontu widać chmury, opadające niżej i zamieniające się w kłęby mgły. Pomarszczona tafla morza lśni w promieniach słońca.

Gordon

Z siostrami pożegnał się z samego rana, obiecując, że przyjadą z całą rodziną, jak tylko skończą prace polowe. Wymienili pozdrowienia, spakował konfitury Meredith i spodnie, które Ann uszyła dla Darrena. Oczywiście nie budzili małej. Pewnie będzie trochę zła, jednak on uważał, że nie ma potrzeby. Zresztą – za rok Darren idzie do szkoły w Kell i zamieszka z ciocią i wujkiem. Wtedy będzie przyjeżdżał jeszcze częściej. A teraz się spieszył, bo obiecał Mike’owi pomoc w naprawie stodoły. Swoją drogą na remonty był czas latem, a nie teraz, kiedy pogoda się psuje. No, ale obiecał, to pomoże. Poza tym chciałby już być w domu i pochwalić się tegorocznym zyskiem. Był z siebie dumny, udało mu się wytargować niezłe ceny. Martha nie będzie mogła narzekać, że jest za mało zaradny i obrotny. A jak jeszcze pokaże jej materiał… Wie, że zawsze chciała mieć taką suknię. Pewnie z początku go zbeszta za rozrzutność, jednak gdzieś w głębi duszy będzie zadowolona z prezentu. A Darren dostanie wymarzonego konika. Z tego też będzie się musiał tłumaczyć żonie… Nieważne… Wie, że sprawi małemu wielką radość. A żonie powie – zresztą zgodnie z prawdą, że zabawka nie była droga. Na początku samego go zdziwiła jej cena, ale handlarz wyznał mu (niechętnie po prawdzie), że teraz w Mieście modne są inne i takich koników nikt już nie chce kupować. Ten został ostatni. Pokazał mu „nowy model”. Wcale nie był taki ładny… Nie miał grzywy z prawdziwego włosia, ani uzdy ze skórzanych rzemieni. Tylko gładkie rzeźbione drewno i uchwyty po bokach szyi. No – to udało mu się trzy razy: że go kupił, że zdążył w ostatniej chwili i – że w dodatku zapłacił mniej. To był pomyślny dzień. Nie, to byłby pomyślny dzień, gdyby nie to, co przydarzyło się tej biednej starowince… Jak ona się nazywała… A tak, Judith… Smutna historia. John wyjaśnił mu, że podobno ukochany tej kobiety zginął kiedyś na morzu. Cóż, tak, to straszne. Ale takie rzeczy zawsze się zdarzają. Jak świat światem mieszkańcy nadmorskich miejscowości wyruszają w morze i część z nich nie wraca. Tak już po prostu jest i nic na to nie można poradzić… Morze jest kapryśne. Niebezpieczne. Nigdy mu nie ufał. Dlatego, choć lubi czasem na nie popatrzeć, sam zamieszkał wśród wzgórz, w głębi wyspy, z dala od niebezpiecznego żywiołu. Dom. Pogania konia. Wóz toczy się szybciej polną drogą.

John

Żaden z rybaków nie pamiętał Paula. Nawet dziadek Dorothy powiedział mu, że cała tragedia wydarzyła się, gdy był jeszcze małym chłopcem. Pamiętał tylko to, co powtarzali dorośli. Że młody Rooth chciał popłynąć na ląd, ale zamiast bezpiecznie wsiąść na statek, pożeglował swoją małą łódką. I tyle go widziano. Historię tę powtarzano sobie czasami ku przestrodze. Inni również pamiętali jakieś strzępki. Usłyszał o strefie złej pogody na północ i północny wschód od wyspy, o silnych wiatrach od południowego zachodu, zdradzieckich prądach, rafach, skałach i innych rybakach, którzy nie wrócili z połowów. Ktoś pamiętał historię, wedle której przed odpłynięciem Paul nazwał swoich przyjaciół, którzy nie chcieli mu towarzyszyć, tchórzami. Śmiał się i wytknął im, iż powtarzają opowieści, podczas gdy sami nic nie wiedzą. Podobno uniósł się dumą i przechwalał się, że sprawdzi, co jest za mgłą, a potem wróci i im opowie. Jego własny ojciec spytany o tę sprawę najpierw bardzo się zirytował i niemalże wyrzucił go z domu, ale później zaprosił z powrotem i opowiedział kolejną wersję. Jego pradziad był jednym z przyjaciół Paula, tych, którzy odmówili. Potem wyrzucał to sobie przez resztę życia. Powtarzano mu, że być może dzięki temu uniknął śmierci, ale on odpowiadał, iż może udałoby mu się wyperswadować powrót, albo we dwójkę by sobie poradzili. Niektórzy pozostali też czuli się winni, jednak czas mijał i wszystko przybladło. Kilka lat później z połowu nie wrócił Gary Neil, zimowe burze zabrały Toma Wrena i Bary’ego Quaida. Nowe tragedie zatarły wspomnienie starej. Ludzie żyli dalej. Zresztą – wypadki nie były nawet bardzo częste. Ostatnią ofiarą morza był Wade Wyckham… A było to już jakieś kilkanaście lat temu… Nagle młody rybak uświadamia sobie, iż nie zna nikogo, kto by wyruszył „za mgłę” i wrócił. Owszem – dochodzą listy, są audycje, czasopisma, towary. Są też mieszkańcy lądu – uprzejmi i zazwyczaj małomówni, jednak czasem opowiadający coś niecoś o życiu w Mieście. Nigdy jednak nie jest to żaden z wyspiarzy, który wraca, by odwiedzić rodzinę. Gdzieś w głębi duszy rybaka rodzi się niepokój. I ciekawość. Dorothy zauważa zmianę jego nastroju, wypytuje. Nie chce jej niepokoić, dlatego odpowiada wymijająco. Ale ona zna go zbyt dobrze i zaczyna się martwić. Nie będzie jej oszukiwać. Zwłaszcza, że już podjął decyzję. Chociaż – czy powiedzieć to tego wieczora, gdy po raz pierwszy od kilku tygodni jest tak radosna, rozentuzjazmowana, a przy tym jakby przestraszona? Musi to zrobić. Zwłaszcza, że to już ostatnie dni w miarę dobrej pogody i jeśli ma coś przedsięwziąć, to teraz. „Dorothy ja… muszę ci coś powiedzieć”. Żona uśmiecha się do niego, jednak coś w tonie jego głosu sprawia, że momentalnie poważnieje. „Pamiętasz targ i starą Judith… Rozpytywałem potem o Paula Rootha…” Dziewczyna marszczy brwi i spogląda na niego wyczekująco. „Ta cała dziwna sprawa… wyprawa… no więc, poznawszy fakty, zacząłem się zastanawiać…”. Czuje, że słowa mu się plączą, nie, jeszcze chwila i nic nie wykrztusi, zamilknie pod przestraszonym spojrzeniem jej brązowych oczu. „Zdecydowałem, że spróbuję dokonać tego, co jemu się nie udało. Popłynę na ląd”. Upuszczony widelec z brzękiem uderza o talerz. „Ależ John… jesteś pewien?” „Tak” „Ale dlaczego… tak nagle…” „Chcę to sprawdzić. Doszedłem do wniosku, że nikt z nas tak naprawdę nie wie, co tam jest.” Przez dłuższą chwilę twarz kobiety wyraża bezbrzeżne zdziwienie, potem zastępuje je przerażenie, by w końcu stężeć w wyraz zimnej determinacji. Nigdy jej takiej nie widział. „Nie płyń”. Nie odrywa od niego oczu. „Proszę Cię, nie płyń tam, sam powiedziałeś, że nikt stamtąd nie wrócił. Nie chcę, żeby coś ci się stało”. Mówi coraz szybciej. „Znam morze…” „Paul z pewnością też sądził, że zna, a widzisz, co go spotkało.” „Dorothy, przesadzasz…” Dziewczyna patrzy mu prosto w twarz. „Nie przesadzam. Wysłuchaj mnie!” Jej głos brzmi teraz ostro. „Oczywiście, że założyłeś, że tobie się uda. Nikomu przedtem się nie udało, ale tobie się uda. Zresztą, nieważne. A w tych wszystkich swoich planach, czy pomyślałeś choć przez chwilę o mnie? Chcesz mnie tutaj zostawić, jak Paul zostawił Judith. Chcesz, by skończyło się to tak, jak ich historia? Czy to, co wydarzyło się tam na rynku, niczego cię nie nauczyło?” Przerywa na chwilę, by zaczerpnąć tchu. Wyczuwa w jej głosie nowy ton. Wyzwanie? „Ale nie, cokolwiek się stanie, ta historia się nie powtórzy. Bo, jeśli popłyniesz, to ja… ja nie będę czekać, jak ona… I nawet jeśli ci się uda, nie będziesz miał już po co tu wracać, bo ja nie zechcę cię znać.” Mężczyzna wie jedno: Dorothy mówi zupełnie poważnie. Zawsze była uparta, a odkąd pamięta, nie była aż tak pewna swego. „Dorothy, proszę… chcę się dowiedzieć… przecież…” „Powiedziałam swoje.” Odchyla się w tył. „Jeśli naprawdę mnie kochasz, nie płyń”. Na takie ultimatum nie znajduje słów. Przez chwilę bije się z myślami. „Dobrze” mówi w końcu. „Nie popłynę”. Po kilku sekundach Dorothy pochlipuje w jego objęciach. „Dziękuję, dziękuję, tak bardzo mnie przestraszyłeś…” Głaszcze ją po głowie, wyrzucając sobie w myślach to, że niechcący ją skrzywdził. Jak mógł chcieć zachować się tak nieodpowiedzialnie. Po dłuższym czasie dziewczyna uspokaja się, unosi głowę i szepcze mu powoli do ucha. „Też chciałam ci coś powiedzieć. Niedługo zostaniesz ojcem”.

Ann

Tak jak się spodziewała, na pogrzeb Judith Thawkes przyszli prawie wszyscy mieszkańcy Kell. Było bardzo poważnie i uroczyście. Po niezwykle udanym kazaniu wielu mieszkańców kolejno zabierało głos i opowiadało o zmarłej. Padło wiele dobrych i ciepłych słów. Niektóre historie były poważne, czasem przytoczono jakąś anegdotkę. Judith by się podobało, niegdyś przecież słynęła z ciętego humoru. Wszystko było, jak należy. Nawet mężczyzna z Miasta przysłał list, w którym wyrażał swój najszczerszy żal. List ten został z wielkim namaszczeniem odczytany, ku ogólnemu zadowoleniu. Judith nie miała całkowitej racji, mówiąc wtedy, że była tutaj sama. Chociaż z drugiej strony… jej pewnie też nie wystarczyłaby sympatia sąsiadów i znajomych. James trzyma ją pod ramię, czuje ciepło jego ręki. Cmentarz zostawili już kawałek za sobą, teraz idą oboje wysadzaną cisami aleją, depcząc żółtobrązowe opadłe liście. Przez chwilę myśli, jak to dobrze, że jej nie spotkało coś takiego. Ma męża, córeczkę, jest młoda… Wstydzi się tych myśli, ale nie potrafi ich całkiem od siebie odgonić. Biedna Judith… Oczywiście nikt nie wspomniał o incydencie na targu. O zmarłych nie należy mówić źle. Zresztą, nie można przecież winić staruszki. Nagle rozumie. Przez całe dzieciństwo niepotrzebnie się bała. To nie mgła jest straszna. To upływ czasu. Starość, która odbiera człowiekowi zdrowy rozsądek, sprawia, iż w nieznajomym z ulicy rozpoznaje się zmarłego przed wielu laty kochanka. Kobieta wzdryga się lekko na wspomnienie tamtej sceny, półobłąkanego zachowania zrozpaczonej, starej kobiety. Jej mąż zapewne myśli, że to z powodu zimna. Przytula ją mocniej. Nie myśleć o tym, na co nie mamy wpływu. Kobieta przyspiesza kroku. W domu czeka na nich Abigail, musi się bardzo nudzić sama. A nuż znowu coś zmaluje…

Meredith

Wciąż ją dziwi – ten gest porannego stawiania na stole dwóch filiżanek kawy zamiast jednej. Mężczyzna dziękuje jej cicho, uśmiechając się przy tym. Jest późno, ale mogą późno wstawać, zimą nie trzeba nigdzie się śpieszyć. Mgły dawno wycofały się spod jej domu, zostawiwszy na szybach migoczące, skomplikowane rysunki z lodowych płatków. Po śniadaniu wyjdą popatrzeć na oszroniony ogród. Nie mogą tylko czekać za długo, bo to wszystko stopnieje. Wraca do kuchni. Steven chce iść za nią. Nie, nie trzeba… Po chwili przynosi talerze, koszyk z bułkami i słoik miodu. Rozstawia to wszystko powoli, ciesząc się każdą sekundą. Dobrze, że to zrobiła. Powinna już dawno temu. Głupia była. Młoda i dumna. Ile lat mogli spędzić razem? Nie, nie myśl o tym… Co już minęło, tego się nie wróci. Ten wypadek na targu… to była zła rzecz, ale czasem szczęście zaczyna się od złych rzeczy. Po tamtym feralnym dniu nie mogła dojść do siebie. Rozpytywała ludzi, odwiedzała samą Judith, choć ta odzyskawszy przytomność niewiele pamiętała i przez większość czasu mówiła od rzeczy. Kiedy staruszka zmarła, ciotka Abigail stwierdziła, że uda się do jedynego człowieka, który wypłynął daleko w morze i powrócił. Odszuka go i zapyta. Wtedy nie chciał z nią rozmawiać, ale i ona była zbyt zaszokowana a potem zbyt wściekła, by nalegać. Teraz nie odpuści. Zresztą, po tylu latach może będzie potrafił o tym mówić. Spakowała więc najpotrzebniejsze rzeczy i poczekała, aż w Kell zjawi się ktoś z Agen, żeby zabrać się razem z nim. Okazja nadarzyła się wkrótce, bo do miasteczka często zjeżdżali ludzie z wiosek. Potem musiała już iść piechotą. Pukała do domów rybaków i drwali, pytając o Stevena, aż wreszcie dotarła do walącej się chaty niedaleko północnego przylądka. Pamięta ich spotkanie – przez pierwsze sekundy patrzył na nią nie poznając, potem skojarzył – zauważyła zmianę w jego twarzy. Zdziwienie, smutek? Zmienił się dużo przez te lata. Surowa pogoda odcisnęła piętno na jego ogorzałej i pomarszczonej twarzy. Jego włosy, wąsy i broda były gęsto przetykane siwizną. Długo stali na progu, mierząc się nawzajem wzrokiem. Potem wykonał krótki, zapraszający gest. Weszła. Zadała swoje pytanie. Długo milczał, w końcu zaczął mówić. Opowiadał długo, gdy skończył, była już noc. Opisał dokładnie wyprawę, początkową radość i poczucie wielkiej przygody. Entuzjazm, plany. Potem gwałtowny prąd, który zniósł ich daleko na pełne morze. Zmierzch i mgły, zakrywające wszystko tak, że nie widać niczego na kilka metrów. Nocną burzę. Gdy mówił o tym, jak gwałtowna fala uderzyła łódką o skałę, rozbijając ją, po czym Wade, który nie zdążył się niczego chwycić, został porwany przez wzburzoną wodę, cały dygotał. „To była moja wina. Na początku nie chciał płynąć, ale ja go namawiałem. Jego żona prosiła, żeby został. Ja też prosiłem, och bodajby wtedy to jej posłuchał. Miał dwójkę dzieci, pięcioro wnuków.” Kiwała głową. „Nie potrafiłem patrzeć im w oczy. Nie potrafiłem patrzeć w oczy nikomu z was. To ja powinienem umrzeć…” „Nie, nie powinieneś, oboje nie powinniście”. „Uznałem, że nie jestem godzien mieć normalne, szczęśliwe życie, podczas gdy on… nie zasługiwałem na to, nie zasługiwałem na ciebie. Wybacz, że cię skrzywdziłem, wiem, że ty nie byłaś niczemu, absolutnie niczemu winna… Sądziłem, że znajdziesz sobie kogoś lepszego ode mnie i szybko zapomnisz.” Zaprzeczyła. „Ale ty wróciłeś. Morze cię nie zabrało, tak, jak Paula Rootha.” I nagle, w jednej sekundzie pojęła, że przecież pomimo tego, iż powrócił ona skończyła tak, jak Judith. Powrócił, on powrócił, a ona pozwoliła mu odejść i tak… po czym żyła samotnie, jak tamta. On powrócił, żyje, jest tutaj… Judith nie mogła, ale ona może wszystko zmienić, wszystko naprawić, zacząć od nowa. Los dał im szansę, a oni zmarnowali tyle lat. Nie pozwoli zmarnować ani minuty więcej. I nie pozwoliła. Tego zimowego poranka kobieta nie próbuje odsuwać od siebie uczucia satysfakcji. Zasłużyła, przecież początkowo nie było łatwo go przekonać. Szczęknięcie talerza wyrywa ją z zamyślenia. Dostrzega, że Steven dawno już skończył jeść i przygląda się jej zza stołu. Jej kawa nieco już przestygła, dopija ją więc szybko. „Chodźmy na spacer, zanim przestanie być tak ślicznie”. Mężczyzna kiwa głową. Pozmywa, jak wróci, teraz szkoda czasu. Idą razem do przedpokoju. Podaje jej płaszcz. Tak jak sądziła, na zewnątrz jest naprawdę cudownie.

Abigail

Znowu za długo siedziała u cioci Meredith i wujka Stevena. Ale pogoda jest ładna – ciepła, letnia noc. A i ona jest większa. Niedługo już pójdzie do szkoły. Ciekawe, jak to będzie… Ech, pewnie i tak mama się zdenerwuje. Ale historia była bardzo ciekawa, szkoda było wychodzić, nie poznawszy zakończenia. Tylko wuj Steven miał taką dziwną minę… A kiedy pod koniec wykrzyknęła, że kiedyś popłynie do dalekich krajów, skrzywił się… Potem powiedział, że to przecież bajki, podczas gdy tak naprawdę na lądzie wcale nie jest inaczej niż tutaj. Zasmuciło ją to. Ciocia natychmiast zauważyła jej żal i na osłodę poczęstowała dodatkowym kawałkiem sernika. Dziewczynka nie wie, co ma o tym wszystkim myśleć. Na lądzie musi być przecież inaczej… Ciekawe, czy też jest tam tyle mgły? Czasem, wieczorami, gdy wygląda przez okno i widzi jedynie biały, gęsty opar, wyobraża sobie, że cały świat kurczy się wtedy do jej własnego domu. Mgła zagarnia i zabiera wszystko. Za nią nie ma już nic, kończy się cały świat. Oczywiście wie, że to nieprawda. Gdyby wyszła z domu (sprawdziła to parokrotnie) dotarłaby na rynek, na most, czy pod dom cioci. Za pierwszym razem, kiedy wymykała się w mgłę, była przerażona. Potem już nie. Miło było się przekonać, że wszystko jest na swoim miejscu i to, że czegoś nie widać, nie znaczy, że tego nie ma. Teraz, kiedy wieczorami wraca do domu, boi się jedynie gniewu rodziców a nie tego, że gdzieś zniknie. Gniew rodziców. Lepiej się pośpieszyć. Dziewczynka biegnie uliczkami miasta, mijając ostatnich przechodniów. W końcu zza mgły wyłaniają się znajome kontury fasady jej domu, gdzie matka czeka na nią z wyrzutami i kolacją.