Beatrycze Nowicka Opowiadania

Piętno

Przeklęta czekała na Raverna w umówionym miejscu – starej, zrujnowanej baszcie na skraju miasta wyludnionego przez zarazę kilkadziesiąt lat temu. Od tamtej pory nikt się tutaj nie osiedlał. Ludzie zwykli mawiać, że to złe miejsce. Pomimo całego swego racjonalizmu, adept był skłonny się z nimi zgodzić. Ruiny sprawiały przygnębiające wrażenie: puste ulice, na których piętrzyły się sterty gruzu i gnijące deski, porzucone domostwa. Niektóre z nich były jeszcze w całkiem dobrym stanie i jedynie powybijane okna oraz zniszczone fasady świadczyły o tym, że od dawna nikt tutaj nie mieszkał. Większość jednak była pozbawiona dachów oraz części ścian i nadawała się w zasadzie tylko do wyburzenia. Z wielu innych pozostały jedynie osmalone fundamenty, gdyż domy, w których ktoś chorował, bywały palone przez resztę mieszkańców. Natura na powrót upomniała się o porzucone przez ludzi miejsce: spomiędzy kamieni wyrastała trawa, paprocie i młode drzewka; pnącza obrastały mury. Ravern zastanowił się, ile czasu potrzeba, by las całkowicie wchłonął Avar. Nie, zdecydowanie nie czuł się tutaj pewnie. Zwłaszcza teraz, po zmroku, kiedy miasto zalały cienie a nocne zwierzęta wypełniły je setką niepokojących odgłosów.

Wydaje się, że kobieta dostrzegła tłumiony przestrach adepta, bo, zmierzywszy go wzrokiem od stóp do głów, uśmiechnęła się krzywo.
– Nowicjusz, hm? – skonstatowała chłodno.
Ravern miał ogromną ochotę oświadczyć jej, że Mistrzowie uznali go za najlepszego i najbardziej godnego podjęcia się zadania, powstrzymał się jednak i zmilczał. Przeklęta wolno skinęła głową. Zapraszającym gestem wskazała adeptowi przykryty derką kamień leżący nieopodal niewielkiego ogniska. Nowicjusz zasiadł na nim niechętnie. Konieczność zadawania się z morderczynią napawała go odrazą. Kobieta, zapewne świadoma niechęci młodzieńca, usiadła po przeciwnej stronie.
– Zatem – podjęła po chwili – Czego oczekujecie tym razem? – jej ton był surowy, choć niektóre głoski brzmiały melodyjnie i miękko. Kilkanaście lat w kapłańskim stanie najwyraźniej pozostawiało pewne nawyki.
– Zeszłego roku Mistrz Tanav odkrył w pismach wzmianki na temat możliwego położenia Przybytku Iszkil. Korzystając z zaklęć, Wtajemniczeni ustalili dokładną lokalizację klasztoru w Górach Gren. Jak nam wiadomo, tam właśnie schronił się Arcymistrz Had pod koniec swojego życia. Sądzimy, że w świątyni pozostawił swoje przybory i księgi.
– Rozumiem. To będzie was kosztowało jakieś czterysta wertów. Mniemam, że zaliczkę masz ze sobą?
Ravern sięgnął do przewieszonej przez ramię sakwy. Pogrzebał w niej, po czym rzucił w stronę kobiety pękaty mieszek. Złapała go zwinnie, monety brzęknęły cicho. Wysypała zawartość i przeliczyła. Nie mając nic lepszego do roboty, młodzieniec wpatrywał się w ognisko.
– Tak, to na razie wystarczy – odezwała się, wsypując monety z powrotem do sakiewki – Rozumiem, że wyruszamy jutro o świcie. Czy ktoś jeszcze ma do nas dołączyć?
– Nie, tylko my dwoje. Mistrzowie nie spodziewają się komplikacji. To praktycznie nie zaludnione tereny. W samej świątyni mogą być pułapki, jednak my szukamy osobistych komnat Hada a nie sanktuarium albo skarbca.
– Tym lepiej – kobieta uśmiechnęła się do siebie, wstała i przeszła obok ogniska. Zatrzymała się w wejściu do baszty – Tutaj możemy się spokojnie wyspać, rzadko kto tu zagląda – Rzuciła przez ramię.
Zniknęła w środku, nie czekając na odpowiedź.

Obudziła go wczesnym rankiem, gdy słabe światło ukrytego za horyzontem słońca powoli gasiło gwiazdy. Przyzwyczajony do surowej dyscypliny adept wstał szybko. Zjedli skromny posiłek, obmyli twarze w jednej z miejskich studni i osiodłali konie, pasące się w zrujnowanym ogrodzie nieopodal. Wyjechali o wschodzie słońca i podążyli starą drogą na północny wschód. Kobieta niewiele się odzywała, wyjąwszy może kilka wskazówek i uwag dotyczących zwijania obozu. Jechali w milczeniu. Przeklęta patrzyła głównie przed siebie. Od czasu do czasu rozglądała się na boki, lustrując okolicę, jednak jej wzrok ani razu nie spoczął na dłużej na swoim towarzyszu podróży. Ravern za to skorzystał z okazji, by przyjrzeć się jej dokładniej. Powiedziano mu, że kobieta ma trzydzieści sześć lat. Trudno mu było ocenić, czy na tyle wygląda: chłopki w jej wieku były już zniszczone, z kolei czarodziejki i niektóre kapłanki wyglądały znacznie młodziej. Była chuda i wysoka. W przeszywanych skórach wyglądała jak jedna z najemniczek. Ciemne włosy splotła w sięgający do połowy pleców warkocz, co także było typowe dla nielicznych kobiet parających się wojaczką. Twarz przeklętej z pewnością kiedyś była dosyć ładna, jednak trudne warunki wyostrzyły rysy jego przewodniczki i wykreśliły na jej pociemniałej od słońca skórze pierwsze zmarszczki. Adept dostrzegł także znak na prawym policzku – ciemne, wypukłe blizny, układające się w symbol, jakim w Astrechcie piętnowano świętokradców. Przeklęta zauważyła zainteresowanie Raverna, jednak nic sobie z niego nie robiła. On zresztą, nie chcąc przyglądać się jej zbyt nachalnie, dość szybko odwrócił głowę i skupił się na kontemplacji krajobrazu. Słońce powoli wspinało się na nieboskłon. Powietrze wypełniło się brzęczeniem owadów. Adept, znudzony monotonią podróży, zaczął w myśli powtarzać słowa zaklęć. Po południu zatrzymali się nad strumieniem, gdzie Przeklęta kazała mu zaczekać, po czym znikła w lesie. Wróciła jakąś godzinę później z dwoma królikami. Upiekli je na ognisku, zjedli i ruszyli w dalszą drogę. Niebawem Ravern zaczął dostrzegać ślady niedawnej bytności człowieka. Następnego dnia mieli dotrzeć na tereny zamieszkane. Tę noc spędzili w pustym pasterskim szałasie nieopodal traktu. Tym razem wartowali na zmianę, jednak nic ciekawego się nie przydarzyło.

Zgodnie z przewidywaniami, nazajturz wjechali pomiędzy pola uprawne. Mijali niewielkie wioski, młyny i stawy rybne. Wieśniacy na ich widok przerywali pracę i przez chwilę przyglądali się wędrowcom. Upewniwszy się, że za parą podróżnych nie podąża nikt więcej, chłopi powracali do swoich zajęć. Wieczorem, zanim zatrzymali się w jednej z przydrożnych gospód, kobieta rozpuściła swoje włosy tak, by choć trochę zasłaniały jej twarz. Widząc jej obawy, Ravern sam porozmawiał z karczmarzem. Ten albo nie zwrócił uwagi na symbol, albo go nie zrozumiał, albo też niewiele go on obchodził, gdyż bez większego problemu wynajął im pokój. Musieli zadowolić się izbą na piętrze, w której oprócz nich spał także wędrowny trubadur. Bard z początku garnął się do rozmowy, zmienił jednak zdanie, przyjrzawszy się bliżej przeklętej. On najwyraźniej rozumiał znaczenie piętna. Raverna specjalnie to nie zmartwiło, miał tylko nadzieję, że pieśniarz uda się w innym kierunku niż oni. Nie chciał dodatkowych problemów w postaci wrogo nastawionych wieśniaków, odmawiających im gościny w obawie przed wzbudzeniem boskiego gniewu. Dnia następnego okazało się, że trubadur udaje się na południe. Pojechali dalej nie niepokojeni przez nikogo. Przez kolejne cztery dni przemierzali urodzajne równiny Amarii, by w końcu wjechać na tereny pagórkowate. Ravern wiedział, że powoli zbliżają się do granicy.

Dwóch zbrojnych jeźdźców zastąpiło im drogę trzeciego dnia na wyżynach. Adept zatrzymał konia. Jego towarzyszka zrobiła to samo, szybko omiatając wzrokiem okolicę. Rękę oparła na rękojeści półtoraręcznego miecza. Nowicjusz tylko mocniej ścisnął wodze. Zbrojni nie sięgali po broń.
– Witajcie, panie! – odezwał się roślejszy z nich, starszy już mężczyzna o obfitym zaroście – Wyście mag?
– Nowicjusz – odparł sucho Ravern.
– Lord Fanhir pyta – w głosie nieznajomego zabrzmiały bardziej oficjalne nuty – Czy nie zechcielibyście przyjąć jego gościny?
Adept zastanawiał się przez chwilę. Ton brodacza nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że odmowa nie będzie mile widziana.
– Zamek jego wysokości znajduje się pół dnia drogi stąd na północ. Niewiele zboczycie ze swojego szlaku, panie – dodał drugi zbrojny, nieco grzeczniejszym tonem.
Ravern spojrzał na przeklętą. Ta wzruszyła ramionami.
– Chętnie przyjmiemy zaproszenie.
Brodaty skinął głową. Dalej pojechali już we czwórkę. Podążali traktem jeszcze kilka kilometrów, po czym odbili w nieco węższą drogę, prowadzącą wzdłuż doliny. Do celu dotarli na godzinę przed zachodem słońca.

Niewielki gród, którego serce stanowiła siedziba Lorda Fanhira, znajdował się na szczycie wzgórza. Otoczony grubymi murami z popielatego kamienia, z zewnątrz sprawiał bardzo surowe wrażenie. W obrębie pierścienia fortyfikacji, gdzie przy kilku wąskich uliczkach tłoczyły się piętrowe, kryte dachówkami domki, było już nieco przyjemniej. Przejechali przez niewielki rynek, którego jedną ze ścian stanowiła masywna, niewysoka świątynia Dana i Deny, zaś drugą mury zamku. Ravern zauważył, jak przeklęta sięga ręką do czoła. Przerwała pochwalny gest, nie dopełniwszy znaku.

Brama była otwarta a na dziedzińcu już na nich czekano. Nowicjusz zauważył, że ludzie lorda przyglądają się mu z zainteresowaniem. Kobiecie poświęcano niewiele uwagi. Starszy mężczyzna, który przedstawił się jako Wirr, zarządca, oznajmił, że niebawem goście zostaną podjęci wieczerzą. Tymczasem odprowadzono ich konie do stajni a im samym wskazano komnaty przygotowane na przyjęcie podróżnych. Towarzyszkę adepta wzięto najwyraźniej za jego sługę. Kobieta nie wydawała się tym zaskoczona, wolała też, by na posiłek nowicjusz udał się sam. Ona w tym czasie zamierzała zajrzeć do koni. Spodziewała się też dostać jakieś jedzenie w zamkowych kuchniach. Ravern nie oponował.

Wieczerzę urządzono w największej zamkowej sali. Na jej środku ustawiono długi stół, na którego szczycie zasiadał gospodarz – zażywny, szpakowaty mężczyzna około pięćdziesiątki, ubrany w długą, haftowaną ciemnozieloną nicią szatę. Na ucztę zostało zaproszonych także kilkunastu drużynników lorda i kilka kobiet. Adeptowi wskazano miejsce po prawicy gospodarza. Gdy je zajął, Lord Fanhir dał znak służącym, którzy przynieśli dziczyznę, pieczone ptactwo, chleb, kapustę i piwo. Ravern jadł chętnie i odpowiadał na rozliczne pytania dotyczące nowinek ze stolicy. Tak, to prawda, że z okazji zaręczyn księcia Jaira zjechali się książęta okolicznych państw a król Lav z Astrektu przysłał delegację. Najazdy koczowników z południowego wschodu ostatnimi czasy nie były szczególnie uciążliwe. Nie, nie zna szczegółów zwycięskiej wyprawy Lorda Ganna, która przynajmniej na jakiś czas stępiła pazury Stepowych Wilków. Istotnie uczestniczyło w niej kilku magów specjalizujących się w zastosowaniu mocy do walki. Czy wie, jak wygląda taka bitwa? Och, jest tylko nowicjuszem, a poza tym nie może zdradzać tajemnic cechu. Ale tak, podobno bywa to widowiskowe.

Uczta dobiegała końca. Ravern miał wrażenie, że coś wisiało w powietrzu. Może sprawił to sposób, w jaki na niego patrzono, poza tym przyszły mag uznał, że władyka nie zadawałby sobie trudu ściągania go tutaj tylko po to, by usłyszeć najnowsze plotki. Nikt jednak nie zwracał się do adepta z jakąś konkretną kwestią. Lord Fanhir szacował młodzieńca, spoglądając znad kielicha, z którego jednakże popijał niewiele. Drużynnicy i damy wydawali się zainteresowani rozmową, choć kilku z nich od czasu do czasu spoglądało to na gościa, to na swojego suwerena. Czas mijał. Służba zabrała opróżnione talerze. Odczekawszy trochę, Ravern oznajmił, że jest zmęczony długą jazdą i pragnie udać się na spoczynek. Gospodarz raz jeszcze podziękował za przyjęcie zaproszenia, po czym wezwał służącego, by odprowadził adepta do komnaty.

Ravern obudził się wczesnym rankiem. Przejrzał i przepakował swoje rzeczy, a potem wyszedł na korytarz, gdzie natychmiast go zauważono i już po chwili służący proponował mu śniadanie. Adept zajrzał do pomieszczenia przydzielonego przeklętej. Także już wstała i właśnie zajmowała się ostrzeniem miecza. Obrzuciła mężczyznę badawczym spojrzeniem i spytała, kiedy wyruszają dalej. Odparł, iż jak najszybciej. Skinęła głową. Służący zastukał, by oznajmić, że posiłek czeka. Zaprowadzono ich do niewielkiej komnaty jadalnej, gdzie zastali wszystko przygotowane. Jedli w milczeniu. Gdy kończyli, kolejny sługa poinformował Raverna, że Lord Fanhir pragnie pomówić z nim w cztery oczy. Młodzieniec nie okazał zdziwienia. Przeklęta także.

Zaprowadzono go do północno-zachodniego skrzydła. Lord przyjął adepta w czymś na kształt gabinetu – niedużym pomieszczeniu, którego środek zajmowało ogromne, zawalone papierzyskami biurko. Pod dwiema ścianami stały masywne szafy, trzecią zdobiły herby, kilka portretów i poroże jelenia, zaś większą część czwartej zajmowało okno. Fanhir stał przy nim i wyglądał na dziedziniec. Gdy Ravern wszedł, szlachcic odwrócił się i wskazał gościowi krzesło, prosząc, by ten zechciał spocząć. Sam zajął miejsce za biurkiem.
– Zapewne zastanawiacie się nad przyczyną tego spotkania, panie.
– Istotnie, wielmożny – odparł cicho adept, spoglądając w twarz arystokraty.
Lord odczekał chwilę, lecz nowicjusz nie dodał niczego więcej.
– Wiem, że nie ukończyłeś jeszcze swoich nauk, panie, lecz mieszkamy na uboczu i żaden mag nie zawitał tutaj już od kilkunastu lat. Dlatego, gdy dowiedziałem się o tobie, postanowiłem zaprosić cię i przedłożyć swoją sprawę.
Ravern lekko uniósł brwi. Na twarzy lorda malowało się zakłopotanie.
– Moja córeczka niedomaga.
Młody mężczyzna poruszył się na krześle.
– Z całym szacunkiem, ale to zadanie dla lekarzy albo kapłanów…
– Jedni i drudzy niewiele zdziałali. Wiem, że potraficie uzdrawiać. Gdybyś panie zechciał spojrzeć… Proszę mnie źle nie zrozumieć, zdaję sobie sprawę, że nie dzielicie się swymi umiejętnościami za darmo – Lord pochylił się i zamaszystym gestem wyciągnął spod sterty papierów oprawną w skórę księgę – Ten manuskrypt… – powiedział, stukając lekko w okładkę – Znajduje się w mojej rodzinie od pokoleń. Podobno należał niegdyś do potężnego maga. Wiem, że interesują was takie rzeczy…
Podał księgę adeptowi. Ten przyjrzał się tłoczonej okładce. Otworzył, przez chwilę kartkował. Potem spojrzał na Lorda Fanhira. Na twarzy starszego mężczyzny malowała się nadzieja.
– Czy to dobra zapłata?
Nowicjusz przez chwilę ważył księgę w dłoni, po czym podał ją szlachcicowi.
– Nie mogę nic obiecać, ale zobaczę, co da się zrobić. Jeśli można, chciałbym zacząć natychmiast.
Fanhir energicznie skinął głową.
– Zatem chodźmy.

Komnaty córki lorda mieściły się po przeciwnej stronie zamku. Były dość duże, widne, ciepłe i suche. Ich okna wychodziły na południowy wschód. Ściany ozdobiono gobelinami, podłogi zaś wyłożono miękkimi dywanami. W dwóch pokojach na rzeźbionych meblach stały zabawki: lalki i drewniane zwierzęta. Trzeci, ostatni do którego weszli, okazał się sypialnią i to właśnie w niej przebywała dziewczynka. Służąca, siedząca na krześle u wezgłowia łoża, poderwała się na widok wchodzących. Nieduży kudłaty pies podbiegł do Raverna i zaczął go obwąchiwać, powarkując przy tym cicho. Adept podszedł bliżej. Dziecko spało. Drobna sylwetka zdawała się tonąć wśród poduch i pierzyn. Blada skóra dziewczynki nie odróżniała się zbytnio odcieniem od pościeli. Gdy adept pochylił się nad dzieckiem, usłyszał cichy, nierówny oddech. Cofnął się ostrożnie i dał znak Fanhirowi oraz służącej, by przeszli do pomieszczenia obok. Tam wypytał dokładnie o wszelkie objawy. Dowiedział się niewiele ponad to, że od urodzenia córka lorda była bardzo słaba. Większość czasu spędzała w łóżku. Miewała także napady drgawek i często krzyczała nocami. Jadła niewiele, dużo spała. Jak na swoje osiem lat była niska i chuda. Żaden z zawezwanych lekarzy nie potrafił postawić diagnozy. Przy okazji adept usłyszał, iż matka dziewczynki zmarła podczas porodu. Ze sposobu, w jaki Fanhir mówił o swojej żonie, nowicjusz wywnioskował, że była mu droga. Po jej śmierci lord nie ożenił się ponownie. Nie miał też więcej dzieci. Wysłuchawszy odpowiedzi i opowieści, Ravern polecił arystokracie i służącej zostać, sam zaś wrócił do sypialni dziewczynki. Pochylił się nad nią i prawą ręką dotknął jej czoła. Wyszeptał kilka słów, lewą dłonią nakreślił w powietrzu wymagane symbole. Zmarszczył brwi. Czar nie zadziałał. Odczekał chwilę, skupił się bardziej i powtórzył zaklęcie, tym razem wolniej. Informacje na temat stanu zdrowia małej, które pojawiły się w umyśle adepta były fragmentaryczne. Za trzecim razem także nie dowiedział się niczego więcej. Uznał, że sprawa wykracza poza jego kompetencje. Była jednak rzecz, której mógł spróbować, nie znając dokładnej przyczyny choroby. Ostrożnie ujął twarz dziewczynki w dłonie i wypowiedział kolejne zaklęcie. Poczuł ciepło, przepływające przez jego ręce i wlewające się w ciało dziecka. Coś jednak było nie tak, jak powinno. Jego energia życiowa zdawała się w przeważającej części niknąć niczym woda, wsiąkająca w wyschniętą glebę. Dziewczynka poruszyła się i otworzyła oczy. Na widok nieznajomego krzyknęła cicho. Adept cofnął dłonie.
– Nie bój się – Spróbował nadać swojemu głosowi łagodny ton – Nazywam się Ravern. Przysłał mnie twój ojciec, żebym ci pomógł.
– Medyk – dziecko poważnie pokiwało głową.
Adept uśmiechnął się.
– Niezupełnie. Uczę się, by zostać magiem.
– Naprawdę? – zdziwiła się córka lorda – Czarodziej?
W jej oczach błysnęły iskierki zaciekawienia.
– Prawdziwy czarodziej? Dlaczego nie masz białej szaty?
– Białą szatę noszą tylko najdostojniejsi z nas i to od święta.
– Aha – wydawała się wyraźnie zawiedziona – Ale będziesz rzucał zaklęcia?
– Już rzucałem. Gdy spałaś.
Posmutniała trochę.
– Żeby cię wyleczyć – dodał.
– Potrafisz? – zapytała, podnosząc wzrok i przyglądając mu się badawczo.
– Spróbuję – odparł, starając się, by zabrzmiało to neutralnie.
– Czyli nie potrafisz – skwitowała dziewczynka.
– To nie jest proste. Ale jeszcze nie zamierzam rezygnować z prób. Muszę się głęboko zastanowić – „i odpocząć” dodał w myślach. Nie czuł się najlepiej – Wrócę, jak będę miał jakiś pomysł.

Pukanie do drzwi wyrwało go z krótkiej drzemki. Usiadł na łóżku, mamrocząc „proszę”. Drzwi uchyliły się cicho i przeklęta weszła do jego komnaty. Obrzuciła Raverna krótkim spojrzeniem.
– Zostaniemy w zamku jeszcze przez kilka dni – uprzedził jej pytanie – Nie umiem powiedzieć teraz, jak długo.
– Zamierzasz zatem pomóc córce lorda – bardziej stwierdziła, niż spytała.
– Zamierzam spróbować – mimo woli uśmiechnął się kwaśno – Nie umiem nawet stwierdzić, co tak naprawdę jej dolega.
Przeklęta popatrzyła na adepta znowu, tym razem dłużej.
– Słyszałam co nieco od służby. Po twoim wyjściu dziecko poczuło się lepiej. Domyślam się, dlaczego.
– Nie radzę jednak próbować tego ponownie – Ravernowi wydało się, że w głosie kobiety zabrzmiała jakaś cieplejsza nuta – Już ta jedna próba kosztowała cię więcej, niż powinna.
Adept przypomniał sobie, że przeklęta służyła kiedyś Tanh, astreckiej bogini życia.
– Nie znając przyczyny, nie mogę zrobić nic innego – odparł.
Kiwnęła głową, zamyślona.
– Zabierz mnie do niej.
Teraz to on spojrzał na nią ostro. Coś w jej twarzy sprawiło jednak, że nie powiedział cisnącego mu się na usta „jak śmiesz o to prosić”. Zamiast tego wstał.
– Chodźmy.

Służąca była nieco zdziwiona, ale nie protestowała, gdy zjawili się przed nią oboje. Córkę lorda zastali w największej komnacie, gdzie siedziała na wielkim fotelu, obracając w dłoniach malowanego konika. Na ich widok poderwała się i dygnęła. Ravern uśmiechnął się do niej.
– Widzę, że czujesz się lepiej.
– O tak! – odwzajemniła uśmiech – Twoje czary się powiodły, panie czarodzieju. Przepraszam, że nie wierzyłam.
Młody mężczyzna pochylił głowę. Dziewczynka nie zwróciła na ten gest większej uwagi, gdyż przyglądała się teraz towarzyszce adepta.
– Ta pani też jest czarodziejką?
– Nie – odparła przeklęta – Jestem… podróżniczką.
– I podróżujesz z czarodziejem. Też bym tak chciała… – w jednej chwili zmarkotniała – Ale ja nie mogę nawet wyjechać nigdzie z zamku. Raz tata mnie zabrał na jarmark, to potem byłam jeszcze bardziej chora.
Przeklęta przykucnęła przed fotelem. Ravern stał z boku, spięty i niespokojny.
– Mogę? – kobieta wyciągnęła rękę i, nie usłyszawszy sprzeciwu, przesunęła ją przed twarzą dziecka.
– Co robisz?
– Kiedyś byłam uzdrowicielką – dziewczynka tego nie wychwyciła, adept jednak zwrócił uwagę na to, jak przeklęta starała się nadać swojemu głosowi niefrasobliwe brzmienie.
Kobieta przymknęła oczy. Przez jej twarz przemknął lekki skurcz. Otrząsnęła się szybko.
– A teraz? – spytała dziewczynka.
– Teraz już nie. Ale co nieco jeszcze pamiętam. Kto wie – dodała wstając – może moja wiedza do czegoś się przyda. Muszę teraz porozmawiać z panem Ravernem. Miło było cię poznać…
– Inga – powiedziała dziewczynka – A ty pani? Pan czarodziej nas sobie nie przedstawił – w jej głosie zabrzmiała lekka przygana.
Nowicjusz uświadomił sobie, że tak naprawdę nie zna imienia kobiety. Zapewne było w notatkach, które otrzymał przed misją, jednak nie zwrócił wtedy na to uwagi.
– Kiedyś nazywano mnie Altayą. Do zobaczenia.

– Klątwa – powiedziała do Raverna, gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem uszu służby – Nie w przedmiocie, ani w miejscu. Wewnątrz. Stara, myślę, że nosi ją od urodzenia.
Adept nie wydawał się do końca przekonany.
– Któż miałby ją rzucać? I dlaczego?
Przeklęta wzruszyła ramionami.
– To pytanie do lorda Fanhira. Choć wątpię, by po tylu latach udało się odnaleźć przyczynę albo źródło.
Zamilkła.
– Nie dasz rady jej wyleczyć tak, jak próbowałeś – stwierdziła po dłuższej chwili – Zresztą, pewnie to czułeś. Klątwa niweczy twoje wysiłki, nalewasz do pękniętego dzbana. Zawsze będzie wyciekać. Poczuje się lepiej dzień, dwa, po czym znowu wróci do poprzedniego stanu. A ty będziesz słabnąć.
Znów zapadła cisza.
– Potrafisz coś z tym zrobić? – odezwał się w końcu.
– Sama, nie. Już nie – dodała ciszej – Myślę jednak, że są tutaj jacyś kapłani – głos Altai zabrzmiał mocniej – Jeśli przekonasz Lorda Fanhira… Wystarczy nam jeden, byleby był prawdziwie pobożny. Najlepszy byłby ktoś obdarzony łaską bogów, jednak takich jest niewielu. Kapłan musi przysiąc, że dochowa tajemnicy i nie będzie rozpowiadał o tym, co się wydarzy. Potrzebny jest jeszcze sztylet… rytualny, poświęcony sztylet albo nóż. Pergamin i inkaust. Podyktuję odpowiednie słowa. Ponadto popiół i piasek. Zioła nasenne, które trzeba będzie podać dziewczynce. I jeszcze miejsce, najlepiej kaplica. Świątynia, którą mijaliśmy, nadaje się, lecz rytuał musi być odprawiony w progu a nie chcę niepotrzebnych świadków.
– Dlaczego mam ci wierzyć? – spytał z ociąganiem.
– Nie musisz. Ale, jak sam przyznałeś, nie masz nic innego. Możemy oczywiście opuścić zamek i zostawić tę sprawę. Nie wydaje mi się, by klątwa miała ją zabić, a przynajmniej nie szybko.
– A jeśli się nie uda? Czym ryzykuje dziewczynka?
– Rytuał będzie wymagał uśpienia jej i skaleczenia. Nie będzie ono bardzo poważne, choć przy jej stanie to dodatkowe osłabienie. Poza tym, nawet jeśli się nie uda, nie powinno to niczego pogorszyć.
Ravern w milczeniu zmierzył przeklętą wzrokiem. Nie odwróciła głowy.
– Porozmawiam z lordem – powiedział w końcu.
– Dobrze. Jeśli się zgodzi, będziemy mogli przeprowadzić rytuał pojutrze o świcie.

Lord Fanhir ponownie przyjął adepta w gabinecie. Zaproponował mu wino. Uważnie wysłuchał słów Raverna. Długo milczał, sądząc po minie, głęboko się namyślał. Gdy się wreszcie odezwał, w jego głosie nie było ani śladu tak typowej dla arystokratów pewności siebie. Wydawał się głęboko przejęty.
– Myślę, że wiem, kto rzucił tę klątwę – powiedział, unikając patrzenia Ravernowi w oczy. Utkwił wzrok w jednym z portretów.
Adept czekał.
– To była naprawdę ciężka zima – podjął szlachcic po chwili – Nic dziwnego, że chłopi nie chcieli zapłacić podatków. Mój ojciec rozkazał odebrać należne mu pieniądze i towary siłą, co stało się zarzewiem buntu. Nigdy nie był łagodnym panem a rebelia go rozjuszyła, uważał ją za ujmę na honorze. Wysłał oddziały, które miały stłumić wszelki opór – Fanhir splótł dłonie, aż chrupnęły kości – Udzielił bardzo szczegółowych wytycznych odnośnie tego, jak należy ukarać chłopów. Mnie wyznaczył na dowódcę jednej z grup, choć posłał też ze mną swojego zaufanego przybocznego – Szlachcic sięgnął po stojący na blacie kielich. Zorientował się, że naczynie jest puste, odstawił je więc z powrotem. Ravern dostrzegł, że dłoń szlachcica lekko drżała – Miałem wtedy czternaście lat. Choć to niewielkie usprawiedliwienie, bo przecież uważałem się już za mężczyznę – arystokrata wykrzywił usta – Bardzo chciałem zadowolić ojca. A odkryliśmy jedynie kryjówkę kilkunastu kobiet i dzieci… Zapewne się domyślasz, co spotkało chłopki. Zabraliśmy je potem ze sobą, podobnie dziewczynki. Młodych chłopców rozkazałem powiesić. Jeśli natomiast chodzi o najmniejsze dzieci… ojciec mówił, że brudne chłopstwo miało za dużo gąb do wykarmienia i dlatego nie chciało płacić należnej daniny. Więc zostawiliśmy je w lesie – lord oderwał wzrok od portretu i popatrzył na Raverna – Pamiętam wrzaski kobiet. Wyły i przeklinały. To musiało być wtedy – Fanhir odchylił się na fotelu – Po śmierci ojca zmniejszyłem obowiązki poddanych. Tyle mogłem uczynić.
Ravern skinął głową, bardziej do własnych myśli, niż swojego rozmówcy.
– Czy potrafisz zdjąć klątwę z mojej córki?
– Z pomocą kapłana mogę spróbować, choć nie ręczę za pomyślny efekt. Rytuał wymaga przelania krwi dziewczynki. Mogą być przy nim obecne tylko osoby niezbędne do jego odprawienia.
Pan na zamku oparł dłonie o biurko. Patrzył w stronę adepta, lecz spojrzenie miał nieobecne. Milczał.
– Mówisz zatem – podjął po dłuższej chwili – Że mam oddać w twoje ręce swoje jedyne dziecko, a ty zabierzesz je gdzieś i będziesz przelewał jego krew?
– Tak.
Cisza zapadła ponownie.
– Tyle mogę zrobić, panie. Nic więcej i nic mniej.
– Rozumiem. Moją odpowiedź otrzymasz przed wieczorem. A teraz odejdź.
Adept wstał, skłonił się lekko, odwrócił i wyszedł.

Było tuż po zachodzie słońca, gdy do komnaty Raverna zapukał kapłan. Był to około sześćdziesięcioletni starzec, lekko zgarbiony, chudy, niewysoki. Długie siwe włosy opadały mu na ramiona. Pooraną zmarszczkami twarz miał gładko ogoloną. Ubrany był w ciemnozieloną, nieco wytartą szatę, haftowaną w kłosy i liście jabłoni. Adept zaprosił mężczyznę do środka i wskazał krzesło. Kapłan usiadł, ani na chwilę nie spuszczając nowicjusza z oczu. Wzrok miał bystry, uważny.
– Lord Fanhir zadecydował, iż przyjmie twoją pomoc. Kazał jednak dodać, że jeśli skrzywdzisz jego córkę, nie opuścisz już tych ziem – głos mężczyzny zabrzmiał twardo – Przysłał mnie, bym pomógł w rytuale, zgodnie z twoją wolą. Jestem Daw.
– Nowicjusz Ravern z Nattah – przedstawił się adept – Zanim zaczniemy, muszę poprosić cię o jedno.
Starzec niespokojnie poruszył się na krześle.
– Potrzebuję twojej przysięgi, że zachowasz wszystko, co się od teraz wydarzy, w tajemnicy.
Kapłan popatrzył na nowicjusza wyniośle i chłodno. Po krótkim milczeniu wolno i wyraźnie wymówił słowa przysięgi.
– A teraz, jeśli można, przejdźmy do rzeczy.
Młody mag skinął głową.
– Altaya!

Weszła do pokoju szybko i cicho. Kapłan odwrócił się w jej stronę. Ravern dostrzegł, jak twarz starszego mężczyzny wykrzywia grymas. Kącik ust kobiety drgnął lekko.
– Co to ma znaczyć? – starzec zwrócił się do nowicjusza niemal gniewnie – Chcesz odczyniać klątwę razem z potępioną?
– Dokładnie – głos młodego mężczyzny był niemal idealnie neutralny.
– A jeśli odmówię?
– Przekażesz swoją decyzję lordowi, my zaś udamy się w dalszą podróż.
– Jeśli to jest jakiś podstęp… Jeśli zamierzacie zrobić coś dziewczynce…
– To wy nas tutaj zaprosiliście, przerywając naszą podróż – przerwał mu przyszły mag, słowo „zaprosiliście” wymawiając ze szczególnym sarkazmem.
Daw nie skomentował. Przeklęta usiadła obok adepta, zakładając ręce na piersi. Migotliwy płomień lampy oświetlał jej twarz naznaczoną symbolem świętokradztwa.
– Twierdzisz zatem, upadła kapłanko, że wiesz, co uczynić – głos kapłana brzmiał szorstko.
– Uczono mnie tego dwanaście lat.
– Wysłucham cię. Jeśli jednak uznam, że próbujesz mnie oszukać, przekonam lorda, by cofnął swoją zgodę.
– Niech tak będzie – Altaya skinęła ręką.
Ravern wyciągnął pierwszy arkusz pergaminu.

Polecono im czekać na dziedzińcu godzinę po północy. Przygotowano dla nich powóz. Towarzyszyć im mieli dwaj drużynnicy lorda, w tym brodacz, który onegdaj przekazał zaproszenie do zamku. Nie musieli długo czekać. Drzwi donżonu otwarły się cicho. W migotliwym blasku pochodni Ravern dostrzegł dwie sylwetki – mężczyzny i kobiety. Mężczyzna niósł w ramionach dziecko. Kiedy podeszli bliżej, okazało się, że to sam lord Fanhir, któremu towarzyszyła opiekująca się Ingą służąca. Zatrzymali się przy powozie. Pan zamku powiódł wzrokiem po wszystkich obecnych, po czym ostrożnie przekazał śpiącą córkę brodaczowi.
– Życzę nam, abyś wiedział, co robisz – zwrócił się do Raverna.
Adept skłonił głowę.
– Wrócimy rano – powiedział kapłan.
Nikt więcej się nie odezwał. Brodacz wsiadł do karocy. Daw, Ravern i Altaya uczynili to samo. Drugi zbrojny usiadł na koźle. Cichy świst bicza, cmoknięcie i powóz ruszył. Niedługo później opuścili gród i zjechali w dolinę.

Jazda trwała niewiele więcej niż pół godziny. Zatrzymali się na jednym ze wzgórz po drugiej stronie rzeki. Jego szczyt zajmował niewielki lasek. Gdy wysiedli, dostrzegli ścieżkę prowadzącą w głąb. Kapłan wyjaśnił, że prowadzi ona do niewielkiej świątynki. Altaya poleciła ludziom lorda zostać w powozie i czekać, podczas gdy sama wraz z kapłanem zagłębiła się pomiędzy drzewa. Wróciła, gdy niebo zaczęło szarzeć. Kazała Ravernowi zabrać dziewczynkę i iść za sobą, co też uczynił. Inga nie była ciężka. Czuł jej ciepło. Czuł też wzrok ludzi lorda na swoich plecach, gdy szedł za Altayą w stronę gaju.

Świątynka była stara, nieco zniszczona, ale utrzymana w porządku. W świetle wetkniętej w ziemię pochodni Ravern dostrzegł skomplikowany wzór, wysypany popiołem przed wejściem. Za progiem znajdował się drugi, symetryczny, usypany z piasku. Kapłan czekał we wnętrzu, stojąc na środku symbolu. Altaya poleciła nowicjuszowi stanąć bokiem na progu. Sama zajęła miejsce wewnątrz znaku z popiołu. Zaczęła coś mówić, niskim, gardłowym głosem. Adept nie rozpoznawał języka. Rytmiczne słowa brzmiały głucho. Gdy kobieta zamilkła, odezwał się kapłan, dla odmiany intonując słowa melodyjnie i wysoko. Recytowali tekst na zmianę. Ravern czekał, czując, jak ciało dziecka zaczyna mu ciążyć. Daw umilkł ostatecznie. Altaya wyciągnęła przed siebie rękę. W drugiej trzymała nóż. Zdecydowanym ruchem przecięła skórę we wnętrzu dłoni, po czym ścisnęła ją w pięść. Krople krwi zaczęły skapywać na wykreślone popiołem linie. Ravern podsunął jej rękę dziewczynki.
– Przyzywam cię – powiedziała Altaya, przeciągając ostrze po skórze dziecka.
Ból obudził Ingę. Krzyknęła. Nowicjusz przytrzymał ją mocniej.
– Przeklęte do przeklętego – kontynuowała kobieta – Objaw się!
Krew córki lorda opadła i zmieszała się z krwią Altai. Zasyczało. Z rozciętej dłoni dziecka zaczęła smużyć się sina mgiełka. Była kapłanka cofnęła się i wyszła poza wysypane linie. Krew Ingi kapała miarowo. Dziewczynka była zbyt otumaniona środkami nasennymi, by się szarpać. Jęczała tylko cicho. Oparu przybywało, gęstniał i ciemniał, przybierając wrzecionowaty kształt, jednym szpicem zanurzony we krwi, drugim skierowany w jaśniejące niebo.
– Teraz – krzyknęła przeklęta. Ravern obrócił się w stronę kapłana. Wrzeciono zadrgało, jednak nie ruszyło się z miejsca.
Daw odebrał dziewczynkę z rąk adepta. Położył ją w obrębie piaskowego wzoru, po czym przekazał młodzieńcowi sztylet. Nowicjusz odwrócił się ponownie i szybkim ruchem zanurzył ostrze w dymie. Symbole wymalowane na rękojeści zajarzyły się bladym, mlecznym światłem. Kapłan zaintonował kolejną pieśń. Ciemność zaczęła się kurczyć. Nie minęło kilkanaście uderzeń serca, a zniknęła całkowicie, natomiast ostrze sztyletu zmieniło kolor na matową czerń. Altaya zdecydowanym ruchem zatarła symbol. Potem ostrożnie przyjęła broń z rąk Raverna i dokładnie owinęła klingę zieloną szarfą. Kapłan w tym czasie bandażował dłoń dziewczynki. Gdy skończył, nowicjusz ponownie wziął dziecko na ręce i ruszył w stronę powozu. Pozostali poszli za nim.

– Pomyślnej drogi i niech bogowie was prowadzą! – w głosie brodatego drużynnika lorda pobrzmiewała życzliwość. Uścisnął dłoń Raverna i skłonił głowę przed Altayą.
– Proszę, przekaż Lordowi Fanhirowi, że dziękujemy za waszą ochronę i zapasy na drogę.
Brodacz dał znak trzem swoim ludziom, którzy skłonili się i zawrócili konie. On sam jednak zwlekał.
– Chciałem przeprosić za moją wrogość względem was, po tym, jak wróciliście z córką Lorda ze świątyni – powiedział cicho, lecz stanowczo.
Nowicjusz spojrzał mu w oczy.
– Nie ma za co przepraszać. Doskonale rozumiem. Zresztą sam wtedy nie byłem do końca pewien, czy postąpiliśmy słusznie i czy rytuał udał się całkowicie.
– Okazało się jednak, że mieliście rację, panie – głos mężczyzny lekko zadrżał – Lord Fanhir już wam podziękował, ale niech i ja podziękuję. Dawno przestałem wierzyć, że zobaczę panienkę biegającą po dziedzińcu…
Ravern uśmiechnął się. Przed jego oczami stanęła scena pożegnania z dziewczynką. Uparła się, by odprowadzić ich pod bramę. Stanęła kilka kroków przed swoim ojcem i, nim ten zdołał wypowiedzieć choć słowo, dygnęła, a następnie z wielkim zapałem wyrecytowała:
– Panie czarodzieju i pani podróżniczko, z całego serca pragnęlibyśmy wyrazić naszą wdzięczność za nieocenioną pomoc.
Lord Fanhir uniósł lekko brwi, ale zaraz potem się uśmiechnął. Dziewczynka jeszcze nie skończyła. Niespodziewanie dla wszystkich podbiegła kilka kroków i przytuliła się do adepta, który zdążył jedynie wymienić z jej ojcem zdziwione spojrzenia.
– Naprawdę, naprawdę musisz jechać, panie czarodzieju?
– Mam swoje obowiązki.
– A wrócisz tu jeszcze? – spytała z nadzieją.
– Nie wiem – odrzekł zgodnie z prawdą.
– Wróć – powiedziała stanowczym głosem, w którym pobrzmiewały te same nutki, co w tonie jej ojca.
Puściła go, odsunęła się i popatrzyła na nowicjusza niepewnie.
– Ja… chciałam jeszcze powiedzieć… – odwróciła się i zawołała – Puchaczu!
Zza szpaleru stojących na dziedzińcu zbrojnych wybiegł pies Ingi. Zatrzymał się dopiero przy dziewczynce.
– Chciałam… – podjęła lekko łamiącym się głosem – Ojciec zawsze mówił, że trzeba… A ja nie miałam nic odpowiednio cennego… I pomyślałam, że podaruję panu czarodziejowi Puchacza – mówiła coraz szybciej – Może jest mały, ale to czujny i dobry pies. Pan Eskil powiedział, że jest wytrzymały i może długo biec…
Nowicjusz popatrzył na psa łaszącego się ufnie do Ingi i pokręcił głową.
– Doceniam twój dar. Ale uwierz mi, lepiej będzie, jeśli zostanie tutaj. Jest do ciebie bardzo przywiązany. Poza tym, nareszcie będzie mógł się z tobą naprawdę pobawić.
Inga popatrzyła na adepta niepewnie, jednak na jej twarzy odmalowała się ulga.
– Uwierz mi. To, że chciałaś mi go oddać, jest już wystarczającą nagrodą – dodał Ravern łagodnie.

Wyrwawszy się z krótkiego zamyślenia, adept zauważył, że uśmiechali się wszyscy.
– Skończyło się dobrze a na nas czas – powiedziała Altaya.
Raz jeszcze ukłonili się sobie. Potem brodacz dołączył do swoich ludzi.

Do wioski dotarli niedługo potem. Lord Fanhir nie kłamał – jego podwładni rzeczywiście przeprowadzili ich wygodnymi szlakami do granicy i jeszcze kawałek, aż do miejsca, gdzie zaczynały się bardziej zaludnione tereny. Udało im się bez problemu wynająć pokój. Wprawdzie jeden, ale Ravern nie narzekał. Od czasu historii z dziewczynką nawiązało się pomiędzy nim i przeklętą ostrożne porozumienie, choć nadal praktycznie ze sobą nie rozmawiali.

Także i tym razem w milczeniu zjedli przyniesiony posiłek, a potem Ravern położył się na posłaniu i zdmuchnął stojącą obok lampę. Przeklęta zajmowała się jeszcze sprawdzaniem swojej zbroi.
– Nie zamierzasz czytać księgi od lorda? – odezwała się niespodziewanie.
Z jej głosu adept wyczytał zdziwienie.
– Czy może to moja obecność ci przeszkadza? – głos kobiety stwardniał – Nie sądzę, bym była w stanie zakłócić twoją pracę.
– Wolałaś się jednak trzymać z daleka od Ingi.
– Staram się nikogo nie dotykać. O ile mi wiadomo, to jedyny sposób, by moja własna klątwa mogła komukolwiek zaszkodzić.
Twarz nowicjusza przybrała nieco łagodniejszy wyraz.
– Nie, to nie ze względu na ciebie – uśmiechnął się lekko, schylił i wyciągnął ze swoich bagaży księgę – Oczywiście, jest bardzo stara i cenna… ale dla historyków i kolekcjonerów. Spisana została dawnym pismem sylabicznym, używanym kilkaset lat temu na tych ziemiach. Lord nie potrafił go odczytać i uznał, że to z pewnością sekretne pismo magów… Z tego, co zdążyłem przejrzeć, księga zawiera opis podróży autora, dzieje jego rodziny i inne tego rodzaju rzeczy.
Altaya chwilę patrzyła na adepta. Ciepłe światło lampy odbijało się w metalowych elementach zbroi.
– Kiedy będziemy wracać… – odezwała się po kilkunastu sekundach – O ile oczywiście wszystko przebiegnie zgodnie z planem, na co mam nadzieję… Proszę cię, byś zabrał sztylet i zawiózł go do jakiegoś dużego ośrodka religijnego. Klątwa została w nim uwięziona ale nie zniszczona.
Adept skinął głową. Nie rozmawiali więcej ani tej nocy, ani podczas następnych dni, w czasie których bez większych przeszkód przemierzali księstwo Llweh.

Przez równinną, rolniczą krainę podróżowało im się szybko i względnie wygodnie. Ravern nie żałował pieniędzy na gospody, wiedząc, że niedługo już będą cieszyć się dobrymi warunkami. Siódmego dnia od czasu opuszczenia siedziby lorda Fanhira stanęli pod murami Achtry. Strażnicy zmierzyli ich wzrokiem bez specjalnego zainteresowania. Jeden z nich monotonnym głosem wyrecytował zwyczajowe napomnienie o konieczności przestrzegania prawa w mieście. Minęli niezbyt wysoką bramę i znaleźli się na ulicy prowadzącej w stronę placu targowego. Jechali dość wolno, wmieszani w tłumek zmierzający ku rynkowi. W powietrzu unosił się zapach soli i wędzonych ryb. Adept uśmiechnął się z wyższością. Wszystko było tutaj takie małe w porównaniu ze stolicą. To miała być jedna z głównych ulic? Tak wąska, że dwa wozy ledwo mogłyby się na niej wyminąć? Nachylił się w stronę Altayi i krzyknął, próbując przebić się przez gwar.
– Pojedziemy od razu do portu!
Skinęła głową. Przez chwilę Ravern zastanawiał się, czy przeklęta także czasami wspominała miasto, w którym się wychowała. Powiadano, że stolica Astrektu, gdzie znajdowała się najważniejsza świątynia Tanh, była pięknym miejscem. Sam przybytek bogini nazywano jej najcenniejszym klejnotem, a przyświątynne ogrody niektórzy zaliczali do cudów świata. Altaya mogła tam żyć. Jej mistrz był jednym z potężniejszych kapłanów i być może miała szansę otrzymać kiedyś jego stanowisko. A jednak wybrała inny los. Wygnanie. Tułaczkę. Zawód najemniczki, która za pieniądze wykrada przedmioty z opuszczonych świątyń, gdyż wszyscy inni boją się boskiego gniewu. Dlaczego to zrobiła? Adept nie wierzył, że Altaya była tak głupia, by sądzić, iż jej zbrodnia pozostanie nieodkryta.

Zajęty rozmyślaniami ledwo zauważył, że znaleźli się na rynku. Machinalnie zsiadł z konia i poprowadził go pomiędzy ludźmi i straganami. Niespodziewanie trafił na kawałek wolnej przestrzeni. Zobaczył grupę robotników budujących z desek coś na kształt podwyższenia. Obok, z lekko znudzoną miną stał kapłan w zielonobłękitnej szacie głosicieli Tanh. Było zbyt późno, by z powrotem wmieszać się w tłum. Ravern nie mógł też ostrzec Altai. Adept najpierw się zaniepokoił, potem skarcił w myślach. Zapewne przesadzał z obawami. Od tamtych wydarzeń minęło czternaście lat. Byli też daleko od Astrektu. Spokojnym, zdecydowanym krokiem przeszedł obok rusztowania, ukradkiem oglądając się na przeklętą. Szła z lekko spuszczoną głową. Minęła kapłana, nie spoglądając na niego. On także nie poświęcił kobiecie zbyt wiele uwagi. Gdy wtopili się w tłum po drugiej stronie, Ravern odetchnął z ulgą.

Bez większych problemów dotarli do portu. Szczęście zdawało się im sprzyjać – statek handlowy do Handir wypływał z Achtry za dwa dni. Jego kapitan chętnie zgodził się przyjąć na pokład podróżnych a cena, której zażądał, nie była wysoka. Nowicjusz nie zdziwił się temu zbytnio. Towarzystwo maga bywało raczej mile widziane. Zbliżał się wieczór, więc Ravern odłożył sprzedaż koni i zakup żywności na podróż na dzień następny. Skierowali się do jednej z karczm.

Altaya była przygaszona, potrafił to już dostrzec.
– Nie zostaniemy tutaj długo – powiedział do niej, gdy znaleźli się w wyznaczonym im pokoju.
Kobieta skinęła głową. Ravern przez dłuższą chwilę ważył słowa.
– To z powodu kapłana? – spytał – Myślisz, że cię rozpoznał?
Zaprzeczyła.
– Wspomnienia – rzuciła krótko.
Usiadła i zaczęła starannie czyścić broń. Adept zrozumiał, że to koniec rozmowy. Rozpakował część rzeczy i udał się na spoczynek. Zmęczony podróżą zasnął szybko.

Obudziło ich łomotanie do drzwi i krzyki. Ravern zerwał się z łóżka. Przeklęta zdążyła już wstać i właśnie podchodziła do okna. Coś uderzyło w okiennicę.
– Otwierać! – wrzasnął ktoś, grubym, donośnym głosem.
Adept nie odpowiedział, zajęty przypasywaniem broni. Coś ciężkiego łupnęło o drzwi.
– Jakim prawem zakłócacie mój sen! – odkrzyknął.
– Jeszcze się pyta! – tym razem głos był piskliwy, choć niewątpliwie należał do mężczyzny.
– Nie wydaje mi się, żebym w jakiś sposób złamał prawo! – odparował nowicjusz – Za to wy je naruszacie!
– Zali naprawdę nie wiecie, panie, z kim podróżujecie?
– Z kim, jeśli wolno mi zapytać? – starał się, by jego głos brzmiał pewnie. Jednocześnie rozważał wszelkie możliwości ucieczki.
Popatrzył na Altayę, która w międzyczasie zdążyła wyjrzeć przez szczelinę pomiędzy okiennicami. Pokręciła głową. Na jej twarzy malowała się słabo maskowana rezygnacja. A może ulga?
– Z przeklętą przez bogów morderczynią! – ryknął ktoś tubalnie.
– Nic mi o tym nie wiadomo. A kto tak twierdzi?
– Ja! – słowa te nie zostały wypowiedziane głośno, lecz pozostali momentalnie ucichli.
– Spotkaliśmy się dziś rano na rynku, pamiętasz, magu?
Ravern nie odpowiedział.
– Obydwoje jesteśmy uczniami – ciągnął kapłan – Obydwoje słuchaliśmy historii o tych, którzy sprzeniewierzyli się zasadom naszych zakonów. A jej historia jest jedną z pierwszych, jakie poznajemy w świątyni. Kobieta, która zamordowała dostojnego Orda, jednego z pięciu najwyższych kapłanów Życiodajnej, swojego mistrza i dobroczyńcę. Od czasów tego świętokradztwa do przysięgi, którą składamy, wstępując na wieczną służbę bogini, należą słowa, że nigdy nie staniemy się tacy, jak ona.
– Jeśli jest tak, jak mówisz, czemu nie zabiliście jej wtedy?
– Powiedziałem. Nie wolno nam stać się podobnymi do niej. Kapłani Tanh nie zabijają.
– Swoimi rękami – dokończył cicho Ravern. Głośniej zaś zapytał:
– Dlaczego więc teraz tu przyszedłeś?
– Mieszkańcy tego miasta mają prawo wiedzieć, kto przebywa w jego murach. Kto samą swoją obecnością może ściągnąć w to miejsce gniew bogów.
– Bogowie, gdy się gniewają – szept Altayi zabrzmiał tuż za uchem adepta – Nie muszą zsyłać swojej mocy na ziemię. Ludzie to lepsze narzędzia.
– Ta kobieta musi natychmiast opuścić Achtrę.
Nowicjusz skrzywił się. Sądząc po tumulcie za oknem, opuszczenie miasta przez Altayę było równoznaczne z opuszczeniem przez nią całego ziemskiego padołu.
– Jeśli mówisz prawdę i nie wiedziałeś, kim ona jest, otwórz nam drzwi. Zabierzemy ją, a tobie pozwolimy odpłynąć tam, dokąd zmierzałeś. Jeśli jednak będziesz próbował nam przeszkodzić, zostaniesz oskarżony o sprzyjanie świętokradcy. Oporu stawiać nie radzę, otoczyliśmy budynek.
Ravern odwrócił się do przeklętej. Stała tuż obok, wpatrując się beznamiętnie w drzwi.
– Nie mamy szans się im wyrwać – powiedział do niej, po czym podszedł i podniósł zasuwę.
Nie próbowała mu przeszkodzić.

Popatrzyła na niego, gdy ją wyprowadzali. Jeden, jedyny raz. Nie odwrócił wzroku. Kapłan również zmierzył adepta spojrzeniem, w którym poczucie triumfu mieszało się z nieufnością.
– Dziękuję za współpracę – w głosie mężczyzny dało się wyczuć niechęć – Sądzę, że bogowie wybaczą ci to, że jej sprzyjałeś, jeśli czyniłeś to nieświadomie – powiedział, kładąc nacisk na słowo „jeśli”.
Adept skłonił się lekko, wyprostował, po czym ledwo zauważalnie wzruszył ramionami. Nic nie odpowiedział.

Słów kapłana słuchała w roztargnieniu. Słyszała je już wiele razy. Najpierw mowa pochwalna na cześć Orda, potem opowieść o tym, jak to udzielał jej nauk. Następnie krwawy opis jej zbrodni. Proces. Napiętnowanie.
– Nie ma nic na jej obronę! – niemal wykrzyczał na końcu kapłan – Nawet ona sama na procesie nie rzekła ni słowa! Bogowie odebrali jej mowę, by nie mogła…
Lud zagłuszył jego ostatnie słowa. Chwilę trwało, nim kapłan uciszył ich i kontynuował.

Trzymający ją mężczyźni odsunęli się od niej nagle. Tłum rozstąpił się przed Altayą, formując szpaler wzdłuż ulicy. Czerwonawy blask pochodni wyłaniał z mroku wykrzywione, zawzięte twarze.
– Wypędzamy cię z naszego miasta i naszej ziemi, którą plugawisz! – kontynuował kapłan – Odejdź i przepadnij!
Ktoś ją popchnął. Postąpiła krok do przodu. Gdzieś tam, w oddali majaczyły miejskie mury. Nikt nie zastępował jej drogi. Kolejny krok. I kolejny. Gdzieś w głębi pojawiła się rozpaczliwa nadzieja.

Pierwszy kamień uderzył ją w bark. Zaraz po nim następny. Altaya zasłoniła głowę rękami i próbowała iść dalej. Coś miękkiego pacnęło ją w plecy, poczuła zapach zgnilizny. Słyszała obelgi i przekleństwa. Kolejne uderzenie. Puściła się biegiem. Zaczęli rzucać szybciej. Ktoś musiał być bardzo silny, bo cisnął czymś naprawdę ciężkim. Wywróciła się, stając przez to jeszcze łatwiejszym celem. Musiała wstać. Iść dalej. Udało jej się podnieść, choć gdy podparła się rękami, grad kamyków posypał się na jej głowę. Wołania ludzi zlały się w jeden odgłos. Niewiele widziała, próbowała za wszelką cenę osłonić oczy. Tępy ból narastał.

Nagle wydało jej się, że słyszy za sobą tętent kopyt. Czyżby próbowali ją stratować? Nie zdążyła się odwrócić. Niewidzialna siła uniosła ją i wsadziła na grzbiet konia. Chwyciła się siodła. Wrzask tłumu wzmógł się, jednak kamienie przestały padać. Koń pędził coraz szybciej. Zobaczyła przed sobą jeźdźca. Jedną rękę wyciągnął przed siebie, dookoła jego dłoni jarzyła się słabo mleczna poświata. Kratownica bramy zaczęła się podnosić.

Pierwszym, co poczuła, był ćmiący ból i delikatne ukłucia. Zorientowała się, że leży na słomie. Otworzyła oczy i uniosła lekko głowę. Ravern siedział nieopodal niej. Mlecznobiały magiczny ognik unosił się nad jego ramieniem. Usłyszawszy, że się poruszyła, adept popatrzył w jej stronę. Spróbowała usiąść. Jej towarzysz pochylił się ku niej i położył rękę na jej ramieniu.
– Odpoczywaj – powiedział cicho – Zaklęcia leczące potrzebują czasu.
– Rzuciłeś na mnie zaklęcia?
Nie odpowiedział, zamiast tego podał jej manierkę z wodą. Łapczywie pociągnęła kilka łyków.
– Jak długo byłam nieprzytomna?
– Około dnia. Potem zaczęłaś się budzić, ale uśpiłem cię ponownie na kolejny. Pojechaliśmy dalej na północny wschód. Tu wioski są mniejsze, więcej też lasów. Zatrzymaliśmy się w gospodarstwie położonym na skraju jednej z takich osad. Powiedziałem, że napadli nas zbójcy.
– Co teraz zrobimy?
– Zostaniemy tu jeszcze kilka dni. Nie powinni nas szukać. Najwyżej kapłan znajdzie jakąś garstkę zapaleńców, ale nie będzie ich zbyt wielu. Co innego zlinczować kogoś na ulicach własnego miasta, co innego zaś rzucić swoje zajęcia i ruszyć w pogoń – w głosie nowicjusza zabrzmiała pogarda.
– A potem?
– Wyruszymy dalej wzdłuż wybrzeża.
– Achtra była najbardziej na północ wysuniętym dużym portem.
– Są jeszcze mniejsze osady.
Zamilkli oboje. Światełko paliło się nieruchomo. Altaya popatrzyła na swoje ręce. W kilku miejscach zostały owinięte bandażami. Ostrożnie dotknęła głowy.
– Nie powinieneś mnie dotykać. Ani tym bardziej przelewać we mnie swojej mocy.
Ravern wzruszył ramionami.
– Moja moc i mój wybór.
Przysunął się do niej.
– To nie był pierwszy raz? – bardziej stwierdził, niż zapytał.
Pokręciła głową, a potem schyliła się, by nie dostrzegł, jak zaszkliły jej się oczy.
– Jeśli tak to wyglądało po czternastu latach… Miałaś szczęście, że przeżyłaś.
– Szczęście! – parsknęła – Można to tak nazwać. Choć masz rację… Po wykonaniu wyroku kapłani odeskortowali mnie do bram miasta. Potem zawrócili do świątyni. A lud został… – uśmiechnęła się szyderczo – Niektórym chciało się jednak porzucić swoje zajęcia.
Zamilkła, pociągnęła łyk z manierki. Ravern sądził, że przeklęta nic już nie doda, ona jednak odezwała się ponownie.
– Po wszystkim porzucili mnie, bo myśleli, że jestem martwa. Za bardzo się bali, by sprawdzić dokładnie. A jednak przeżyłam. Może naprawdę bogowie się w to wmieszali. Nie chcieli, bym zginęła za szybko…
Znów przerwała i zapatrzyła się w światło nad jego głową. Gdy odezwała się ponownie, jej głos był głuchy i pozbawiony emocji.
– Uciekałam. Omijałam miasta i wsie, nocowałam po lasach. Mogły mnie dopaść dzikie zwierzęta. Nie dopadły… A gdy zaczęła zbliżać się zima, natrafiłam na chatę starej zielarki. Kobieta była na wpół ślepa, nie odgadła, kim jestem. Zostałam z nią, pomagałam trochę. Na wiosnę wizyty wieśniaków z okolicznych wiosek stały się częstsze. Musiałam znów uciekać w lasy. Tym razem jednak zostałam znaleziona. Przez niejakiego Herda i jego bandę. Byłam wtedy jeszcze młoda i ładna.
Nowicjusz skrzywił się, ale nic nie powiedział. Czekał, aż Altaya podejmie opowieść.
– Ale nauczyli mnie walczyć. Gdy uznałam, że potrafię już dość, i kiedy wreszcie znaleźliśmy się poza granicami Astrektu, uciekłam. Potem, cóż, żyłam tak, jak i teraz. Zdarzyło mi się jeszcze natknąć na tych, którzy pamiętali. To były jednak nieduże osady. Raz po prostu mnie wypędzono, raz zdołałam się wyrwać. Ot i cała historia. A teraz pozwól, że ja zadam ci pytanie. Naprawdę nie boisz się bogów?
Młody mężczyzna zaśmiał się krótko.
– Jak pewnie wiesz, gdy w jakimś dziecku zostaje odkryty potencjał, jest ono jak najszybciej zabierane do którejś z Akademii. Tak było i ze mną. Rok po moim wyjeździe przez Nattah przeszła dżuma.
Odwrócił ku niej twarz, jednak jego wzrok błądził gdzieś daleko.
– Już po wygaśnięciu epidemii pozwolono mi odwiedzić groby moich bliskich. A raczej wielkie, zbiorowe mogiły, w których gdzieś tam spoczywali. To tyle w kwestii mojej wdzięczności wobec bogów oraz wiary w częste ingerencje sił wyższych.
Wyciągnął rękę i opuszkami palców musnął jej czoło. Poczuła bijące od jego dłoni ciepło, a potem osunęła się w sen.

Tereny, przez które przyszło im podróżować, były niegościnne i dzikie. Sporo nadłożyli, omijając mokradła zajmujące część nadmorskich nizin. Mieszkańcy napotkanych osad wskazywali im drogi do znajdujących się na wybrzeżu wiosek, jednak nikt stamtąd nie pływał przez cieśninę. Właściciele małych rybackich łodzi albo rozkładali ręce, albo żądali niebotycznych sum. Ravern zaczął wyrzucać sobie, że nie udali się na południe. Gdy podejmował decyzję, zaważył fakt, iż w tamtejszych portach wpływy aztreckiej kultury i religii były dość znaczne, a on nie miał specjalnej ochoty na powtórkę wydarzeń z Achtry. Teraz jednak mogło okazać się, że i tak będą musieli się tam udać, straciwszy wiele dni na bezowocnym błąkaniu się po rubieżach. Na szczęście nie okazało się to konieczne. W siódmej z rzędu wiosce znalazł się człowiek, który zgodził się ich przewieźć na wyspę Jun, leżącą pośrodku cieśniny. Był to młody mężczyzna, który odziedziczył łódź po śmierci ojca i wciąż jeszcze marzył o wielkich przygodach na morzu, do których to przygód z pewnością nie należało łowienie ryb, natomiast „pomoc wielmożnemu czarodziejowi z tajemniczą misją” już zdecydowanie bardziej. Zadowolony z takiego obrotu sprawy Ravern coś niecoś nawet mu opowiedział o magach. Ponieważ pogoda dopisywała, sporą część podróży spędzili siedząc na pokładzie i gawędząc. Nowicjusz snuł historie lub czytał i tłumaczył księgę od Lorda Fanhira, zaś młody rybak przysłuchiwał się temu z ogromnym zainteresowaniem, zrzucając większość obowiązków na swoich trzech wspólników. Altaya również słuchała, przeważnie siedząc nieruchomo z wzrokiem utkwionym gdzieś w oddali. Nie komentowała ani nie zadawała pytań. Czwartego dnia żeglugi na horyzoncie zamajaczyły zielone zarysy Jun. Wieczorem przybili do brzegu.

Zatrzymali się w niewielkiej gospodzie, wtulonej pomiędzy kamienne, jasnoszare domki portowego miasteczka. Po leniwie spędzonym dniu żadnemu z nich nie chciało się spać. Ravern usiadł przy oknie i zapatrzył się w widoczną nad dachami domostw zatokę. Altaya zwyczajowo wyciągnęła swoją broń, jednak także spoglądała na morze. Łuna wieczoru powoli blakła. Niebo ciemniało.
– To zabawne – odezwał się w pewnej chwili adept – Rozmawiając z Dahnem, uświadomiłem sobie, że jestem tylko dwa lata starszy od niego, a czułem się, jakbym co najmniej miał z dziesięć lat więcej.
– Różnica doświadczeń – skomentowała Altaya.
– Niewiele brakowało, a byłbym teraz bardziej podobny do niego – podjął Ravern po dłuższym milczeniu – O ile oczywiście przeżyłbym zarazę.
Zawahał się przez chwilę i z pewnym ociąganiem kontynuował.
– Mój ojciec był szewcem. Zapewne poszedłbym w jego ślady – uśmiechnął się do swoich myśli – Zadecydował głupi przypadek. Pewien mag wstąpił do warsztatu zreperować but. Gdyby nie to, najpewniej nie dowiedziano by się o moim istnieniu.
Odwrócił się od okna.
– Miałem wtedy dziesięć lat. To dziwne, ale niewiele pamiętam z domu. Lata nauki w Akademii zatarły wcześniejsze wspomnienia. Może też sam nie chciałem do tego wracać. Stałem się kimś innym.
– Żałujesz?
– Oczywiście, że nie – odpowiedział szybko.
– To dobrze – przeklęta uśmiechnęła się lekko – Bo z takiej drogi, jak nasza, nie można powrócić. To wszystko – wskazała ręką na zewnątrz, gdzie w oknach położonych poniżej domów zaczęły zapalać się światła – Staje się zbyt obce.
Ravern pokiwał głową.
– A ty? – zapytał niepewnie – Jak trafiłaś do świątyni?
– Porzucono mnie na progu jednej z kaplic. To właśnie Hati Ord mnie znalazł – wymówiła tytuł i imię swojej ofiary całkowicie neutralnym tonem – Podobno miałam wtedy niecały rok. Od tamtej pory wychowywałam się w świątyni. Nauki, modlitwa. Co było potem, wiesz, więc nie pytaj – zakończyła twardo.

Następnego dnia wyruszyli ku środkowi wyspy, zagłębiając się pomiędzy zielone pagórki. Miejscowa ludność trudniła się głównie pasterstwem, oprócz tego na południowych stokach wędrowcy napotykali poletka i sady. Mimo swojskości krajobrazu Ravern miał dziwne wrażenie znalezienia się w nieco innym świecie, gdyż mieszkańcy Jun mówili własnym, niepodobnym do kontynentalnego językiem. Nosili też inne stroje i wyznawali swoich bogów, których podobizny rzeźbili na kamiennych stelach ustawianych na szczytach wzgórz i rozstajach dróg. Nowicjusz miał wrażenie, że Altaya poweselała. Zdarzało jej się odpowiedzieć z uśmiechem na pozdrowienie, czy żywo gestykulować, usiłując wytłumaczyć coś któremuś z wyspiarzy. Nie dziwił się temu. On sam też czuł się tutaj dziwnie oderwany od wszystkiego. Po dwóch dniach pieszej wędrówki dotarli na północnowschodni brzeg. Znajdowało się tam miasteczko bardzo podobne do tego, w którym nocowali pierwszej nocy na wyspie. Ravernowi udało się ustalić, że statek z lądu powinien przypłynąć w przeciągu miesiąca. Nie był tym zachwycony. Gdy jednak rozeszła się wieść o pobycie adepta w porcie, mieszkańcy zaczęli przychodzić do niego z różnymi drobnymi sprawami, płacąc za usługi w naturze. Altaya również zdecydowała nająć się do pracy. Pomagała w sadzie pewnej starszej kobiecie i jej córce.
– Skończyło się na tym, że leczę chore owce i naprawiam garnki – zażartował Ravern któregoś wieczora – Ciekawe, co powiedzieliby na to Mistrzowie…
Przeklęta zaśmiała się wtedy krótko, lecz po raz pierwszy z nutą wesołości.
– Za to twój ojciec z pewnością byłby zadowolony.
Adept roześmiał się również.

Następnego dnia do portu zawinął statek. Był to niewielki handlowy żaglowiec, który pływał wzdłuż wybrzeża Dargatu. Na wysokości Jun zbaczał w głąb cieśniny, by zawinąć do Północnego Portu. Przywoził na wyspę żelazo oraz niewielką ilość przedmiotów zbytku, odbierał natomiast transport wełny i cierpkiego w smaku wina, wytwarzanego z miejscowej odmiany winorośli. Dla maga i jego towarzyszki znalazło się miejsce na pokładzie. Kapitan przeznaczył dla nich niewielki, pusty obecnie magazyn. Ravern podziękował za tę uprzejmość. Podczas rejsu Altaya wolała nie wychodzić na pokład, wciąż bojąc się, że któryś z marynarzy rozpozna znak na jej policzku. Natomiast nowicjusz większość czasu spędzał na zewnątrz, obserwując zmienne morze. Nigdy wcześniej nie wyprawiał się tak daleko od Akademii. Zazwyczaj podróżował też w towarzystwie innych magów. Tym bardziej dostrzegał teraz wagę przedsięwzięcia, które miało wykazać, że jest godzien otrzymać zaszczytny tytuł Wtajemniczonego. Zastanawiał się po raz kolejny, co ma sprawdzić test, któremu był poddawany. Wytrwałość? Zaradność? Odwagę? Gotowość ponoszenia trudów w imieniu Akademii? Lojalność wobec zakonu?

Pogoda zaczęła się psuć piątego dnia podróży. Szóstego wiatr stał się tak porywisty, że z największym trudem utrzymywali kurs. Siódmego dopadła ich krótka, gwałtowna burza. Ravern został wezwany przez kapitana. Przeklęta chciała iść z nim, jednak nowicjusz nalegał, by została w środku. Wrócił po jakichś czterech godzinach, gdy morze zaczęło się uspokajać. Zrzucił z siebie doszczętnie przemoczone wierzchnie ubranie, a potem zwalił się wyczerpany na koję. Zasnął niemal natychmiast. Po nienaturalnej bladości jego twarzy Altaya odgadła, że mężczyzna nadszarpnął sporo ze swoich rezerw życiowych. Rozwiesiła mokre rzeczy Raverna i usiadła przy nim. Na spoczynek udała się dopiero, gdy oddech adepta całkowicie się uspokoił, a ataki dreszczy ustąpiły.

Marynarzowi, który przyniósł im posiłek następnego ranka, towarzyszył sam kapitan. Powiedział Altai, że sztorm zniósł ich z kursu, ale nie dokonał większych zniszczeń. Troje ludzi wypadło za burtę, jeden z masztów uległ uszkodzeniu, poza tym niewiele więcej. Co mogą, już naprawiają. Powinni dotrzeć do Kavet za dwa dni. On sam przyszedł podziękować Ravernowi za pomoc. Altaya wytłumaczyła, że adept musi odpocząć i nie należy go budzić. Kapitan spojrzał na nowicjusza, zaniepokoiwszy się lekko. Przeklęta wyjaśniła mu, że to efekt uboczny korzystania z zaklęć. Mężczyzna zdziwił się. Nie słyszał o takich przypadkach.
– Magowie skrzętnie ukrywają swoje słabości – odpowiedziała mu – Poza tym, ci starsi i bardziej doświadczeni nie używają swojej siły życiowej, by wzmacniać zaklęcia. Ravern jest dopiero uczniem.
– Zrobił to zatem, by wyrównać różnicę siły? – spytał kapitan.
– Tak – odparła.
Była to tylko część prawdy, lecz po cóż miała mówić marynarzowi, że większość czarodziejów nie ceni niczego na tyle wysoko, by poświęcać cząstki siebie, aby to uratować.

– Nie powinieneś był przelewać aż tyle – upomniała go, gdy tylko się ocknął.
Adept spojrzał na nią chmurnie.
– A co miałem robić, patrzeć, jak toną?
Zapatrzył się w sufit.
– Ech, chciałbym umieć panować nad pogodą…
– Mało kto to potrafi – skwitowała Altaya.
– Mistrz obiecał mi pokazać kilka słabszych zaklęć – Ravern uśmiechnął się do siebie – Jak tylko wrócę.
Uśmiech zniknął z jego twarzy tak szybko, jak się pojawił.
– Nie dałem rady wyłowić ich wszystkich. Dwóch zmyło z pokładu równocześnie. Musiałem wybierać. Zanim wyciągnąłem pierwszego, drugi utonął – adept usiadł na koi i podparł twarz ręką – Kolejnego strąciło gdzieś z rufy… Nie mogłem być wszędzie… Wreszcie trzeci… Byłem tak zmęczony, nie zdążyłem…
– Nie wszystkich można uratować – powiedziała Altaya cicho – To pierwsza z prawd, których uczy się kapłan.

Wdzięczny za pomoc kapitan zapraszał ich na biesiadę, którą załoga statku zamierzała urządzić po dotarciu do Kavet, jednak Ravern odmówił. Zależało mu na tym, by wyruszyć w dalszą drogę jak najwcześniej. Byli już znacznie opóźnieni względem pierwotnego planu. Oczami wyobraźni nowicjusz widział niezadowolenie swoich nauczycieli. Powtarzał sobie, że na pewno uwzględnili w swoich szacunkach możliwość komplikacji, jednak wcale go to nie uspokajało. Był najlepszym z adeptów, pracował na to ciężko całymi latami. Powinien wywiązać się z zadania bez problemów. Co powiedzą inni nowicjusze i co pomyślą jego mistrzowie, jeśli wróci ich zdaniem zbyt późno? Ponieważ do portu przybili przed południem, tego samego dnia zakupili wierzchowce i opuścili miasto.

Dargat niewiele różnił się od ziem po drugiej stronie cieśniny. Klimat i rzeźba terenu były tutaj podobne – nadmorskie niziny, pocięte wstęgami spokojnych rzek, przechodziły w pagórkowaty teren, w miarę jak kontynuowali podróż na wschód. Wioski, miasteczka i zamki na szczytach wzniesień różniły się architekturą tylko nieznacznie od tych położonych na północy Llweh. Dominowały proste, masywne bryły. Głównym budulcem było drewno i ciemnoszary kamień. Nawet język był na tyle podobny, by mogli porozumiewać się z mieszkańcami królestwa bez specjalnych przeszkód. Miejscowa ludność traktowała ich podejrzliwie, jednak nie spotkali się z oznakami wrogości. Bez przeszkód dotarli na porośnięte lasami pogórze, gdzie tylko z rzadka rozrzucone były górnicze miasteczka. W jednym z nich sprzedali konie i kupili parę kuców, należących do miejscowej długowłosej rasy, świetnie przystosowanej do lokalnych warunków. Wynajęli też przewodnika, który poprowadził ich dalej w głąb gór. We trójkę przeprawili się przez Orlą Przełęcz, po czym Ravern odprawił górala i zaczęli schodzić po drugiej stronie pasma. Zgodnie ze wskazówkami, świątynię od przełęczy dzieliły jakieś trzy dni marszu wzdłuż gór.

Huk potoku usłyszeli na długo wcześniej, nim stanęli na jego brzegu, zmęczeni po trudnym zejściu na dno wąwozu. Strumień był wąski i dosyć głęboki. Altaya oceniła, że najprawdopodobniej sięgałby kucom po pierś. Woda załamywała się w licznych wirach, pieniła na kamieniach i rozbryzgiwała, tworząc chłodną mgiełkę. Przeklęta pokręciła głową.
– Musimy się cofnąć – krzyknęła, odwracając się do adepta – Pojedziemy wzdłuż potoku i poszukamy jakiegoś dogodniejszego miejsca.
– Myślę, że nie będzie to konieczne – odkrzyknął nowicjusz, próbując przebić się przez łoskot wody.
– Tutaj nie damy rady przejść! Nurt jest zbyt bystry!
Ravern tylko się uśmiechnął, po czym skierował swojego kuca prosto w strumień. Zwierzę nie chciało iść. Adept zmusił je do posłuszeństwa dopiero po krótkiej szarpaninie. Gdy znaleźli się w wodzie, mężczyzna wyciągnął rękę. Nie słyszała słów, widziała tylko delikatną aurę, która otoczyła dłoń czarodzieja. Smugi energii wysnuły się z niej, by utworzyć coś na kształt tarczy, spowalniającej przepływ potoku. Po chwili nowicjusz wraz z wierzchowcem znaleźli się na środku strumienia.

Wypadki potoczyły się błyskawicznie. Kuc Raverna potknął się i zrzucił maga. Ten, znalazłszy się znienacka w lodowatej wodzie, stracił panowanie nad swoim zaklęciem. Nurt momentalnie porwał ich oboje. Zwierzę zdołało jakoś utrzymać się na powierzchni i próbowało dopłynąć do brzegu, rozpaczliwie walcząc z prądem. Mężczyzna zniknął w skłębionych falach. Niewiele myśląc, przeklęta zsiadła ze swojego wierzchowca i popędziła wzdłuż strumienia. Gdzieś, już kilkanaście metrów poniżej, mignęła jej ciemna plama ubrania Raverna. Widziała, jak uderzyło nim o jeden z większych wystających z potoku głazów, a potem uniosło dalej. Altaya wiedziała, że nie prześcignie nurtu, a skoczenie do strumienia oznaczałoby najpewniej utonięcie ich obojga. Biegła więc dalej, potykając się na kamieniach.

Zimno. Przeraźliwe zimno. Fale dreszczy ogarniające go raz, za razem. Ćmiący ból w czaszce. I silniejszy, który pojawiał się, gdy tylko zaczynał dygotać. Promieniował z dłoni, lewego łokcia, klatki piersiowej, głowy i gdzieś z pleców. Narastał z każdym jego ruchem. Spróbował otworzyć oczy. W pomieszczeniu, w którym się znajdował, panował półmrok. Poza tym obraz był rozmazany, chwiał się, czasem rozdwajał. Adept nie miał siły, by wstać. Nie mógł nawet poruszyć ręką. Czasami ktoś nachylał się nad nim, ostrożnie unosił jego głowę i wlewał do ust jakiś gorzki, gorący płyn. Coś do niego mówił, lecz nowicjusz nie był w stanie rozróżnić słów. Wypijał trochę, reszta ciekła mu po brodzie. Potem znowu tracił poczucie rzeczywistości. Czasem po prostu zapadała ciemność. A czasem zamiast niej pojawiali się ludzie i miejsca z jego wspomnień. Jego najmłodszy braciszek pokazywał mu drewnianego kogutka, lecz zabawka rozsypywała mu się w rękach. Dziecko zaczynało płakać, on próbował je pocieszyć, lecz nagle i ono zaczynało zamieniać się w popiół, który przesypywał mu się przez palce. Widział swojego ojca, którego twarz stawała się twarzą jego mistrza i matkę, łajającą go za podarte spodnie, by w chwilę później zniknąć. Był także Fadav, inny adept. Chłopak szedł przez opustoszałe korytarze Akademii w białej szacie Wtajemniczonego. Milczał. W ręce trzymał ozdobną laskę. Ravern nie chciał za nim iść, lecz nie panował nad swoim ciałem. Dochodzili w końcu do ostatniej komnaty na najwyższym piętrze zachodniego skrzydła. W pomieszczeniu kotłowały się dziesiątki gołębi. Fadav uśmiechał się i wykonywał gest laską. Ptaki zaczynały spadać bezwładnie na ziemię. „Popatrz tam” – mówił wtedy chłopak. Ravern spoglądał i widział zwieszającą się z sufitu pętlę.

Przeklęta pochylała się nad nim, tym razem zdołał ją rozpoznać.
– Altaya – wyszeptał.
Uśmiechnęła się. Uniosła go lekko i oparła o coś jego głowę. Starała się to robić jak najdelikatniej, ale i tak zabolało.
– Co się…
– Ciii… – przytknęła adeptowi do ust naczynie z jakimś parującym wywarem.
Płyn był gorzki, lecz przyjemnie rozgrzewał. Ravern wypił wszystko. Altaya pomogła mu się położyć. Dotknęła ręką jego czoła.
– Co pamiętasz?
Nowicjusz spróbował zebrać myśli.
– Byliśmy już prawie u celu… Przeprawialiśmy się przez strumień… Wpadłem do wody…
Zaczął się trząść.
– Spokojnie – przeklęta pogłaskała go po głowie – Miałeś szczęście w tym wszystkim. Niedaleko w dół strumienia woda podmyła brzegi wąwozu i drzewa zwaliły się w poprzek potoku. Zatrzymałeś się na nich.
– A kuc?
Pokręciła głową.
– Połamał sobie kończyny i uszkodził czaszkę. Musiałam go dobić.
Poprawiła mu koc.
– Wyciągnęłam cię z wody i opatrzyłam, na ile mogłam. Dziękuj bogom, że nie złamałeś sobie kręgosłupa…
Chciała coś dodać, ale zauważyła, że nowicjusz zasypia, więc zamilkła.

Ocknął się ponownie następnego dnia. Tym razem zdołał zjeść nieco gęstej zupy, którą mu podała i wysłuchać reszty historii. Przeklęta powiedziała mu, że zrobiła dla niego coś na kształt noszy, które uwiązała do kuca. Wykroiła część mięsa z zabitego wierzchowca, a potem wyruszyła wzdłuż strumienia. Natrafiła na ślad starej drogi, pnącej się po zboczu wąwozu. Trakt prowadził do kompleksu budynków. Jeden z nich miał kamienne sklepienie, które się nie zawaliło. To właśnie w nim znajdowali się teraz.

Powiedziała mu, że pozostawał nieprzytomny przez jedenaście dni. Miał naruszoną czaszkę, połamane żebra i kości dłoni. Prócz tego był cały poobijany, gdzieniegdzie pozdzierał sobie skórę. Do tego dołączyła gorączka, dreszcze i wymioty. Starała się go leczyć sposobami, które poznała w świątyni. Podarła na pasy jego zapasowe ubranie i opatrzyła zranione miejsca. Ponastawiała i unieruchomiła mu kości. Rozejrzała się po okolicy i znalazła wiele ziół, zapewne niegdyś uprawianych przez mieszkańców. Sporządziła z nich odpowiednie wywary. Potem pilnowała go i czekała, aż odzyska świadomość i będzie w stanie pomóc sobie magią.

Okazało się to trudniejsze, niż przypuszczał. Był potwornie słaby a ból głowy utrudniał koncentrację. Poza tym Ravern nie mógł przypomnieć sobie odpowiedniego zaklęcia. Altaya przyniosła mu jego notatki, ale nie był w stanie ich odczytać. Przeklęta zrobiła to za niego. Gdy znaleźli odpowiednią formułę, powtarzał ją po niej. Trochę pomogło, jednak wyczerpało go to na tyle, że zemdlał. Ocknął się już w nieco lepszej formie i mógł kontynuować. Przez następne trzy dni na przemian rzucał zaklęcia i spał. Czwartego czuł się na tyle dobrze, by móc swobodnie siedzieć.

Odkąd poczuł się lepiej, Altaya większość czasu spędzała na zewnątrz. Powiedziała mu, że poluje, zbiera rośliny i rozgląda się po okolicy. Dzięki jej opisom Ravern miał pewność, że znaleźli się u celu. Opisał jej miejsce, gdzie wedle jego informacji miał zamieszkiwać Had, by mogła zacząć szukać zapisków maga. Przyświątynne chatki „pustelników” rozrzucone były jednak po dość dużym obszarze, więc adept nie spodziewał się szybkich rezultatów. Także i tego wieczora Altaya wróciła z pustymi rękoma, nie licząc upolowanego królika. Upiekli go na niewielkim ognisku, które rozpaliła w pomieszczeniu, a potem siedzieli, patrząc w płomienie
– Nie zostawiłaś mnie – odezwał się nowicjusz.
– Ty także mnie nie zostawiłeś – dorzuciła do ognia.
Garść złotych iskier pofrunęła w górę. Adept milczał. Altaya przez chwilę wyraźnie nad czymś się zastanawiała.
– Wtedy, w gorączce… – zaczęła ostrożnie – Na wszystkich bogów, naprawdę nie jesteś winien śmierci swojej rodziny.
– Wiem – odpowiedział – Nie mogłem nic zrobić. A jednak… – urwał, zaczerpnął powietrza.
– Powinienem być tam z nimi – dodał gwałtowniej.
– Nie, nie powinieneś – zaprzeczyła ostro – To śmierć wybrała, nie ty. Ocalałeś, więc szanuj swoje życie.
– I kto to mówi! – w głosie adepta zabrzmiało szyderstwo – Ktoś, kto sam pomógł śmierci wybierać i życia nie uszanował.
Altaya wstała.
– Od czasu zdjęcia klątwy z Ingi, aż do teraz, zastanawiałem się, dlaczego to zrobiłaś – tym razem głos nowicjusza był spokojny.
Odwróciła się do niego.
– Naprawdę chciałbyś wiedzieć? – spytała – Czemu?
– Chciałbym zrozumieć.
Przykucnęła i pochyliła się tak, że ich twarze znalazły się zaledwie kilkanaście centymetrów od siebie.
– Nie powiedziałam tego na procesie a miałabym powiedzieć tobie? Byś zaspokoił swoją ciekawość? – uniosła głos – To może ja się najpierw zapytam, kim był dla ciebie mężczyzna imieniem Fadav?
Ravern spojrzał jej w oczy i zaczął mówić, cicho, nie przerywając.
– Jednym z nowicjuszy. Był w moim wieku i przybył do Akademii niedługo po mnie, więc uczyliśmy się w tej samej grupie. Fadav pochodził z bardzo możnej i wpływowej rodziny, która pokładała w nim ogromne nadzieje. W wielu z nas budził zawiść. Zawsze elegancko ubrany, widać było, że w życiu nie zaznał niewygód ani głodu. Jego nienaganne maniery odbierałem jako pogardę dla innych. Zazdrościłem mu szczególnie zapiekle: pochodzenia, wykształcenia, które zdążył odebrać, i wreszcie tego, że ktoś na niego czekał. Posiadał wszystko to, czego ja nigdy nie miałem, bądź miałem i utraciłem. Z jednym wyjątkiem. Na swoje nieszczęście Fadav miał pewne niewielkie predyspozycje, ale brakowało mu talentu. Uczył się trzy razy więcej niż inni a i tak zostawał w tyle. Dostrzegłem to i od tamtej pory na każdym kroku dawałem mu do zrozumienia, że jest nic nie wart. Dołączyli do mnie inni chłopcy. Był idealną ofiarą. Delikatny, zahukany. Zaczęło się od żartów, a skończyło na tym, że spaliłem jego notatki. Wtedy byłem już jednym z najlepszych uczniów, więc żaden z mistrzów mnie o to nie podejrzewał. Zresztą Fadav się nie skarżył. Po prostu zamykał się w sobie coraz bardziej. Któregoś dnia nie przyszedł na lekcje. Nie zjawił się także na obiedzie. Popołudnie minęło, potem wieczór. Zaczęto go szukać. I znaleziono. Powieszonego, w najrzadziej uczęszczanym skrzydle budynku.
Zamilkł i odsunął się od niej. Ona także się cofnęła. Usiadła. Szczelniej opatuliła się kocem.
– Dobrze więc – odezwała się po dłuższej chwili, spoglądając na adepta – Choć nie wiem, czy mi uwierzysz.
Odwróciła twarz w stronę ogniska. Zaczęła mówić, od czasu do czasu robiąc dłuższe przerwy.
– Po tym, jak porzucono mnie w świątyni, trafiłam pod opiekę kapłanek. Ord przychodził mnie odwiedzać. Wiele lat później wyznał, że poczuł się za mnie odpowiedzialny. Poza tym… Jak już wspomniałam, znalazł mnie, wychodząc z kaplicy. Uznał mnie za odpowiedź na swoje modlitwy. Gdy skończyłam dwanaście lat, zabrał mnie do siebie. Mieszkał w niewielkim pawilonie w ogrodach. Nadal uczyłam się razem z innymi zielarstwa, rytuałów i opowieści, lecz oprócz tego Ord przekazywał mi wiedzę dostępną tylko wybranym. Uważał, że mam zdolności. Starałam się ze wszystkich sił, aby go nie zawieść…
– Moc kapłańska pod pewnymi względami przypomina magiczną. Ord odwoływał się do Tanh, ale czerpał też z sił natury i własnej energii. Był znakomitym uzdrowicielem, przybywały do niego setki ludzi. A on im pomagał. Za wszelką cenę. Nie godził się z losem. Kiedy inaczej się nie dało, czerpał z siebie, albo po prostu przyjmował na siebie ich choroby. Sam zdrowiał szybko. Mówiono, że cieszył się łaską Tanh. Do czasu.
– Nie wiem, czy to właśnie nie oszczędzanie się do tego doprowadziło, czy może bogowie zechcieli ukarać Orda za zbytnie zuchwalstwo. Zachorował. Bardzo poważnie. Całą sprawę zatajono przed ogółem. Inni kapłani próbowali mu pomóc. Bezskutecznie. Zazwyczaj choroba jest czymś obcym. Nasze rytuały oczyszczają z niej organizm. Choroba Orda była immanentną częścią jego samego. Wspieranie go cudzymi siłami życiowymi też na niewiele się zdawało. Przez krótki czas czuł się lepiej, a potem choroba atakowała ze wzmożoną siłą. Nic nie mogliśmy zrobić. A on cierpiał, z dnia na dzień coraz bardziej. Uśmierzające ból zioła właściwie przestały działać. Zazwyczaj znosił to z pokorą, uważając swój stan za karę, albo rodzaj próby – głos Altayi zadrżał – Kiedyś jednak, w nocy, zbudziły mnie jego jęki. Przybiegłam do jego komnaty. Leżał na podłodze, wijąc się z bólu i złorzeczył Tanh. Nie dostrzegł mnie, a ja cofnęłam się w głąb korytarza. Niedługo później sytuacja się powtórzyła. We dnie udawał przede mną, że nie jest z nim bardzo źle. Nocami na przemian przeklinał i płakał. Błagał Tanh o śmierć. Kiedyś usłyszałam, jak mówi, że nie wytrzyma i się zabije. Później powtarzał to nie raz.
– Jak zapewne wiesz, w mojej religii samobójstwo jest najcięższym z grzechów. Wszystkie pisma są zgodne, co do tego, że każdego, kto targnie się na własne życie, czeka potępienie. Nie mogłam pozwolić, by zgubił swą duszę. Nie potrafiłam też patrzeć, jak cierpi – powiedziała łamiącym się głosem – Zdecydowałam się wziąć ten grzech na siebie.
Skrzywiła się, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Schyliła głowę. Gdy uniosła ją znowu, Ravern dostrzegł na jej policzkach ślady łez.
– Przygotowałam się starannie. Tego dnia, o świcie, gdy Ord zwykł zasypiać, odprawiłam pewien rytuał. Przelałam na niego część swojej siły życiowej. Kiedy się obudził, czuł się lepiej. Powiedziałam mu, że wyczuwam wyraźną poprawę, a on mi uwierzył. Namówiłam go, by poszedł podziękować Tanh. Zaprowadziłam go do kaplicy. Modlił się długo i żarliwie. Potem zapragnął przejść się po ogrodach, co też uczyniliśmy. Była późna wiosna, wszystko rozkwitało. Po raz pierwszy od ponad roku sławił piękno świata i dobroć bogini. Następnie udaliśmy się na posiłek i zostaliśmy przywitani z radością. Ord porozmawiał ze swoimi przyjaciółmi. Po południu odprawił nabożeństwo. Wieczorem wróciliśmy do jego pawilonu. Tam podałam mu kolację. Zawsze razem z nią pił wywar z roślin. Nie wiedział, że tym razem zaparzyłam pięciokrotną dawkę. Czuwałam nad nim, gdy zasypiał. Słuchałam, jak jego oddech staje się coraz słabszy i słabszy. Wreszcie ustał.
Skuliła się i schowała twarz w dłoniach. Adept podniósł się, przyklęknął tuż obok niej i przytulił niezdarnie. Głaskał ją po głowie, aż nie przestała płakać.

Gdy się obudził następnego dnia, już jej nie było. Zjadł zostawione przez nią owoce oraz wędzone mięso, a potem wstał i wyszedł na zewnątrz. W gąszczu drzew i krzewów dostrzegł kilka następnych budynków. Ścieżka, wydeptana najpewniej przez Altayę, zaprowadziła go do wybrukowanego białym kamieniem dziedzińca z sadzawką. Przeklęta siedziała na jej krawędzi. Obmywała twarz wodą. Dostrzegł stojącą obok niej skrzynię z żelaznymi okuciami. Poczuł słaby, ale wciąż uchwytny poblask mocy, otaczający ten przedmiot. Serce zabiło mu szybciej.
– Znalazłaś! – wykrzyknął, podchodząc do kobiety.
– Już jakiś czas temu – odparła Altaya – Kilka dni po tym, jak tu przybyliśmy.
– Więc dlaczego nic nie powiedziałaś? – zapytał zdziwiony.
– W świątyni słyszałam historie o mistrzu Hadzie. Zwłaszcza o rodzaju magii, którą się parał, a który był przeciwieństwem naszych mocy. Nauczano nas, że na stare lata Had opamiętał się i nawrócił. Został mnichem, jednak nie sądziłam, by był zdolny zniszczyć wyniki swojej wieloletniej pracy. Dlatego otworzyłam skrzynię. Miałam rację.
Na twarzy Raverna odmalował się przestrach i gniew.
– Tylko nie mów, że zniszczyłaś…
– Myślałam o tym. Zdecydowałam się jednak zaczekać. Moc jest tylko narzędziem. Uznałam, że mogę ci ją powierzyć.
Nowicjusz przyklęknął i podniósł wieko skrzyni. Wyciągnął jedną z ksiąg, oprawną w purpurowy materiał, o cienkich, zakonserwowanych magią kartach. Otworzył.
– Jeśli chodzi o mnie, uważam, że o wiele ciekawsze są jego traktaty filozoficzne i pieśni, które znalazłam w świątynnym skarbcu. Myślę, że je także powinniśmy zabrać.
Skinął głową, nie odrywając oczu od stronicy zapisanej szeregami symboli. Nagle Altaya sięgnęła do pasa. Ravern spojrzał znad wertowanej księgi, po czym momentalnie zamknął ją i odłożył do skrzyni. Skinął na przeklętą uspokajająco i wstał. Szpakowaty mężczyzna w szarych podróżnych szatach szedł ku nim przez dziedziniec. Nowicjusz wystąpił mu naprzeciw. Gdy był już dostatecznie blisko, pokłonił się przybyszowi głęboko. Przeklęta również się skłoniła, jednak z dużo mniejszym szacunkiem.
– Witaj, Mistrzu Ifrimie!
Mężczyzna odwzajemnił powitanie. Z tonu jego głosu i wyrazu twarzy trudno było wywnioskować, jakie żywił uczucia. Za to na twarzy Raverna widać było zaniepokojenie.
– Czy coś się stało?
– Długo nie wracałeś, więc zaczęliśmy się niepokoić.
Nowicjusz wyraźnie się zawstydził.
– Racz wybaczyć, Wtajemniczony… nie ominęły nas pewne komplikacje…
– Słyszałem – uciął mag – W każdym razie, gdy tutaj dotarłem, okazało się, że już tu trafiliście. Uznałem zatem, że zaczekam i zobaczę, jak sobie poradzisz. Teraz, skoro księgi znalazły się w twoich rękach, możemy ruszać w drogę powrotną.
– Oczywiście, Mistrzu. Kiedy?
– Jak najszybciej.

Spakowanie się zajęło im niewiele czasu. Ifrim przyprowadził ze sobą jucznego kuca, na którego załadowali część rzeczy. Mag poprowadził ich drogą wiodącą w stronę przeciwną niż ta, którą przybyli. Mieli przejść przez góry sporo na południe od Orlej Przełęczy. Mistrz jechał przodem na swoim wierzchowcu, Ravern i Altaya prowadzili kuce. Skrzynię załadowano na grzbiet tego, którego prowadziła przeklęta. Kobieta była lekko zdenerwowana, nowicjusz zaś przygaszony. Dotarli do na wpół zawalonego muru w miejscu, gdzie dwa pokryte płaskorzeźbami białe kamienne bloki stanowiły pozostałość bramy. Gdy je przekraczali, nowicjusz spojrzał na Altayę. Zacisnęła dłoń na lejcach, drugą poszukała rękojeści broni. Nic się jednak nie stało. Znalazłszy się po drugiej stronie, przeklęta odetchnęła z ulgą.
– No – odezwała się do adepta – Moja praca skończona. Czekam na zapłatę.
– Dostaniesz pieniądze na pierwszym postoju. Ale chyba przeprawisz się z nami przez góry?
– Tak.
– A potem?
Altaya zamyśliła się.
– Nie wiem… Przeczekam gdzieś zimę, a potem ruszę w dalszą wędrówkę. Choć powiem ci, że myślałam też nad tym, by wrócić na Jun. Ale nie powtarzaj tego swoim mistrzom. Jeśli to zrobię, nie będę już więcej dla was pracować.
Ravern skinął głową.
– To dobry pomysł. Pieniądze, które zarobiłaś, powinny starczyć na początek.
Uśmiechnęła się.
– Ty, jak rozumiem, wracasz do Akademii?
– Tak.
– Nie wydajesz się jednak zadowolony…
– Sądzę, że zawiodłem oczekiwania Ifrima – powiedział Ravern ponuro – Ta wyprawa była rodzajem testu. Miała wykazać, czy jestem godzien stać się Wtajemniczonym.
– Przecież zdobyłeś księgi.
– Tak. Lecz najwyraźniej spisałem się nie dość dobrze. Mistrz jest tutaj, bo wszystko zajęło więcej czasu, niż planowałem. To miało wyglądać inaczej. Wyobrażałem to sobie nieraz. Powrót do Akademii. Mnie wręczającego księgi Mistrzom. Tymczasem sama widzisz… Nic nie powiedział.
– Może też czeka na odpowiedni moment – pocieszyła go – Tak, mnie również wydaje się, że nie jest zadowolony z obrotu wypadków, ale nie jest też zagniewany. Nie wykonałeś swojego zadania tak, jak oczekiwał, lecz nie zawiodłeś. Sądzę, że gdyby uznał cię za niegodnego, powiedziałby to od razu. A tak, może próbuje potrzymać cię w niepewności niejako za karę.
Adept zastanowił się nad jej słowami.
– Mnie za to dziwi jedno – odezwała się ponownie przeklęta – Dlaczego ci nie pomógł, skoro był tutaj, kiedy leżałeś chory. Jestem pewna, że nas obserwował.
– Magowie nie tolerują słabości. Czekał, by zobaczyć, czy będę w stanie wyjść z tego sam.
Altaya skrzywiła się lekko, ale nie skomentowała. Dalsze kilka godzin szli, nie odzywając się do siebie.

Zatrzymali się na dłużej dopiero pod wieczór, na niewielkiej polanie otoczonej jodłowym lasem. Rozkulbaczyli kuce. Ravern zgodnie z obietnicą wypłacił Altai należność. Potem przeklęta poszła nazbierać chrustu. Nowicjusz chciał jej towarzyszyć, jednak Ifrim dał mu znak, by został. Zaczęli razem przeglądać zawartość skrzyni Hada. Tym razem mag był wyraźnie zadowolony.
– Bezcenne – skomentował – Ta wiedza przyniesie naszemu stronnictwu ogromne korzyści. Oczywiście nikt spoza Akademii nie może się dowiedzieć, że posiadamy te księgi. W szczególności magowie z ościennych królestw.
– Zawsze myślałem, że współpracujemy z innymi Wtajemniczonymi…
Ifrim uśmiechnął się pobłażliwie.
– W wielu kwestiach tak… Są jednak rzeczy, które lepiej zachować dla siebie.
– Rozumiem. Uprzedzę Altayę, żeby nie rozpowiadała tej kwestii.
– To nie wystarczy – powiedział spokojnie mag.
Przeklęta właśnie nadchodziła od strony lasu, niosąc kolejną wiązkę gałęzi.
– Będziesz musiał ją zabić.
Ravernowi na kilka sekund odebrało mowę. Spojrzał na swojego mistrza nie rozumiejącym wzrokiem. Twarz Ifrima nie zdradzała żadnych emocji. W międzyczasie przeklęta dotarła na środek polany i odłożyła wiązkę na stertę. Mistrz skinął ręką, by podeszła. Ravern spojrzał na nią, potem na Ifrima. Wtajemniczony wstał. Nowicjusz poszedł w jego ślady. Altaya zatrzymała się trzy kroki przed nimi.
– Tak, też myślałam, że już wystar… – Ifrim uniósł prawą dłoń. Głos uwiązł przeklętej w gardle.
Ravern rozpoznał zaklęcie paraliżujące. Mistrz zmierzył kobietę wzrokiem, potem popatrzył na adepta. Uśmiechał się krzywo. Sięgnął do pochwy przy pasie. Dobył z niej sztylet o długim, wąskim ostrzu. Wyciągnął w stronę nowicjusza rękę, chcąc podać mu broń. Nowicjusz zawahał się.
– Bierz! – polecił mag tonem nie znoszącym sprzeciwu.
– Jestem pewien, że ona nikomu nie…
– Nie zamierzam się powtarzać.
Nowicjusz nie wykonał żadnego gestu. Ifrim skrzywił się z niesmakiem.
– Zdaje się, że nie rozumiesz, że ona może zaszkodzić naszym interesom. Ponadto… – w głosie mistrza pojawił się szyderczy ton – Nagle i niespodziewanie obudziły się w tobie skrupuły… Rzecz dziwna u kogoś, kto doprowadził swojego towarzysza do samobójstwa.
Ravern pobladł.
– Sądziłeś, że nie wiedzieliśmy? – kontynuował mistrz – Ależ zdawaliśmy sobie sprawę ze wszystkiego, co działo się pod dachem Akademii.
– Dlaczego więc mnie nie powstrzymaliście? – wykrztusił adept.
– Niepotrzebni nam słabi i tchórzliwi magowie. A skoro już jesteśmy przy słabości i tchórzostwie, jak długo mam jeszcze czekać?
Nowicjusz popatrzył na znieruchomiałą Altayę, wpatrującą się w niego z zastygłym na twarzy wyrazem zdziwienia i przerażeniem w oczach. Potem spojrzał na swojego mistrza, który uśmiechał się drwiąco. Wreszcie utkwił wzrok w sztylecie.
– Wiem, to nie jest proste, zabić człowieka własnymi rękami – powiedział Ifrim już łagodniej – Dla mnie to też był szok. Ale uwierz, potem przychodzi to coraz łatwiej.
– Nie zrobię tego – odparł spokojnie Ravern.
Wtajemniczony zmarszczył brwi.
– Słucham?
– Nie zrobię tego – powtórzył adept.
– Żal ci się zrobiło tej morderczyni?
– Wypuść ją.
Uśmieszek zniknął z twarzy mistrza. Powoli włożył sztylet z powrotem do pochwy. Po czym, wolną już ręką wykonał gest, jak gdyby coś ściskał. Chrupnęła łamana kość. Ravern wrzasnął z bólu i upadł. Ifrim pochylił się nad nim.
– Głupcze – powiedział mag zimno – To był twój test. Miał sprawdzić twoją lojalność i gotowość do przedłożenia interesów Wtajemniczonych nad wszystko inne. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że go nie zdasz. Widzisz, wiązałem z tobą pewne nadzieje. Ale trudno.
Powtórzył gest. Kolejny trzask i krzyk. Adept zwinął się z bólu u stóp mistrza. Zdołał jednak chwycić Ifrima za nogę. Po ręce nowicjusza przebiegło iskrzące wyładowanie. Wtajemniczony krzyknął cicho, bardziej z zaskoczenia niż strachu, po czym powtórzył poprzednie zaklęcie. Tym razem nie zadziałało. Jego uczeń zdołał natomiast podpalić mu ubranie. Płomień zniknął po kilku sekundach, ale dekoncentracja kosztowała mistrza zwolnienie zaklęcia paraliżującego. Odzyskawszy swobodę ruchów, Altaya wyszarpnęła z pochwy miecz i rzuciła się na starszego mężczyznę. Nie zdążyła dobiec. Czar łamiący kości zwalił ją na ziemię. Ravern uderzył od dołu. Ifrim poczuł wbijające się w jego ciało lodowate zimno. Co on sobie myślał, ten młodzik? Obydwoma rękami mag wykonał skomplikowany gest. Ciało Raverna uniosło się w powietrze, by po chwili zawisnąć w pionowej pozycji pół kroku przed Ifrimem. Wtajemniczony posłał jeszcze jedno zaklęcie w stronę leżącej kawałek dalej przeklętej, po czym spojrzał na swojego ucznia, który wpatrywał się w niego z nienawiścią. Powoli przesunął dłonią po twarzy nowicjusza. W miejscach, gdzie jego palce dotknęły skóry, otwierały się rany. Ravern jęknął i próbował się szarpać, niewidzialne ramiona trzymały go jednak mocno.
– Kto by pomyślał – powiedział mistrz, bardziej do siebie samego.
Dotknął dłoni ucznia. Adept zawył z bólu. Skóra na jego ręce zwęgliła się w miejscu, gdzie zetknęły się z nią palce Wtajemniczonego.

Kątem oka Ifrim dostrzegł ruch. Odwrócił się i pochylił nad Altayą, która próbowała się do niego podczołgać. Kobieta ściskała w dłoni sztylet o czarnym ostrzu.
– Uparta z ciebie bestia, nie ma co. I myślisz, że co mi zrobisz?
Nie odpowiedziała. Mag przydeptał jej rękę i spróbował wyrwać jej broń.

Draśnięcie było niewielkie, ostrze przecięło skórę bardzo płytko. Wystarczyło jednak, by uwolniona z niego klątwa zawładnęła swoją nową ofiarą. Czarny dym otoczył Ifrima. Teraz to on zwalił się na ziemię, walcząc z wszechogarniającą słabością. Razem z nim upadł Ravern, gdyż zaklęcie telekinetyczne przestało działać. Rozpoznanie mocy zajęło magowi kilkanaście cennych sekund. Kilka kolejnych potrwała nieudana próba neutralizacji. Ifrim zobaczył, jak Altaya próbuje się podnieść. Miał jeszcze dość siły, by odrzucić ją zaklęciem kilka metrów dalej. Spróbował kolejny raz. Poczuł, jak ogarniający go bezwład zaczyna ustępować.

Ból był ostry i niespodziewany. Ifrim nie zdążył krzyknąć. Ravern wyszarpnął ostrze sztyletu z karku mistrza i poprawił raz jeszcze, nieco wyżej.

Niewielki płomień wydobywał z mroku dwie okutane kocami sylwetki. Gdzieś w oddali zahukała sowa. Altaya objęła ramieniem roztrzęsionego adepta.
– Będziesz musiał z tym żyć – powiedziała cicho.
Ravern wykrzywił twarz w parodii uśmiechu.

– Dokąd teraz pójdziesz? – spytała go dużo później.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział ze spokojem, z jakim wypowiadają się ludzie, którzy przekroczyli swoją granicę.
– Mówiłeś, że on wspominał o jakichś innych magach… Może cię przyjmą, jeśli przyniesiesz im księgi…
– Mieliby zaufać zdrajcy, który zamordował własnego mistrza? Zresztą – Ravern popatrzył na nią – Czy naprawdę wierzysz, że oni okażą się lepsi?
– Nie – przyznała po krótkiej chwili milczenia.
– Myślę, że chyba w ogóle nie wrócę na drugą stronę gór. Wyruszę dalej na wschód, może gdzieś tam mieszkają jacyś ludzie…
– Wyruszymy.
Popatrzył na nią zdziwiony.
– A twoje plany? Jun…
– Nie zostawię cię przecież – Oświadczyła Altaya stanowczo – W takiej sytuacji nikt nie powinien być sam.

Tak, jak mieli w zwyczaju, wyruszyli niedługo po świcie. Wijąca się pomiędzy drzewami ścieżka prowadziła w dół. Góry zostawiali za sobą.