Beatrycze Nowicka Opowiadania

Drzewa

Już jakiś czas temu spostrzegła, że jej życie odmierzane jest wycinką drzew.

Jako pierwsze ten smutny los spotkał rosnące pod jej rodzinnym domem robinie. Wciąż pamięta, jak lubiła spoglądać przez okno i podziwiać ich dekoracyjnie powykręcane gałęzie. Nadała im imiona i pisywała o nich natchnione, tudzież wyśmiewane przez resztę rodziny, dziecinne wiersze. Najbardziej lubiła połowę czerwca, kiedy grochodrzewy na krótko obsypywały się białymi kiściami kwiatów, jakby w zapowiedzi nadchodzących wakacji. W ciepłe i spokojne późnowiosenne wieczory wychodziła na balkon, by wdychać odurzająco słodki zapach. Aż nadszedł ten dzień, kiedy po powrocie ze szkoły na miejscu swoich ukochanych akacji zastała pustkę. Niedługo później powstał w tym miejscu parking.

Potem usunięto drzewa dookoła jej szkoły. Tym razem dzieło zniszczenia dokonywało się na jej oczach. Kolega z klasy zaproponował, żeby napisać petycję z prośbą o zaprzestanie wycinki. To też pamięta – jak biegała po korytarzach z wyrwaną z zeszytu kartką, na której po krótkiej burzy mózgów koślawymi literami wypisali pismo do dyrekcji. Prosiła, groziła i błagała o podpisy. Wszystko na próżno, drzewa padły. To właśnie wtedy straciła wiarę w to, że jednostka może cokolwiek zmienić.

Topolę pod blokiem, w którym mieszkała w czasie studiów, zabito niejako dwukrotnie. Najpierw zwyczajnie ścięto, a gdy uparty pień wypuścił zielone gałęzie, wyrwano go z korzeniami.

Kolejna przeprowadzka rozpoczęła okres w jej życiu, o którym wolałaby zapomnieć. Jedyną pociechą, jaką wtedy miała, były spacery po okolicy, w czasie których odwiedzała położony w niewielkim wąwoziku zagajnik. Można było w nim przystanąć, oprzeć się o pień i spoglądać w górę na kołyszące się w podmuchach wiatru korony. Kiedy na horyzoncie wreszcie zamajaczyła pomyślna odmiana losu, poszła się pożegnać. Na miejscu lasku zastała jedynie kikuty pni.

Nowe miejsce do życia wybrała tak, by wokoło było sporo zieleni. Było to na krótko przed ustawą umożliwiającą wycinkę bez zezwolenia.

Każdy spacer oznaczał odkrycie kolejnych, świeżych pniaków. A teraz jeszcze te plany budowy nowej ulicy… Z goryczą pomyślała o podpisanym papierze – nie miała złudzeń, że protesty mieszkańców cokolwiek wskórają. Popatrzyła na kępę drzew, których ciemne kontury majaczyły w świetle latarni. Otworzyły swe pąki jak co roku, a przecież były już skazane. Podeszła do nich i ze smutkiem pogładziła pobrużdżoną korę starej wierzby.
– I was wytną – wyszeptała. – A ja nic nie mogę zrobić. Czemu nie wyrosłyście gdzieś daleko za miastem…
O mało się nie wywróciła, gdy ziemia pod jej stopami niespodziewanie zafalowała. Przy akompaniamencie skrzypienia gałęzi kilka dorodnych wierzb, klonów i topoli wyciągnęło korzenie z gleby. Smukła gałązka sięgnęła policzka zaszokowanej kobiety. „Dzięki za ostrzeżenie” rozbrzmiało w jej myślach, po czym gromadka drzew oddaliła się gęsiego pustą ulicą, pozostawiając po sobie wielkie dziury w ziemi, grudki gleby na asfalcie i cichnący szelest liści.