Beatrycze Nowicka Opowiadania

Krawędź (Ithel IV)

– Możesz już przestać udawać – w słabym głosie Avreda zadźwięczała nuta zdecydowania.
Ithel nie odpowiedziała. Popatrzyła na męża czujnie i zdjęła iluzję gestem. Stary rycerz uśmiechnął się. Wyciągnął rękę, by pogłaskać czarodziejkę po twarzy. Przez dłuższą chwilę milczeli oboje. Łagodne popołudniowe słońce napełniało komnatę ciepłym blaskiem.
– Cieszę się, że mogę cię taką oglądać. Cieszę się, że przed tobą wciąż tyle czasu.
– Przed tobą też mogłoby być – odpowiedziała głosem, w którym pobrzmiewała tłumiona wściekłość – Moich umiejętności i środków starczyłoby, by wydłużyć ci życie o co najmniej kilkadziesiąt lat. Nie chciałeś skorzystać.
Avred westchnął.
– Przeżyłem swoje życie. Stałem się kimś więcej, niż planowałem. Służyłem swojemu krajowi, pozostawiłem następcę. Są decyzje, których żałuję, ale jest ich mniej niż tych, z których jestem dumny. Więcej jest także lat, które upłynęły mi w szczęściu i spokoju. Niewielu ludziom zostało to dane. Co dzień dziękuję Dairenn za łaskę. Teraz nadszedł czas, by powrócić do źródła.
– Nie chcę tego.
– Ithel…
Gwałtownym ruchem odwróciła głowę i zapatrzyła się w ścielący się za oknem krajobraz. Na ciemnoniebieskim, głębokim niebie kołował sokół. Avred chwycił czarodziejkę za przegub.
– Zawsze szanowałem to, kim jesteś – powiedział twardo – Dlaczego ty nie możesz uszanować tego, kim ja jestem?
Spojrzała na niego znowu. W jej szarych oczach wyczytał gniew, jednak wargi czarodziejki drgnęły, jak gdyby chciała powstrzymać grymas.
– Jesteśmy inni, zawsze byliśmy. Ja umrę, ty pójdziesz dalej. Przecież tego chcesz.
Skrzywiła się i potrząsnęła głową. Kasztanowe loki na chwilę przysłoniły jej twarz.
– Myślę, że już czas, byś przerwała zaklęcia, którymi podtrzymujesz mnie przy życiu. Zresztą, sądzę, że i tak słabną – powiedział cicho – Chciałbym jeszcze tylko pożegnać się z synem.
Nachyliła się nad nim nagle.
– Dobrze więc, będzie, jak chcesz.
Wyrwała dłoń z jego uścisku, wstała i szybkim krokiem opuściła komnatę.

Dalath gwałtownie odwrócił głowę, przestraszony nagłym szelestem dobiegającym zza jego pleców. Ithel stała tuż za nim. Wyglądała niemal dokładnie tak, jak wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy.
– Twój ojciec pragnie zobaczyć cię przed śmiercią, książę. Radzę się spieszyć – wyrecytowała jednym tchem czarodziejka, po czym komnatę zalał nienaturalny blask.
Dalath zmrużył oczy. Gdy je ponownie otworzył, już jej nie było.

Enaela dygnęła wdzięcznie przed Ithel. Dwie córeczki księżnej poszły w jej ślady. Ośmioletni Gvan skłonił się poważnie, naśladując ojca, a potem cała gromadka oddaliła się w stronę komnat gościnnych. Dalath odczekał, aż znikną za rogiem korytarza.
– Dlaczego do niego nie poszłaś? – spytał, patrząc na czarodziejkę z żalem – Ojciec mówił mi, że chciałby cię jeszcze zobaczyć. Że chciał cię widzieć, kiedy… – głos się mu załamał.
Ithel zmierzyła pasierba chłodnym, nieobecnym spojrzeniem, po czym odwróciła się i skierowała w stronę dużych, okutych drzwi wychodzących na dziedziniec.
– Co zamierzasz teraz zrobić?
Zatrzymała się i raz jeszcze popatrzyła na niego.
– Odprowadzę go – powiedziała cicho – Potem odejdę. Moje imię pozostanie tutaj. Nie szukaj mnie. Nasze ścieżki się rozchodzą, Dalathu. Będę dobrze wspominać twojego ojca, ciebie i wszystkie lata spędzone w waszym kraju.
– Prosił, bym ci przekazał, że zawsze żałował, iż nie mógł cię zrozumieć. Wiedział, że to niemożliwe, nie był przecież czarodziejem, ale często tego pragnął. Widział, jak bardzo się starałaś, by granica pomiędzy wami nie była na co dzień widoczna, ale on ją czuł i tak.
Uśmiechnęła się krzywo, kiwnęła głową.
– Żałował także, iż ty nie potrafiłaś zrozumieć jego – powiedział Dalath, chyba ostrzej, niż zamierzał, bo nagle spuścił wzrok – Myślisz, że nie będzie mi go brakowało? – dodał cicho po chwili, spoglądając na nią ponownie.
Podeszła do niego szybkim krokiem i przytuliła. Uścisk był krótki i mocny, zdecydowanie nie należał do starszej kobiety, którą widział przed sobą, ba, w ogóle nie pasował do kobiety, a przynajmniej do tych, które znał. Puściła go, odwróciła się i odeszła, nie oglądając się za siebie.

Kondukt pogrzebowy posuwał się wolno drogą wiodącą w głąb poświęconego Dairenn lasu. Na jego czele jechała grupka kapłanów bogini w ciemnozielonych szatach. Tuż za nimi, na rzeźbionym rydwanie wieziono ciało Avreda owinięte w pogrzebowy całun barwy opadłych dębowych liści. Powoził nim Dalath w paradnym, również ciemnobrązowym stroju. Kolor ten był w Derr symbolem jesieni i śmierci, stąd wszyscy pozostali również mieli na sobie podobne ubrania. Wszyscy z wyjątkiem Ithel, która stała na rydwanie ramię w ramię z księciem, spowita w ciemnofioletowy, niemal czarny płaszcz. Patrzyła wprost przed siebie. Tuż za rydwanem jechali żona i dzieci księcia w otoczeniu przedstawicieli szlacheckich rodów. Za nimi rycerze z książęcej drużyny uformowali zwarty oddział. Na końcu szli bądź jechali mieszczanie i chłopi. Przybyło ich wielu, gdyż Avred był łagodnym władcą a jego panowanie przypadło na lata pokoju i dobrobytu. Dzień był piękny, zbyt piękny na pogrzeb. Ciepłe promienie późnoletniego słońca, przesiane przez liście drzew, obrzucały przechodzących cętkami światła. Jechali w milczeniu. Ithel przysłuchiwała się odgłosom lasu. Jak zwykle nie usłyszała jednak nadejścia przedstawicieli Leśnego Ludu. Pojawili się nagle po lewej stronie traktu, trzy smukłe zielonowłose postaci w długich, brązowych szatach. Pokłonili się przed przejeżdżającym rydwanem. Dalath i Ithel również pochylili głowy. Czarodziejka rozpoznała przywódczynię Leśnych, wątpiła jednak, by ktokolwiek poza nią znał tożsamość kobiety. Troje przybyszów dołączyło do pochodu. Nikt nie odezwał się ani słowem. Zatrzymali się dopiero w miejscu, gdzie rzeźbione kamienne słupy oznaczały bramę do Świętego Gaju. W głąb lasu prowadziła odtąd jedynie wąska ścieżka. Zsiedli z koni. Kapłani zdjęli z rydwanu nosze z ciałem i ruszyli dalej. Podążyli za nimi jedynie Ithel, Dalath, Enaela, kilkunastu dostojników i przywódczyni leśnych istot. Po kilkunastu minutach marszu dróżka zaczęła piąć się w górę. Niebawem dotarli na szczyt niewielkiego pagórka zajmowany przez małą polanę, na której ułożono już pogrzebowy stos.

Ithel nie słuchała modlitwy najstarszego kapłana. Konstruowanie zaklęcia całkowicie zajmowało jej uwagę. Do rzeczywistości przywróciły czarodziejkę dopiero dobrze znane słowa kończącej obrzęd inkantacji.
– Życie i śmierć. Przybyłeś na ten świat i przemierzyłeś go zgodnie z wolą bogów. Stąpałeś w świetle i poprzez ciemność. Przyjąłeś to, co ci zesłano, i wypełniłeś swój los. Teraz zaś pozostawiasz wszystko, czym byłeś. Wkrótce powrócisz do źródeł czasu, by obmyć się w nich i móc przybyć tu ponownie. Śmierć i odrodzenie. Dla nas pamięć, dla ciebie życie.
Gdy tylko kapłan wyrzekł ostatnie słowa, pozostali rzucili na stos zapalone pochodnie. Ithel odczekała, aż polane oliwą drewno rozpali się na dobre, po czym aktywowała czar i weszła pomiędzy płomienie. Dalath próbował ją zatrzymać, jednak nie zdążył, gdyż Ithel celowo na początku obrzędu stanęła w pewnym oddaleniu od pozostałych. Pole siłowe, którym otoczyła stos, nie pozwoliło księciu podejść bliżej. Czarodziejka pochyliła się nad ciałem męża i zdjęła pierwszą warstwę zaklęcia. Płomienie, do tej pory trzymające się od niej z daleka, teraz pochwyciły ubranie i włosy Arcymistrzyni. Ból przeniknął ją do głębi, potężniejszy niż wszystko, czego doznała do tej pory. Gorące, pełne dymu powietrze wdarło się do jej płuc, dławiło i paliło. Kolejna część mocy uwolniła się sama, po tym, jak porażona bólem nie była w stanie jej kontrolować. Walczyła tylko, by nie stracić przytomności umysłu. Z początku czuła jeszcze swąd palonych włosów i skóry, zdawała sobie sprawę, że upadła na, lub tuż obok noszy ze zwłokami. Potem płomienie zamknęły się nad nią. Kolejny komponent zaklęcia zadziałał samorzutnie. Jej ciało samo stało się ogniem, srebrzystą emanacją mocy.

Znów tam stała, w ciemności, przed świetlistą szczeliną, na tle której majaczyła sylwetka mężczyzny. Gdy postąpili ku sobie kilka kroków i stanęli bokiem do światła, Ithel dostrzegła na twarzy Avreda uśmiech.
– Czekałem na ciebie. Wiedziałem, że przyjdziesz.
– Ja nie wiedziałam aż do dziś – odpowiedziała, patrząc mu w oczy.
Podszedł do niej i chwycił za rękę, jak wtedy, w kurhanie Gotfara, tylko że tam to ona odchodziła, a on chciał ją zatrzymać.
– Powinnam była z tobą zostać. Nie chciałam i nie potrafiłam.
Avred położył jej palec drugiej dłoni na ustach.
– Nie mam o to żalu. Zawsze byliśmy tym, kim byliśmy.
– Nikim więcej i nikim mniej – wyszeptała, unosząc dłoń i muskając opuszkami palców jego policzek.
Szczelina obok nich rozszerzyła się, w jej wnętrzu pulsowało zielonozłote światło.
– Chciałam ci podziękować.
– Ja także. Będę pamiętał – skrzywił się – Choć to marna obietnica, bo niewiele czasu pozostało jeszcze mojej pamięci.
Teraz to ona zamknęła mu usta.
– A teraz idź – powiedział do niej – Wracaj do żywych, zanim będzie za późno. Dobrze się stało, że nasze ścieżki się przecięły, nawet jeśli nigdy więcej już się nie spotkamy.
Powiedziawszy to, odwrócił się i wkroczył do szczeliny. Ithel puściła jego dłoń. Przez sekundę widziała jeszcze kontur sylwetki Avreda, potem światło zalało go niczym woda, a chwilę później szczelina zaczęła się zamykać. Gdy pozostała sama w ciemności, wypowiedziała kilka słów, by przedostatnia część czaru zaczęła działać.

***

Pierwszym, co zobaczyła po odzyskaniu przytomności, była niebiesko-złota mozaika na suficie, co oznaczało, że zaklęcie teleportacyjne zadziałało prawidłowo. Usiadła z trudem i przyjrzała się swoim pokrytym strupami rękom. Magia lecząca spełniła swoje podstawowe zadanie, lecz nie wystarczyła, by przywrócić całe ciało Ithel do poprzedniego stanu. Klnąc i jęcząc, czarodziejka wstała. Zachwiała się i o mało nie upadła, lecz w porę zdołała uchwycić się rzeźbionej kolumny. Krzyknęła z bólu, gdy poparzona skóra wnętrza dłoni otarła się o szorstką powierzchnię kamienia. Kilka słów i ból zniknął. Ithel wiedziała jednak, że zaklęcie nie starczy na długo. Rozmowa z duchem Avreda, teleportacja i regeneracja kosztowała ją zbyt wiele mocy. Na szczęście zdołała przenieść tutaj już zawczasu wszystkie cenne i przydatne dla niej rzeczy. Skierowała się w stronę drzwi, które wyprowadziły ją z kolumnowej sali na korytarz. Kilka pomieszczeń dalej, w jednej z komnat stało kilkanaście flakonów. Wybrała dwa z nich, zeszła schodami w dół na kolejny poziom, skąd zabrała lekko świecący kryształ freth’al i wróciła do sali z kolumnami. Na jej końcu znajdowała się płytka sadzawka, przez którą przepływała woda doprowadzana z pobliskiego ciepłego źródła. Ithel przekręciła mosiężny kurek, by zatrzymać przepływ, po czym wlała do sadzawki zawartość flakonów. Odstawiła naczynia i zanurzyła się w wodzie, cały czas ściskając kryształ. Ponownie otoczyła ją ciemność, tym razem ciepła i przyjazna. Zasnęła.

Dzień był mglisty i pochmurny. Znad krateru wulkanu unosiły się kłęby burego dymu, które mieszały się z nisko przepływającymi chmurami. Ithel wędrowała przez łąki, mijając fantazyjne skały powstałe z gwałtownie zastygłej lawy. Pierwsze pąki pomału zaczynały się rozchylać, jeszcze dzień lub dwa a zieleń zniknie na parę tygodni pod wielobarwnymi poduchami kwiatów. Wiatr szarpał włosy czarodziejki. Pachniał niedalekim morzem. Zawróciła, gdy pierwsze, drobne krople deszczu poznaczyły jasnoszare kamienie ciemniejszymi plamkami. Skierowała się z powrotem w stronę ulokowanego na stoku góry zameczku, zaadaptowanego przez nią na całkiem wygodną siedzibę. Już z oddali dostrzegła, że ktoś tam na nią czekał. Wyspa była bardzo słabo zaludniona a w te rejony raczej nikt się nie zapuszczał, więc wniosek mógł być tylko jeden. Czarnoksiężnik. Podszedłszy bliżej, Ithel rozpoznała Barata z Weil, sekretarza Arcymistrzyni Lanniel a’Dhy. Mężczyzna powitał czarodziejkę głębokim ukłonem. Odwzajemniła gest i zmierzyła niepożądanego gościa nieprzychylnym spojrzeniem.
– Witaj, Arcymistrzyni Ithel. Wybacz, że niepokoimy cię przed czasem, który wyznaczyłaś, jednak zmusił nas do tego nagły wypadek. Arcymag Davin de Rhye jest umierający i…
Wykonawczyni wzruszyła ramionami.
– Cóż mnie do tego? Jeśli chodzi o magię leczącą, macie lepszych specjalistów na miejscu w Elethiel. Zresztą… – ciągnęła, spoglądając ponad ramieniem Barata w stronę gór – Wszyscy kiedyś umrzemy, nieprawdaż?
Czarodziej speszył się i odwrócił wzrok. Dopiero po chwili podjął.
– Rada nalega jednak, byś stawiła się na posiedzeniu… Jest jeden sposób, by go ocalić…
W szarych oczach Ithel pojawił się błysk zainteresowania.
– Nie wydaje mi się, by cała rada pałała niezmierną chęcią zapobieżenia śmierci Davina – wycedziła czarodziejka.
– To prawda – głos maga zdradził napięcie – Ale ci, którzy pozostali przy Arcymagu, mają jeszcze pewne możliwości. Ponieważ sprawa wykracza ponad twoje zwykłe obowiązki Wykonawczyni, arcymagowie obiecują hojnie cię wynagrodzić. Oczywiście pod warunkiem, że Najstarszemu uda się wyzdrowieć.
– Oczywiście. Myślę, że możemy przejść do szczegółów, a potem odpowiem, czy jestem zainteresowana.
Barat pokręcił głową.
– Nie tutaj. Polecono mi złożyć ofertę i, gdy ją przyjmiesz, wrócić z tobą do Elethiel.
– A gdybym jej nie przyjęła?
– Polecono mi przypomnieć ci pewną nie do końca wyjaśnioną sprawę sprzed osiemnastu lat, kiedy to w dziwnych okolicznościach zaginęła Ulais var Tehalenn. Widzisz, wnikliwe śledztwo pozwoliło wykryć w pałacu echa twoich zaklęć. Niektóre nawet można było zidentyfikować. Odebranie mocy to potężny czar. Niełatwo go zamaskować. Jako Wykonawczyni zapewne wiesz, że samowolne użycie go wobec innego maga jest karane tym samym.
Ithel milczała. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji.
– Spróbuję – odparła w końcu chłodno – A jako że odczułam nagły i niewyjaśniony entuzjazm, chcę widzieć się z Najstarszym natychmiast.

W komnacie Arcymaga panował półmrok. Już samo to wskazywało, że choroba Davina jest poważna, czarnoksiężnik bowiem praktycznie nigdy nie zasłaniał dużych, wychodzących na miasto okien swojego pałacu. Ithel zatrzymała się na chwilę w drzwiach, by dokładniej przyjrzeć się jego sypialni. Do tej pory zawsze widywała się z Davinem w jego gabinecie. Komnata była dość duża i elegancko umeblowana. Ściany zdobiły freski, które w półmroku pomieszczenia zdawały się raczej nieregularnymi ciemnymi plamami. W głębi, pod ścianą, stało spore łoże z baldachimem, a tuż obok niego kunsztownie wykonana lampa. Kula magicznego światła umieszczona we wnętrzu abażuru z niebieskiego szkła pulsowała lekko. W tym dość upiornym blasku Arcymistrzyni dostrzegła leżącego na poduszkach Davina oraz zwróconą do niej bokiem siedzącą postać. Gdy Ithel podeszła bliżej, rozpoznała Lanniel. Wymieniły ukłony. Wykonawczyni pochyliła się nad swoim zwierzchnikiem. Arcymag zdawał się drzemać. Oddychał nierówno i płytko.
– Cieszy mnie twoje rychłe przybycie – ton Lanniel był chłodny.
– Powiedziano mi, że sprawa jest pilna.
– Sama widzisz – starsza czarodziejka wskazała ręką śpiącego starca – W zeszłym tygodniu stracił przytomność i od tamtej pory jej nie odzyskał.
Ithel skrzywiła się.
– Miałam nadzieję, że z nim porozmawiam. Z pewnością sam wie najlepiej, co mu dolega.
Teraz to Lanniel pokręciła głową.
– Nikomu z nas niczego istotnego nie powiedział. Zresztą, wezwałam pozostałych. Musimy wspólnie omówić tę sprawę i zdecydować ostatecznie, co dalej. Pozwól za mną.

Magowie oczekiwali Ithel w niedużej sali koncertowej mieszczącej się we wschodnim skrzydle pałacu. Poza nią i Lanniel przybyło jedynie czterech Arcymistrzów – Fand z Elethiel, Charin ar Anneth, Edryk z Ulf oraz Vive van Sser. Ithel spodziewała się jeszcze co najmniej dwóch, jednak na nikogo więcej nie czekano. Hadrena i Hafne oczywiście nie było. Mistrzom towarzyszył starszy mężczyzna odziany w jasnoczerwone szaty lekarza – Garret av Hwyn, najsłynniejszy uzdrowiciel Gildii. Po krótkich powitaniach wszyscy zasiedli dookoła podłużnego stołu. Głos zabrał Fand, najstarszy z zebranych. Podziękował Ithel za przybycie oraz pokrótce przedstawił zdobyte informacje. Po nim zabrał głos Garret, następnie pozostali Arcymistrzowie. Mówili dość długo, ale wszystko sprowadzało się do tego, że tak naprawdę nikt nie wiedział, co się stało. Arcymag od lat używał znanych i sprawdzonych zaklęć pozwalających kontrolować stan swojego ciała, korzystał także z wszelkich dostępnych eliksirów. Dzięki temu starzał się bardzo powoli i cieszył dobrym zdrowiem. Nikt nie przypominał sobie, by ostatnimi czasy Davin na cokolwiek się uskarżał. Dodatkowo Garret wyjawił, że Arcymag stosunkowo często zlecał uzdrowicielom sprawdzanie swojego stanu zdrowia i żadne ich badania nie wykazywały anomalii. Co więcej, w chwili obecnej wszelkie próby wysondowania, co jest nie tak z ciałem Najstarszego, dają zawsze jeden i ten sam wynik. Całkowicie zdrowy. Ani śladu uszkodzeń, degeneracji czy trucizny. Jedynie umysł Arcymaga zdaje się odcięty i wszelkie próby dotarcia do niego, jak do tej pory okazywały się bezskuteczne. Ithel niespecjalnie się temu dziwiła – kto, jak kto, ale Davin musiał zadbać o potężne mentalne blokady. Czarodziejka nie sądziła, by nawet jej udało się je przełamać. Owszem, gdyby miała dostęp do pełnego asortymentu środków Wykonawców… jednak tak drastyczne działania z dużym prawdopodobieństwem zabiłyby czarnoksiężnika. Sam przebieg choroby był trudny do zinterpretowania. Po prostu pewnego dnia Arcymag poczuł się słabo, a potem z dnia na dzień tracił siły. Wszelkie próby leczenia nie przyniosły rezultatów. Sam Davin był niezmiernie zdziwiony i przestraszony swoim stanem. Swoim sprzymierzeńcom nie powiedział nic, co mogłoby dać jakąkolwiek wskazówkę. Po dwóch tygodniach od wystąpienia pierwszych symptomów zaczęły się pojawiać coraz dłuższe i częstsze utraty przytomności, które w końcu przeszły w stan permanentnej śpiączki. Oczywiście wzięto pod uwagę zamach dokonany przy pomocy magii, jednak i tutaj niczego nie wykryto. Przeanalizowano echa własnych zaklęć Davina, ten jednak używał ich tyle, że trudno było cokolwiek wyodrębnić. Ithel słuchała i zapamiętywała, rzadko zadając swoje pytania. Skończyli opowiadać. Garret pożegnał się i wyszedł, jednak reszta pozostała na swoich miejscach.

Gdy drzwi za uzdrowicielem się zamknęły, Ithel po raz kolejny przyjrzała się twarzom zgromadzonych.
– Mogę sprawdzić wszystko raz jeszcze osobiście. Choć ufam w kompetencje tutaj obecnych i szanse na to, że dowiem się czegoś nowego, są raczej niewielkie. Mogę sprawdzić Garreta, jeśli o to wam chodzi. Mniemam jednak, że nie po to mnie tutaj wezwaliście. Czego konkretnie ode mnie chcecie?
– Tego, w czym jesteś naprawdę dobra – odpowiedział Fand – Chcemy, byś odnalazła i w ten, czy inny sposób skłoniła do współpracy Quaveda da Harr.
Chyba nie do końca udało jej się ukryć zaskoczenie, gdyż w oczach starego maga dostrzegła błysk zadowolenia. Jednak gdy Ithel się odezwała, w jej głosie pobrzmiewała nutka drwiny.
– Rozumiem zatem, że słynna historia jego schwytania i stracenia w roku 312 od utworzenia Akademii Księżyca, której niemal na pamięć uczą się wszyscy adepci w cytadeli Garev, nieco rozmija się z prawdą.
Wyraz twarzy Fanda nie zmienił się ani na jotę.
– Cóż, powiedzmy, że była to wypadkowa warunków postawionych przez obydwie strony. Sprawa zaszła za daleko i Quaved, jeśli chciał nadal rozwijać swoje… zainteresowania, musiał zniknąć. My zaś potrzebowaliśmy jakiegoś spektakularnego sukcesu. Owszem, da Harr nie był specjalnie ucieszony, ale nasi Wykonawcy dosyć skutecznie obrzydzali mu życie i musiał pójść na ustępstwa.
– Jak to się stało, że w archiwach cytadeli nie natknęłam się na żadną wzmiankę o tej umowie? – spytała ostro.
– Wszystkie dokumenty i dowody zostały sfałszowane – odparł lekkim tonem do tej pory milczący Charin.
– Jeśli można wiedzieć, cóż takiego wyklęty i ścigany nekromanta zaoferował Gildii, z której się wyłamał, że ta tak skwapliwie przystała na jego warunki?
– Zaklęcia regenerujące – odpowiedziała Lanniel – Gildia była spętana przez jej własne prawa, zabraniające parania się magią na krawędzi śmierci oraz eksperymentowania na dużych ilościach ludzi, zwłaszcza, jeśli eksperymenty polegały na ich okaleczaniu. Tego typu badania na obdarzonych mocą były całkowicie zakazane. Quaved nie respektował żadnej z tych zasad, dzięki czemu doszedł najdalej.
– Świetnie – podsumowała jadowicie Ithel – Zatem oczekujecie ode mnie, że znajdę człowieka, który został uznany za zmarłego prawie trzy wieki temu, od którego to czasu mógł powędrować gdziekolwiek chciał, lub po prostu umrzeć, nie posiadając żadnych prawdziwych informacji o nim?
– Dokładnie tak. Ponadto zaznaczamy, że cała sprawa jest ściśle tajna i nalegamy, byś się pospieszyła – oznajmił Fand całkowicie poważnym głosem.
W odpowiedzi na jego słowa Ithel roześmiała się z udawaną swobodą.
– Mam wrażenie, że chyba lekko przeceniacie moje możliwości. Wasze argumenty nie do odrzucenia nie zdadzą się na wiele w obliczu czegoś, co jest praktycznie niemożliwe…
– Ja zaś mam wrażenie, że lubisz rzeczy niemożliwe – przerwał jej Fand – Podróże także lubisz.
– Tak czy owak, pewnie potrwa to długo. Lepiej więc będzie, jeśli od razu zabiorę się do pracy. Rozumiem, że w całości sfinansujecie operację. Podróże wszak kosztują.
Lanniel wymieniła spojrzenia z Fandem oraz siedzącym po jego prawej stronie Edrykiem.
– Dostaniesz pieniądze. W granicach rozsądku oczywiście.
– Pozostaje nam zatem omówić szczegóły mojego wynagrodzenia.

Ponad pół roku później Ithel zaczynała dopuszczać do siebie możliwość, że znalezienie Quaveda, bądź jakiekolwiek posunięcie sprawy Davina do przodu jest niewykonalne. Nie byłaby sobą, gdyby nie zajęła się sprawą tajemniczej choroby Arcymaga z pomocą swoich zastępców. Ponownie przesłuchali świadków, sprawdzając myśli wszystkich tych, którym mogli to zrobić niepostrzeżenie. Ithel dowiedziała się przy okazji kilku ciekawych rzeczy, jednak w kwestii Najstarszego zeznania były zgodne z tym, co usłyszała wcześniej. Powtórne zbadanie pałacu i samego Davina potwierdziło brak śladów jakiegokolwiek ataku magicznego. Przez cały ten czas czarnoksiężnik pozostawał nieprzytomny. Próby kontaktu z jego umysłem tak, jak podejrzewała, okazały się bezowocne. Na jedyny nowy, choć nikły ślad natrafiła podczas analizowania zaklęć, których używał sam Arcymag. Przeważnie były to dość silne czary i Davin nie korzystał z nich często, stąd wiele ech dało się zidentyfikować. Jeden z takich poblasków mocy, niewyraźny, lecz niesłabnący z czasem, przywiódł czarodziejce na myśl zaklęcie, którego użyła ongiś, by uwolnić ducha Gotfara i jego rycerzy. Nie było to dokładnie to samo i trudno jej było nawet zrozumieć, na czym polega podobieństwo. Miała wrażenie, jakby echo znajdowało się tylko częściowo w zwykłej przestrzeni. Mogła jedynie prześlizgiwać się po powierzchni, podczas gdy najważniejsze fragmenty pozostawały poza jej zasięgiem. Ithel wskazała podejrzany ślad pozostałym Arcymistrzom zajmującym się sprawą, jednak i oni nie potrafili z niczym go powiązać. Zaklęcia ocierające się o magię śmierci były bardzo niebezpieczne i w większości zakazane, stąd mało kto miał z nimi do czynienia. Po długich negocjacjach udostępniono czarodziejce część prywatnej dokumentacji Davina, jednak do tej pory nie udało jej się przełamać przez zabezpieczenia i dostroić do jego kryształów. Zdecydowanie przekroczyła swoje kompetencje, włamując się do umysłów uczniów Arcymaga. Nie było to proste. Owszem, słabszych wystarczyło zaprosić w celu złożenia dodatkowych zeznań, przenocować i przełamać ich blokady, gdy będą spali. Pełnili oni jednak albo mało ważne funkcje, albo dopiero zaczynali się uczyć i Ithel nie sądziła, by Najstarszy wtajemniczył ich w cokolwiek poważnego. W kilku przypadkach Wykonawczyni spreparowała nieco dowodów, wystarczających do zawezwania magów do Garev i poddania ich przesłuchaniu. Parę razy też udało jej się podać osłabiające wolę i moc środki, a następnie dotrzeć do tak potraktowanego czarodzieja i przeczesać jego wspomnienia. Tu również poznała sporo interesujących faktów, ale żaden nie był związany z zagadkowym zaklęciem. Quaveda oczywiście nie znaleźli i nic nie wskazywało na to, by miało to ulec zmianie. Pod pozorem ćwiczeń lub poszukiwań drobniejszych renegatów Ithel rozesłała grupki Wykonawców, polecając im tropić wszelkie większe wyładowania mocy powiązane z zakazaną magią. Złapali kilku czarnoksiężników zgłębiających zabronioną wiedzę, jednak żaden z nich nie był potężny. Ostatnio rozpoczęli operacje poza terenami państw objętych wpływami Gildii, jednakże musiały być one bardzo delikatne, ze względu na konieczność unikania konfliktów z lokalnymi obdarzonymi. Ithel niespecjalnie nawet wierzyła w istnienie samego Quaveda, jednak miała nadzieję na to, że w końcu znajdą jakiegoś wystarczająco silnego nekromantę. Gdy w końcu jedna z grup trafiła na obiecujący trop, Ithel osobiście udała się do Wertanu.

Herbaciarnia była nieduża, lecz przesuwane ściany uczyniły z niej istny labirynt pomieszczeń. Nieliczni jeszcze o tej porze goście niewielkimi grupkami zajmowali miejsca na matach. Kilku rozłożyło plansze do gry. Gdzieś z głębi pomieszczenia dobiegały dźwięki popularnego w tym kraju szarpanego instrumentu. Ithel kontemplowała przez chwilę zwój przedstawiający zagubioną wśród gór świątynię, po czym przeniosła wzrok na siedzącego samotnie w jednym z pokojów mężczyznę. Niewysoki, w średnim wieku, czarne włosy splecione miejscowym zwyczajem w warkocz, ścięta w szpic bródka. Nic nadzwyczajnego. Były to jednak tylko pozory. Gdy czarodziejka się skupiła, wyczuwała bijące od niego delikatne wibracje mocy. Maskował się, ale nie dość dobrze, by ją oszukać. Przez chwilę jeszcze zastanawiała się, co zrobić, po czym postanowiła po prostu z nim porozmawiać. Weszła. Mężczyzna uniósł głowę i Ithel już otwierała usta, by go przywitać, gdy uderzyło ją zaklęcie paraliżujące. Była pewna, że to nie on. Skupiła się, by przełamać czar. W tym samym momencie sąsiadujące ściany zostały odsunięte i do pomieszczenia wpadło trzech zamaskowanych ludzi. Nekromanta zerwał się i użył jakiegoś zaklęcia. Jeden z napastników upadł na ziemię, z ust pociekła mu strużka krwi. Drugi zachwiał się, trzeci dalej parł do przodu. Ithel zdołała rozproszyć wiążący ją czar i unieruchomiła atakującego. Mężczyzna wykorzystał to, by odsunąć jeszcze jedną ścianę… za którą czekali dwaj kolejni zamachowcy. Czarodziejka wypowiedziała zaklęcie mające zwalić ich z nóg. Ktoś jednak przekierował jej moc i użył przeciwko uciekającemu. Ten dostrzegł, co się dzieje i zareagował. Zaklęcie odbił, lecz padł od sztyletu. Na końcach palców Ithel zabłysły niebieskawe ogniki. Odwróciła się błyskawicznym ruchem i stanęła twarzą w twarz z czarnowłosą i również na czarno odzianą kobietą. Krótkie ostrze trzymane przez nią w wyciągniętej prawej ręce celowało prosto w szyję Ithel. Nieznajoma zmierzyła Wykonawczynię spojrzeniem, po czym bez żadnego słowa czy gestu rozwiała iluzję, czyniącą z czarodziejki Wertańczyka.
– Zawsze myślałam – odezwała się w ytańskim – Że wasi Wykonawcy mają tropić i zabijać takich jak on, a nie ich ratować.
Ithel zmrużyła lekko oczy, szacując przeciwniczkę. Wiedziała, że ta jest dobrze wyszkolona i nie działa sama. Łatwość, z jaką rozproszyła jej kamuflaż, sugerowała spore umiejętności.
– Zazwyczaj tak jest – odpowiedziała, zdecydowanym gestem odsuwając od siebie broń.
Nieznajoma pozwoliła jej na to, choć nie zmieniła postawy. Była gotowa zaatakować w każdej chwili.
– I szło nam ostatnimi czasy na tyle dobrze, że gdy potrzebowaliśmy jednego z nich żywego, okazało się, iż w zasięgu naszych wpływów nikt odpowiedni nie pozostał.
Poczuła, że Wertanka usiłuje czytać jej myśli. Ithel nie postawiła blokady, pilnowała jednak, by nie pokazać czarnowłosej niczego niepożądanego. Jej cel już nie żył, walka nie miała specjalnego sensu. Kobieta mogła działać z czyjegoś ramienia a Gildia nie chciała kłopotów.
– Pozwolę sobie zapytać, do czego był wam potrzebny nekromanta? – spytała czarnowłosa ostro.
– Próbujemy zidentyfikować zaklęcie, najprawdopodobniej odpowiedzialne za chorobę jednego z naszych.
Źrenice nieznajomej zwęziły się nagle. Ithel poczuła kłujący ból wewnątrz czaszki. Z trudem ustała na nogach.
– Davin de Rhyn – powiedziała Wertanka, kalecząc wymowę – Sam Najstarszy, no no. Zaczynam rozumieć – jej usta wykrzywił pogardliwy grymas – Zawsze tacy sami. Dopóki nędzarze umierają na ulicach Elethiel, nikt się nie interesuje, ale gdy choroba dosięgnie możnych…
Ithel nie starała się nawet ukryć zdziwienia. Kolejne, słabsze ukłucie bólu.
– Ty naprawdę nie wiesz o epidemii – zdziwiła się czarnowłosa – Miałam o tobie lepsze mniemanie, Arcymistrzyni Ithel.
– Tak, masz rację, najwyraźniej ostatnio zaniedbałaś sporo spraw – ciągnęła dalej – Dlatego radziłabym natychmiast wracać i zacząć od swojego podwórka. My natomiast nie życzymy sobie żadnych waszych ingerencji. Wycofaj swoich ludzi z Wertanu, albo zadbamy o to sami, jednak wtedy powrócą do Garev w stanie niekoniecznie pożądanym przez was.
To rzekłszy, kobieta krzyknęła kilka słów po wertańsku i zniknęła Ithel sprzed oczu wraz ze swoimi współpracownikami oraz ciałem nekromanty.

Sytuacja w Elethiel okazała się naprawdę poważna. Ludzie byli przestraszeni. Kto mógł, wyjeżdżał, część pozamykała się w domach, z kolei inni próbowali wykorzystać panujący zamęt i dopuszczali się rabunków. Pałac cesarski został praktycznie całkowicie odcięty, a część arystokracji opuściła miasto. Tym razem Ithel pominęła struktury Gildii i udała się najpierw do urzędników. Byli bardzo zdenerwowani sytuacją, ale rozmawiali z nią chętnie, najwyraźniej zadowoleni, że czarodzieje nareszcie zainteresowali się problemem i deklarują chęć pomocy. Dzięki nim oraz świadkom, do których dotarła, mogła zgrubnie ustalić przebieg wydarzeń. Nikt nie wiedział, kiedy tak naprawdę się zaczęło. Uniemożliwiał to sam charakter epidemii. Trudno było nawet nazwać to chorobą. Ludzie po prostu umierali. Beż żadnych wcześniejszych objawów, nagle i chyba bezboleśnie. Niektóre zwłoki przebadano, jednak nie znaleziono fizycznych uszkodzeń. Wydawało się także, iż nie było żadnego wzoru; śmierć dotykała młodych i starych, bogatych i biednych, mieszkających we wszystkich dzielnicach miasta. Początkowo nieliczne i prawdopodobnie rozproszone zgony nie zwracały szerszej uwagi. Ithel znalazła wzmiankę o zamachu zorganizowanym przez przedstawicieli jednego z kupieckich rodów, rzekomo w odwecie za zamordowanie syna głowy rodziny. Wydarzenie miało miejsce trzy tygodnie po jej przybyciu do Elethiel, trudno jednak było stwierdzić, czy nagła śmierć owego człowieka była powiązana ze sprawą, czy też istotnie go otruto. Dopiero, gdy liczba ofiar doszła do kilkudziesięciu, co miało miejsce jakieś trzy miesiące po zachorowaniu arcymaga, zaczęto mówić o epidemii. Cesarskie służby przeprowadziły własne śledztwo, które utknęło w martwym punkcie. Początkowo próbowano sprawę uciszyć, jednak nie na wiele się to zdało, bo z każdym miesiącem liczba ofiar rosła, dodatkowo umierało coraz więcej osób możnych i wpływowych. Zwracano się do Gildii o pomoc, ta jednak do tej pory nie zajęła stanowiska. Ithel przypuszczała, że czarnoksiężnicy byli zbyt zajęci politycznymi rozgrywkami, by zaangażować się w sprawy miasta. Zbrojni w swoje magiczne umiejętności uważali się za bezpiecznych, zaś los zwykłych mieszkańców Elethiel niewiele ich obchodził. Owszem, wysłali swoich uzdrowicieli, zwłaszcza do pałaców arystokracji, ci jednak także byli bezradni. Jeden z niższych urzędników i dwaj medycy wspominali o magu, wypytującym o tę sprawę. Obraz w ich myślach był niedokładny, gdyż przeżycia ostatnich miesięcy zatarły ich wspomnienia. Ithel nie potrafiła zidentyfikować tego mężczyzny. Udało jej się zbadać kilka ciał, co nie było proste, gdyż przeważnie natychmiast je palono. Nie wykryła śladów magii. W jednym przypadku dotarła do trupa na tyle szybko, by móc odczytać ostatnie obrazy, choć było to dosyć ryzykowne, zważywszy na nieznaną naturę tego, co zabijało tych ludzi. W gasnącym umyśle ofiary Ithel znalazła tylko obraz jakiegoś pomieszczenia i schodów prowadzących w dół. Potem wnętrze domu zostało zastąpione przez ciemność i poczuła tępy ból upadku. Tylko tyle, człowiek ów był martwy, zanim jeszcze stoczył się ze stopni. W końcu Arcymistrzyni udała się do Gildii, tam jednak wszyscy byli zainteresowani jedynie postępami jej poszukiwań, wyrażali niezadowolenie, że zajmuje się czymś innym, oraz krytykowali niepowodzenie w Wertanie. Nikt nie rozpoznał interesującego się epidemią maga, musiał więc przybyć z daleka lub maskować się iluzją. Ithel wydała szereg nowych rozporządzeń, między innymi kazała ściągnąć większość grup Wykonawców z powrotem, nie informując przy tym żadnego z pozostałych Arcymistrzów. Przygotowała zarys kolejnej operacji w Wertanie, by zadowolić Fanda, który uważał, że czarnowłosa kobieta i jej ludzie mogli być nowymi sprzymierzeńcami Quaveda. Jednocześnie wyłuszczyła całą listę powodów, dla których mogli wyruszyć tam dopiero za miesiąc. Odbyła również dość długą rozmowę z Arcymistrzynią Hafne, po czym oświadczyła wszem wobec, że wybiera się do Alanais negocjować z tamtejszymi rodami magów. W rzeczywistości jednak, po kilkunastu teleportacjach mających na celu zmylić ewentualnych szpiegów, powróciła do Błękitnej Stolicy i udała się do położonej poza głównymi murami dzielnicy nędzy. Ludzie mieszkający tam i tak nie mieli dokąd pójść, więc w przeważającej części zostali. Do ubogich, pochylających się ponad głowami przechodniów domów łatwo było się dostać, zresztą, część mieszkańców po prostu żyła na zewnątrz, w skleconych z byle czego szałasach, których większą ilość postawiono na błotnistym, zalewanym w przypadku powodzi pasie ziemi nad rzeką. Gęstość zaludnienia była spora. Ukryta pod iluzją Ithel codziennie przemierzała zaśmiecone i śmierdzące ulice. Czekała. Natknięcie się na kogoś, kto akurat umiera z powodu „choroby” było tylko kwestią czasu.

Ithel szczelniej opatuliła się burym płaszczem. Pogoda była paskudna, zimno i mokro. Drobne lodowe igiełki cięły czarodziejkę po twarzy. Pod jej stopami świeżo spadły śnieg momentalnie zamieniał się w brunatną breję. Tego dnia natrafiła nawet na kilka trupów, wszystko to jednak były ofiary nocnego przymrozku i głodu. Ithel zastanawiała się, czy na dziś nie zrezygnować z dalszych poszukiwań, jednak po chwili namysłu ruszyła nieco szerszą ulicą ku pobliskiej świątyni. Przechodziła właśnie obok wąskiej kamienicy, gdy poczuła coś, jakby delikatne szarpnięcie. Wrażenie trwało tylko ułamek sekundy. Czarodziejka aktywowała kilka znanych jej zaklęć skanujących, a potem stopniowo zwiększała ich moc. Wykryła zakłócenie pochodzące z wnętrza budynku. Wbiegła do ciemnej, śmierdzącej moczem bramy i zeszła po wąskich schodach do sutereny. Drewniane, lekko przegniłe drzwi ustąpiły i Ithel znalazła się w niewielkiej piwniczce, oświetlanej jedynie lichym ogienkiem kaganka, gdzie pod ścianą leżały jakieś postaci. Podeszła bliżej. Byli to trzej mężczyźni, dwóch starych, jeden nieco młodszy. Od wszystkich cuchnęło tanim alkoholem. Jeden z pijaków podniósł głowę i wymamrotał coś niewyraźnie. Ithel podeszła bliżej, uruchamiając kolejne czary. Człowiek leżący najbardziej po prawej już nie żył a to, co spowodowało jego śmierć, właśnie nikło. Czarodziejka pochyliła się nad trupem i odwróciła go na wznak. Chwyciła jego twarz w dłonie, a potem sięgnęła po całą dostępną jej moc. Cokolwiek zabiło tego mężczyznę, nie było zwykłą magią czarodziejów, Ithel nie zdołała bowiem wykryć nawet najmniejszego śladu zaklęcia. W jej umyśle jednak pojawiło się wrażenie, które znała. Trudno jej było to nazwać, czy przyporządkować czemukolwiek, wiedziała tylko, że kiedyś otarła się o coś takiego. Niczego więcej nie udało jej się dowiedzieć. Wstała, wspierając się o ścianę i powoli wyszła z piwnicy.

Uznała, że na dziś wystarczy tego wszystkiego. Zaklęcie wyczerpało ją, była zziębnięta i przemoczona, ponadto miała wrażenie, że brud klei jej się do rąk, którymi dotknęła nędzarza. Zamierzała opuścić dzielnicę i udać się do oberży, w której wynajmowała pokój, jednak zanim dotarła do jednej z większych ulic, wyczuła drgania mocy. Niedaleko ktoś używał bardzo silnych zaklęć. Nareszcie mogła zrobić coś, na czym się znała. Zlokalizowała źródło i ruszyła w jego kierunku. Po kilkunastu minutach trafiła do niewielkiego szewskiego warsztatu, na którego podłodze leżał martwy, na oko czterdziestoletni mężczyzna. Powietrze dookoła zdawało się aż wibrować od magii. Ithel zebrała resztki sił, by zidentyfikować echa. Nie znała tych zaklęć, mogła tylko stwierdzić, że wszystkie one posiadały wspólną część. Na podobnym komponencie zbudowała swój czar odesłania duchów i jego ślad odkryła u Arcymaga. Ithel wyczuła także obecność zakazanej magii. Wzór zaklęć był jej całkowicie obcy. Pożałowała, że nie da rady natychmiast ruszyć w ślad za nieznajomym, jednak nareszcie wiedziała, co robić dalej.

Okazał się lepszy, niż sądziła. Nadal pozostawał, lub pojawiał się w Elethiel, gdyż od czasu do czasu wychwytywała niewyraźne ślady jego magii. Potrafił jednak całkowicie zamaskować własną osobę. Nie było to łatwe, gdyż im większą mocą włada mag, tym widoczniejszy staje się dla innych obdarzonych, szczególnie zaś dla tych, którzy wiedzą, czego szukać. Ithel żałowała, że nie może wezwać swoich podwładnych i kazać im metodycznie przetrząsnąć całe miasto, wolała jednak, by jej prywatne śledztwo pozostało na razie tajemnicą. Znowu musiała czekać. Ponad dwa tygodnie później historia się powtórzyła. Gdy tylko wyczuła jego magię, teleportowała się w pobliże jej źródła. Znowu natrafiła tylko na martwe ciało. Nieznajomy użył nieco innych czarów, choć wszystkie oparte były o ten sam komponent co poprzednio. Ithel zaczęła się zastanawiać, czy następnym razem nie spróbować przenieść się bezpośrednio do centrum, choć była to niebezpieczna sprawa, gdyż potężne zaklęcia mogły w nieprzewidywalny sposób wypaczyć działanie teleportacyjnego czaru. Nie mogła jednak przestać myśleć o tym, że podczas gdy ona szwenda się wśród biedoty, epidemia zbiera coraz większe żniwo, ludzie zaczynają szaleć, a wewnątrz Gildii toczą się rozgrywki o władzę, gdyż chyba nikt tak naprawdę już nie wierzył, że Davin wyzdrowieje.

Tego dnia Ithel pozostała w dzielnicy aż do późnego wieczora, jednak nic ciekawego się nie wydarzyło i w końcu zniechęcona zdecydowała się wrócić do gospody.

Z zamyślenia wyrwał ją cichy jęk. Dobiegał z małej, ślepej uliczki. Ithel zatrzymała się, spojrzała w tamtą stronę, a potem, brnąc przez zmieszany z błotem śnieg, podeszła do jej wylotu. Jęk powtórzył się. Czarodziejka rozpoznała głos dziecka. Znalazła je kilkanaście metrów dalej. Skulona, okutana w szmaty dziewczynka opierała się o ścianę budynku. Mogła mieć jakieś dziesięć do dwunastu lat. Arcymistrzyni przykucnęła obok niej, dotknęła ręką czoła. Mała miała gorączkę. Przygotowanie leczącego zaklęcia nie trwało długo. Ostatnio Ithel miała te czary dość dobrze opanowane – używała ich w końcu na Avredzie. Czekając na przebudzenie dziewczynki, Ithel rzuciła jeszcze jedno zaklęcie, które pozwoli jej później odnaleźć to dziecko. Gdy mała się ocknęła, czarodziejka wetknęła w jej dłoń garść miedziaków.
– Masz – powiedziała nieco zbyt ostrym tonem – Tylko nie wydaj na byle co, ani tym bardziej się nie chwal.
Dziecko popatrzyło na nią półprzytomnie. Ithel ściągnęła z szyi gruby szal i narzuciła dziewczynce na ramiona. W tym samym momencie usłyszała klaskanie.
– Proszę, proszę – odezwał się głos za jej plecami – Pierwszy altruistyczny czyn dokonany przez członka Gildii, i to w dodatku Wykonawcę, jaki oglądam w całym moim długim życiu. Jestem pod wrażeniem, Ithel.
Czarodziejka zerwała się na równe nogi i odwróciła. Stojący za nią mężczyzna był niewysoki, otyły i, podobnie jak ona, biednie ubrany. Ithel była pewna, że to iluzja. Poblask mocy bijący od nieznajomego był tak słaby, że nie wykryłaby go stojąc dalej niż trzy kroki.
– Ostatnimi czasy rozpoznaje mnie irytująco dużo ludzi, których nie znam.
– Och, jesteś sławna, choć ostatnio zdaje się trochę wypadłaś z obiegu – mężczyzna uśmiechnął się do Ithel złośliwie – Ponadto, zadałem sobie nieco trudu, by dowiedzieć się więcej o kobiecie, która przez ostatnie miesiące szuka mnie z takim zaangażowaniem. Wszak, jak mawiają, ciekawość jest największą słabością czarodziejów.
Odczekał chwilę, oceniając efekt, jaki wywrą na rozmówczyni jego słowa.
– Nie wierzysz mi, ale nie szkodzi. Uznałem bowiem, że uszanuję twoje zainteresowanie i udzielę ci pewnych wyjaśnień. Czuj się zaproszona w me skromne progi.
Ithel spróbowała przebić osłony nieznajomego, jednak nie na wiele się to zdało.
– Zawsze pewna swoich umiejętności, tak? – spytał mężczyzna chłodno – Masz potencjał, nie przeczę, ale tylko czytałaś o dokonaniach założycieli Akademii Księżyca. Ja zaś je współtworzyłem. Jeśli mamy ze sobą rozmawiać, prosiłbym o zaniechanie tego typu wysiłków. Widzisz, czuję się traktowany niegrzecznie, a to nie sprzyja wzajemnemu zaufaniu.
W odpowiedzi Ithel tylko uśmiechnęła się ironicznie.
– Co zatem proponujesz?
– Powiedziałem, że zapraszam do mojego pałacu.
Czarodziejka poczuła, jak mężczyzna tworzy zaklęcie teleportacyjne.
– Niestety, nie mogę pozwolić ci na powiadomienie swoich towarzyszy, zatem musisz się zdecydować tu i teraz. Jeśli odmówisz, cóż – wzruszył ramionami – zniknę i nigdy nie uda ci się mnie namierzyć.
– Jak powiedziałeś – odparła lekko – ciekawość jest naszą największą słabością.
Wyciągnęła dłoń i chwyciła jego rękę.

Przygotowała się na atak, jednak nic takiego nie nastąpiło. Znaleźli się w ciemnym pomieszczeniu. Nieznajomy wyszeptał słowo i ponad nimi zapłonęły żółte światła, wyłaniając z mroku wnętrze dość sporej sali o kamiennej posadzce i zdobionych gobelinami ścianach. Nieduże drzwi w jednym z rogów komnaty prowadziły na dosyć długi i wąski korytarz. Gospodarz wskazał czarodziejce jedno z bocznych pomieszczeń, mówiąc, że może tam zostawić wierzchnie odzienie, sam zaś wszedł do drugiego. Ithel z ulgą zrzuciła z siebie przemoczony i ubłocony płaszcz. Rozwiała maskującą ją iluzję, a potem przy pomocy zaklęć oczyściła swoje ubranie – szarą tunikę, spodnie i wysokie wiązane buty. Gdy wyszła z pokoju, on już na nią czekał. W swojej prawdziwej postaci (o ile była to jego prawdziwa postać) był wyższym od niej prawie o głowę, szczupłym mężczyzną wyglądającym na jakieś czterdzieści lat. Sięgające do połowy pleców ciemnoblond włosy opadały mu luźno na ramiona. Ubrany był podobnie jak ona w ciemny, wygodny strój.
– Po całym dniu szukania mnie musisz być głodna. Zapraszam na kolację. Nieczęsto miewam tutaj gości.
Poszli dalej, by na koniec trafić do niewielkiej komnaty z dużym, teraz zasłoniętym purpurową kotarą oknem. Tutaj również na ścianach wisiały gobeliny. Mag strzelił palcami i w sporym kominku zapłonął ogień. Poprosił, by usiadła w jednym z foteli stojących dookoła niedużego, dosyć niskiego stołu, po czym wyszedł na chwilę. Wrócił niosąc półmisek z doprawioną ziołami dziczyzną, karafkę wina, talerze i sztućce. Gdy jeszcze raz zostawił Ithel samą, sprawdziła, czy aby potrawy nie są zatrute, lecz nie udało jej się niczego wykryć. Za drugim razem mag przyniósł ze sobą chleb, fasolę i paterę z owocami. Postawił to wszystko na stole, usiadł naprzeciwko czarodziejki i nałożył sobie jedzenie. Ithel poszła w jego ślady. Przez chwilę jedli w milczeniu.
– Chciałabym wiedzieć, czemu zawdzięczam to zaproszenie – odezwała się w końcu pierwsza.
Mężczyzna spojrzał na nią, uśmiechając się lekko, bardziej do siebie niż do niej. Oczy miał niebieskozielone.
– Odpowiedziałem już przecież na to pytanie. A teraz ty mi powiedz, dlaczego zainteresowałaś się sprawą epidemii, skoro, jak rozumiem, miałaś mnóstwo innych zajęć?
– Uznałam, że może ona mieć coś wspólnego z chorobą Davina.
– Słyszałem, słyszałem – mężczyzna pogładził starannie przystrzyżoną bródkę – Choć zbytnio się tym nie chwalicie. A ma?
– A czemu ty przybyłeś do Elethiel? Wiele ryzykowałeś.
– Zawodowa ciekawość – przerwał, by zjeść kilka kęsów – Zresztą, twoi ludzie byli tak zajęci szukaniem mnie poza Błękitną Stolicą, że nie musiałem się ich obawiać. Interesująco zrobiło się dopiero wtedy, gdy ty się pojawiłaś. Dużo czasu ci to zajęło.
Ithel skrzywiła się nieznacznie.
– A teraz powiedz, czego chce ode mnie Gildia. Kto wie, może się skuszę…
– Och, sądziłam, że to wiesz – tym razem to ona pociągnęła łyk wina, po czym powoli odstawiła kieliszek – Skoro masz dojścia do któregoś z Arcymistrzów, zapewne wiesz o sprawie tyle, co i ja. A może sam wywołałeś chorobę Najstarszego? Jeśli naprawdę jesteś Quavedem da Harr, to Davin jest jedynym żyjącym magiem spośród tych, którzy wydali na ciebie wyrok.
– Jeśli tak, to czy nie powinienem pozwolić mu umrzeć?
– Zatem inaczej. Arcymag choruje, w pewnym momencie zjawiasz się ty i uzdrawiasz go. Nie za darmo oczywiście.
Mężczyzna skończył jeść, otarł usta chusteczką, złożył ją i zostawił na talerzu. Odchylił się do tyłu w fotelu.
– Powiedz mi w takim razie, jak zamierzasz to sprawdzić? Przecież już zapewne przebadałaś samego Arcymaga i przeszukałaś pałac. Rozumiem zatem, że nie natrafiłaś na ślady niczyjej ingerencji. Chyba, że natrafiłaś i to ty pragniesz ściągnąć mnie w pułapkę.
Tym razem to ona odłożyła sztućce i usiadła wygodniej.
– Wygląda na to, że utknęliśmy w martwym punkcie, Quaved – odezwała się po chwili.
– Zgodzisz się chyba jednak, że pozostawanie w nim nie opłaca się żadnemu z nas. Tobie nawet bardziej, bo to ty mnie potrzebujesz, bym pomógł Najstarszemu.
Ithel westchnęła lekko i na dłuższą chwilę zapatrzyła się w płomienie.
– Chcesz mnie sprawdzić – odezwała się w końcu – No dobrze, od którego momentu mam zacząć?
– Od samego początku.
Opowiedziała mu wszystko, czego do tej pory zdołała dowiedzieć się na temat choroby Davina. Nie było tego zbyt dużo. Quaved słuchał jej uważnie, popijał wino i od czasu do czasu kiwał głową.
– Zobaczę, co się da zrobić – powiedział, gdy skończyła – Ale na moich warunkach. Po pierwsze, zabierzesz mnie prosto do Arcymaga jutro rano. Nie chcę, byś miała czas kogokolwiek uprzedzić. Po drugie, pozostaje kwestia ewentualnej zapłaty. Dwie rzeczy. Jeśli mi się uda, chcę kopii kryształów Najstarszego. A w ramach zaliczki… – zmierzył Ithel wzrokiem – Dostęp do twojego umysłu.
Czarodziejka aż wyprostowała się z wrażenia.
– Nie mogę ci teraz obiecać kryształów. Nie leży to w mojej gestii. Nie dajesz mi nawet okazji przedstawić twojej oferty pozostałym. Zaś co do mnie…
– Takie są moje warunki – przerwał jej ostro – Odnośnie ksiąg możemy negocjować potem, jak już obejrzę sobie Davina i stwierdzę, czy potrafię coś z tym zrobić i czy zapłata jest warta wysiłku i ryzyka. Odnośnie ciebie zaś nie ma dyskusji. Jeśli się nie zgodzisz, odeślę cię z powrotem, zadbam też, by odpowiednie osoby dowiedziały się, dlaczego nasza umowa nie doszła do skutku.
Ithel milczała.
– To, czego będę szukał w twojej głowie, ma związek ze sprawą – powiedział Quaved po dłuższej chwili. Głos miał już spokojny – Będziesz wiedziała, co w danej chwili przeglądam.
Przyglądała mu się dość długo, zanim odpowiedziała.
– Nie pozostawiasz mi zbyt wielkiego wyboru. Niemniej… – zmierzyła go wzrokiem – ja również oczekuję gestu dobrej woli. Dwukierunkowe połączenie umysłów.
Nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko nonszalancko.
– Przekażesz mi to, czego dowiedziałeś się na temat epidemii, a potem będziesz mógł pogrzebać sobie w mojej głowie. Jeśli jednak bardzo nie będę chciała czegoś ci pokazać, zamknę umysł. Naszą umowę będziemy mogli wówczas uznać za nieważną.
Quaved pochylił się do przodu, wspierając łokcie o blat stołu. Szepnął zaklęcie i cała zastawa zniknęła.
– Przekażę ci tylko to, co zechcę ci przekazać. Jeśli uznasz to za niewystarczające, nasza umowa okaże się nieważna.
Ithel również pochyliła się ku niemu. Uśmiechała się.
– Dobrze więc. Czy możemy zaczynać teraz?

Zdjęli blokady jednocześnie. Ithel niemal fizycznie poczuła moc, która uderzyła nagle od nekromanty. Widziała, jak rozbawiła go jej reakcja. Wyciągnął dłonie i ujął jej twarz, ona postąpiła identycznie. Poczuła dotknięcie obcego umysłu. Nigdy do tej pory nie odczuwała wrażenia takiej głębi. Mógł mówić prawdę. Mógł być Quavedem.
„Czym jest epidemia?”
Odpowiedź napłynęła natychmiast.
„Zakłóceniem rzeczywistości. Istnieje granica, którą przekraczają dusze. Bariera, oddzielająca nasz świat od miejsca, do którego powracają po śmierci, by tam się oczyścić i móc ponownie odrodzić. Kiedy człowiek umiera, przejście zostaje otwarte. Zdarzało się, że z jakiejś przyczyny pozostawało zamknięte, wtedy dusze zmarłych nie mogły opuścić tego świata. Zwykle jednak po pewnym czasie były wzywane na drugą stronę. Teraz jednak jest inaczej. Szczelina otwiera się dla tych, którzy jeszcze żyją.”
„Czy wiesz, co mogło być przyczyną?”
„Nie. Nie wyczuwam żadnej magii. To jest tak, jakby sama bariera… zaczynała pękać… W zupełnie losowych miejscach.”
„Czy spotkałeś się już wcześniej z czymś takim?”
„Nigdy.”
„Czy potrafisz coś z tym zrobić?”
„Jestem w stanie wyczuć, kiedy się otwiera, choć ostatnimi czasy zdarza się, że pęka jednocześnie w kilku miejscach. Próbowałem ją powtórnie zamknąć, jednak nigdy mi się nie udało. Czasem spowalniałem proces, ale powodowało to tylko szybsze otwarcie się kolejnych szczelin.”
„Czy bariera całkiem runie?”
„To możliwe. Choć do tej pory szczeliny zasklepiają się po tym, jak dusza trafi na drugą stronę. Jest ich jednak coraz więcej i nie wiem, do czego to wszystko zmierza.”
„Ile zostało nam czasu?”
„Trudno oszacować. Anomalia pojawiła się w Elethiel. Sądzę, że oddalenie się od miasta pozwoliłoby zyskać na czasie. W dodatku nie wiem, czy ekspansja dotyczy przestrzeni, czy bardziej ilości dusz.”
„Boisz się?”

Tego pytania nie chciała zadać, po prostu niebacznie o tym pomyślała. W odpowiedzi usłyszała coś na kształt mentalnego śmiechu.
„Szkoda by było tego, czym się stałem. Czy to wszystko, co chciałaś wiedzieć? Bo jeśli tak, to teraz moja kolej.”
„Czytaj.”

Obca wola sięgnęła w głąb wspomnień Ithel, podobna do uderzenia zimnego wiatru. Znów tam była, w kurhanie zdradzonego króla, otoczona jego widmową armią. Czuła swój strach przed tym, co zamierzała uczynić. Przez jej głowę raz jeszcze przemknęły wszystkie wątpliwości, świadomość tego, czym ryzykuje. Ponownie ogarnęło ją przerażenie, determinacja i ten dziwny rodzaj uniesienia, jaki zwykła odczuwać, rzucając na szalę własne życie. Wyciągnęła ręce, zaklęcie pomału nabierało kształtu, potężne i groźne. Poczuła, jak zmienia ją w coś innego, żywy płomień zdolny trafić do owej mrocznej przestrzeni w pobliżu granicy. Widziała króla, słyszała swoje słowa. Patrzyła, jak z jej mocy rodzi się siła zdolna przedrzeć barierę, jak wreszcie czyni to, otwierając szczelinę. Martwi wojownicy zaczęli przez nią przechodzić, mijając Ithel, dotykali jej. Byli jak chłodny, wartki nurt górskiej rzeki. Nie potrafiła się im opierać, porwana w ich tłumie zbliżała się nieuchronnie do szczeliny. I nagle, dotknięcie ludzkiej, żywej dłoni, jak kotwica. Głos Avreda, jej imię. Wysiłek woli. Zjawy znikły, szczelina się zamknęła. Ulga i zmęczenie. Ciemność.

Potem sięgnął znowu, już nie tak daleko w przeszłość. Tym razem Ithel ujrzała pogrzebowy stos jej męża i jeszcze raz przeżyła pożegnanie z nim. W pewnym momencie chciała to przerwać, ale było już za późno, zbyt daleko dotarł. Nie potrafiła teraz się odciąć. Ogarnęła ją bezsilna wściekłość. Quaved jednak nie szukał już niczego więcej. Odczytał wspomnienie do końca i sam się wycofał.

Przez chwilę Ithel odzyskiwała orientację w otoczeniu, a gdy się to udało, popatrzyła na maga zimno.
– Usatysfakcjonowany?
– Owszem. A ty?
– Wolałabym usłyszeć coś optymistyczniejszego.
– Chciałaś prawdy.
Zaśmiała się krótko.
– Zatem jutro udamy się do Arcymaga – stwierdził Quaved – A ponieważ nie zamierzam cię stąd wypuścić do rana, sugeruję przespać się u mnie.
Czarodziejka wzruszyła ramionami, po czym skinęła głową.

Czarnoksiężnik zaprowadził ją do całkiem przytulnie urządzonej sypialni, życzył dobrej nocy i wyszedł. Oczywiście chciała spróbować dowiedzieć się, co to w ogóle za miejsce i zidentyfikować wszelkie magiczne zabezpieczenia. Senność dopadła ją nagle. Była zmęczona, zbyt zmęczona. Ithel rozebrała się, położyła do łóżka i niemal natychmiast zasnęła.

Obudził ją rano, zjedli lekkie śniadanie, a potem przystąpili do konstruowania zaklęcia teleportacyjnego, mającego przenieść ich prosto do siedziby Arcymaga. Nie było ono proste, ponieważ pałac posiadał specjalne blokady. Ithel otrzymała zestaw komponentów, które musiała włączyć do czaru, by mogli ominąć ochronę. Quaved dodał też swoją część, pozwalającą mu w razie potrzeby wydostać się stamtąd natychmiast.
– Kiedy już tam będziemy, potrzebuję czasu. Nie chcę, żeby ktokolwiek mi przeszkadzał.
Czarodziejka kiwnęła głową. Quaved dał jej znak, że jest gotowy i wspólnie aktywowali zaklęcie.

Wyrzuciło ich na samym środku pałacowego dziedzińca, gdzie natychmiast zostali otoczeni przez błękitno odzianych gwardzistów. Ich dowódca rozpoznał Ithel i zaprowadził ich do skrzydła, w którym obecnie przebywała Lanniel. Zastali ją w bibliotece.
– Witaj, Arcymistrzyni Ithel. Kogóż nam przyprowadzasz? – spytała czarodziejka, wstając z wyściełanego fotela, w którym oddawała się lekturze.
Nekromanta postąpił pół kroku do przodu i skłonił się nisko, w staroświeckim stylu.
– Quaved da Harr.
Na twarzy Lanniel pojawił się leciutki uśmieszek, który wszakże zniknął sekundę później, gdy nekromanta zdjął zaklęcia maskujące.

A’Dhy nie chciała dopuścić Quaveda do Arcymaga bez żadnego nadzoru. Po dłuższych negocjacjach stanęło na tym, że będzie mu asystować Ithel. Żądana przez nekromantę zapłata również była kwestią dyskusji. Lanniel twierdziła, że musi to omówić z innymi stronnikami Davina. Quaved odparł, iż on w tym czasie zbada Najstarszego, a potem wszyscy mogą spotkać się raz jeszcze. Arcymistrzyni przystała na to i niedługo później znaleźli się w tej samej komnacie, w której Ithel po raz pierwszy zobaczyła złożonego chorobą czarnoksiężnika. Co najdziwniejsze, Arcymag nie zmienił się od tego czasu, mimo, że od prawie dziewięciu miesięcy pozostawał w śpiączce. Nekromanta podszedł do Gavina, dotknął jego skroni i cicho wypowiedział jakieś zaklęcie. Lekko zmarszczył czoło. Kolejnych kilka słów. Ithel poczuła aktywowaną moc. Potem Quaved nagle przerwał czar, polecił Lanniel wyjść, a Wykonawczyni usiąść na fotelu w kącie komnaty i milczeć. Posłuchała niechętnie i uruchomiła wszystkie swoje skanujące zaklęcia. Quaved sięgnął do przyniesionej przez siebie sakwy, z której wyciągnął niewielki flakonik. Wypił jego zawartość, zamknął oczy i rozpoczął inkantację w nieznanym Ithel języku. Czarodziejka ujrzała jego moc całkiem pozbawioną osłon, a potem czarnoksiężnik zaczął znikać, jakby gdzieś się zapadał. Jego ciało stało się lekko przezroczyste, wreszcie zapłonęło srebrnym światłem. Zrozumiała, że w tej chwili przechodzi pod barierę. Wkrótce, w miejscu gdzie stał, wyczuwała tylko niewielki odblask, jakby powidok jego osoby.

Dopiero późnym popołudniem dostrzegła, jak na powrót nabiera materialności. Zimny ogień zgasł, kontury stały się ostre, kolory nasycone. Quaved zachwiał się i oparł o łóżko, by nie upaść. Nie protestował, kiedy Ithel podeszła do niego i pomogła mu usiąść. Czekała, aż mag zechce udzielić wyjaśnień, ale on milczał. W pewnym momencie wstał, po czym kazał jej zająć miejsce po drugiej stronie łóżka i obserwować Arcymaga. Ithel skupiała się właśnie na kolejnym skanującym czarze, gdy w dłoni nekromanty błysnęła stal. Sztylet nie był duży. Nie musiał być. Quaved błyskawicznym ruchem wbił go w szyję Davina. Z rozciętej tętnicy trysnęła krew. Ithel odruchowo rzuciła się do przodu, napotykając niewidzialną barierę.
– Powiedziałem, patrz! – syknął mężczyzna, wyszarpując sztylet.
Rana Arcymaga zasklepiła się momentalnie. Nie minęło kilkanaście sekund a po ciosie pozostała tylko niewielka blizna, która zresztą po chwili zniknęła. Zaklęcia Ithel wykazały, że Davinowi nic się nie stało.
– Wracamy do mnie – powiedział krótko Quaved.

Zaprowadził ją do tej samej komnaty, w której rozmawiali wcześniej. Usiedli w fotelach. Nekromanta przetarł ręką twarz i oparł dłonie na rzeźbionych poręczach. Z jego twarzy Ithel mogła wyczytać jedynie zmęczenie.
– Nie będę mógł uleczyć Davina – powiedział Quaved spokojnym, lecz zdecydowanym tonem.
– Nie potrafisz?
– Nie sądzę, bym potrafił. Nie powinienem.
Ithel milczała, nie odrywając od niego wzroku.
– Miałaś rację, podejrzewając, że jego stan ma związek z epidemią – podjął po chwili – Teraz już wiem, co jest jej przyczyną.

– Davin de Rhye nie chciał umrzeć. Jednak nawet najlepsze czary uzdrawiające mają swoje ograniczenia i on doskonale o tym wiedział. Zdecydował się wiec spróbować… innego podejścia. Nie mam pojęcia, jak doszedł to tej wiedzy, ale skonstruował zaklęcie, którego celem było… – Quaved zamyślił się, szukając odpowiednich słów – Powstrzymanie bariery przed otwarciem się po jego śmierci. Udało mu się to.
– Chcesz powiedzieć, że on umarł?
– Jakieś dziewięć lat temu. Zaklęcie zadziałało. Jego dusza pozostała w naszym świecie, powiązana z ciałem. Początkowo wszystko było, jak należy. Arcymag był świadomy i mógł, przynajmniej w pewnym stopniu, kontrolować barierę. Szczelina zdążyła się jednak otworzyć i, choć zablokowana, przyciągała go coraz bardziej.
– Zatem przez te wszystkie lata żył na krawędzi?
Quaved przytaknął ruchem głowy i kontynuował.
– W końcu jego duch został ponownie oderwany od ciała i trafił w miejsce, do którego i ty dotarłaś.
Ithel wzdrygnęła się mimowolnie.
– Stracił kontakt z mocą, więc nie mógł ani wrócić, ani przejść. Zaklęcie wiążące szczelinę działało nadal, jednak już bez jego korekt, i spowodowało niestabilność bariery. Jedyne, co możemy zrobić, to spróbować je zniszczyć.
Po raz pierwszy od początku tej rozmowy popatrzył bezpośrednio na nią.
– Oczekuję, że wyjaśnisz to Arcymistrzom i przekonasz ich, by nam nie przeszkadzali.
– Będę potrzebowała trochę czasu. Mogą nie zechcieć mi uwierzyć. Być może będziemy musieli poczekać, aż umrze któryś z nich.
– Dam ci zaklęcie, którym będziesz mogła mnie wezwać, jak już wszystko załatwisz.

Mężczyzna przepuścił Ithel przed sobą, wszedł do pomieszczenia i zamknął za nimi drzwi. Czarodziejka poczuła, jak aktywuje zaklęcia ekranujące. Wskazał jej fotel, sam zajął miejsce za dużym mahoniowym biurkiem.
– Nigdy nie spodziewałbym się twojej wizyty, Ithel. Co cię sprowadza?
– Mam dla was propozycję.
– Was?
Ithel splotła dłonie na kolanach.
– Mogę zabić Davina de Rhyn. Co więcej, mogę przekonać jego stronników, że było to konieczne.
– Nigdy też nie sądziłem, że uważasz mnie za idiotę. Widać i w tym przypadku się myliłem. Dlaczego miałabyś go zdradzać po tylu latach jakże wiernej i efektywnej służby?
– Po pierwsze dlatego, że badając przyczyny jego stanu, odkryłam, iż jest on wynikiem zabaw nekromancją, a po drugie dlatego, że zmuszono mnie do zajęcia się tą sprawą szantażem.
Odczekała chwilę, aż jej rozmówca przetrawi dopiero zasłyszane informacje, po czym kontynuowała.
– Oczywiście nic za darmo. W końcu coś mi się należy za inicjatywę oraz… – zrobiła efektowną pauzę – za dokonanie czegoś, co nie udało się wam pomimo usilnych starań podejmowanych w ostatnich miesiącach.
Hadren pobladł. Zatem przypuszczenia Ithel okazały się słuszne.
– Nie żądam niczego wielkiego – odezwała się po chwili – To, co obiecali mi oni za wyleczenie Arcymaga, czyli księgi Najstarszego. Ponadto, proszę o umożliwienie mi zniszczenia wszystkich danych z nieformalnego śledztwa Rady, dotyczącego zaginięcia mojej matki. Plus oczywiście pewien kredyt zaufania.
Arcymistrz zmierzył Ithel chłodnym wzrokiem.
– Odpowiedź otrzymasz za dwa tygodnie.

Pięciu Arcymistrzów wpatrywało się w Ithel z napięciem. Lanniel skubała rękaw sukni, Charin i Edryk zamienili ze sobą kilka słów, po czym umilkli. Vive starała się nadać swej twarzy pozory znudzenia, lecz w lewej dłoni nerwowym ruchem obracała kryształ freth’al. Fand wpatrywał się w Wykonawczynię nieruchomym wzrokiem, zdając się nie zwracać uwagi na nic dookoła.
– Quaved odkrył przyczynę niemocy arcymaga – zaczęła Wykonawczyni – Sprawa jest poważniejsza, niż wszyscy sądziliśmy…

Tak, jak przypuszczała, któryś z mistrzów musiał zginąć, by dali się przekonać. Tym kimś okazał się Barat z Weil.

Ithel była pewna, że zaklęcie wzywające po prostu prześle do Quaveda wiadomość. Na tę okazję przygotowała kilka świetnie sprawdzających się do tej pory czarów tropiących. O tym, że coś jest nie w porządku, zorientowała się dopiero podczas rzucania zaklęcia. Zdążyła tylko zrozumieć, że właśnie aktywowała teleportację, po czym straciła przytomność.

– Ech Ithel, Ithel, widzę, że nigdy nie rezygnujesz – w głosie Quaveda usłyszała nutkę przygany i rozbawienia – Wiesz… lata ucieczki przez Wykonawcami wyrobiły we mnie pewne pożyteczne nawyki.
Ithel uniosła się na łóżku.
– Porozmawiałam z kim trzeba. Jesteś gotowy?

Arcymistrzowie oczekiwali ich na dziedzińcu ponurzy i spięci. Nie próbowali nawet maskować swojej niechęci do Quaveda, na Ithel także spoglądali niezbyt życzliwie. Z obu stron padły słowa powitania, a potem niewielka grupka skierowała się w stronę pałacu.

W komnacie Davina nic się nie zmieniło. On sam leżał nieruchomo, oświetlony niebieskawym światłem magicznej lampy. Quaved podszedł do jego łoża a Ithel postąpiła za nim. Pozostali magowie trzymali się jakieś półtora kroku z tyłu. Nekromanta chwycił dłoń Arcymaga, drugą wyciągnął ku czarodziejce. Komnatę zalało światło.

Ithel rozejrzała się dookoła. Stali na niewielkim, porośniętym trawą wzgórzu, pomiędzy ustawionymi na jego szczycie kamieniami. Dalej, aż po horyzont ciągnęły się lasy. Davin leżał na płaskim głazie, w samym środku kamiennego kręgu. Ithel odwróciła się do Quaveda. Zimny, wczesnowiosenny wiatr porwał jej włosy i zasłonił twarz. Odgarnęła je szybkim gestem.
– Będziesz mi potrzebna – oznajmił Quaved beznamiętnie – Davin był potężnym magiem i nawet ja mogę nie dać rady samodzielnie zniszczyć jego zaklęcia. Musisz zejść tam ze mną.
Ithel skrzywiła się. Popatrzyła na Arcymaga, na Quaveda, potem uniosła głowę i przez chwilę wpatrywała się w niebo, po którym pędziły niskie, deszczowe chmury.
– Co mam robić?
Podał jej mały flakonik. Wzięła, odkorkowała, uniosła do ust.
– To trucizna!
Nekromanta uśmiechnął się krzywo.
– Faktycznie, zapomniałem, że wolisz ogień.
– A ty?
Quaved podwinął rękawy. Dostrzegła wąskie, podłużne blizny na jego przedramionach.
Teraz to ona się uśmiechnęła.
– Zatem, twoje zdrowie!
Spodziewała się goryczy, jednak poczuła jedynie lekki, słodkawo-kwaśny posmak. Quaved w tym czasie wyciągnął z pochwy sztylet. Nie była to zwyczajna broń. Ithel dostrzegła wygrawerowane na rękojeści i ostrzu runy. Rozpoznała rytualny sztylet kapłanów Dairenn. Razem podeszli do kamienia, na którym leżał Davin. Quaved polecił czarodziejce stanąć przy nogach Arcymaga, sam zaś zajął miejsce u wezgłowia. Ujął sztylet w lewą dłoń i zdecydowanym ruchem wykonał pierwsze cięcie. Jego wargi lekko drgnęły, ale poza tym twarz Quaveda pozostała nieruchoma. Ciemnoczerwone krople zaczęły skapywać na szary kamień i wypełniać wyżłobione w nim rowki układające się w spiralne wzory. Nekromanta zaczął recytować modlitwę w języku Leśnego Ludu. Jego głos wznosił się i opadał. Ithel uświadomiła sobie, że dociera do niej jakby z pewnego oddalenia. Nie przerywając inkantacji, mag przełożył broń do drugiej ręki. Wymierzył, dotknął ostrzem skóry, wbił i przeciągnął. Głos mu nawet nie zadrżał. Czarodziejce wydało się, że słyszy kapanie kropel, jednocześnie śpiewne słowa rezonowały w jej umyśle. Sylwetka Quaveda rozmazała się, chmury ponad nimi nabrały czerwonawego odcienia. Ithel poczuła, jak nogi uginają się pod nią. Osunęła się na ziemię. Ostatnim co zobaczyła, były wyrastające przed jej twarzą źdźbła trawy… które zamieniły się w wąskie języki srebrnego ognia.

Pierwszym, co ujrzała po odzyskaniu wzroku, był zarys ludzkiej sylwetki na tle światła. Postać miała rozłożone ręce i zdawała się wisieć na sieci splecionej z nieregularnie ułożonych, świecących purpurowo nici. Zielonozłote światło szczeliny przesączało się przez sieć i mieszało z jej czerwonym blaskiem. Ithel spojrzała w bok i dostrzegła Quaveda. W jego ręce połyskiwał rytualny sztylet. Czarnoksiężnik skinął głową w stronę czarodziejki i podszedł bliżej krawędzi. Poszła za nim. Gdy znaleźli się tuż przy granicy, człowiek w sieci szarpnął się rozpaczliwie.
– Pomóżcie mi… – Ithel rozpoznała głos Arcymaga.
– Pomóżcie mi wrócić… Quaved, przyjacielu…
Nekromanta pokręcił głową.
– Możemy się jakoś dogadać… jak wtedy.
Mag nie odpowiedział Davinowi, zamiast tego wyrzekł zaklęcie. Symbole na sztylecie rozjarzyły się bladym światłem. Nekromanta przyłożył ostrze do jednej z nici. Ta ustąpiła.
– Nie rób tego, nie chcę odchodzić…
Arcymag zwrócił głowę w stronę Wykonawczyni.
– Ithel… nie pozwól mu, powstrzymaj go…
– Musisz odejść. Twoje zaklęcie spowodowało naruszenie bariery.
Quaved w tym czasie przecinał kolejne nici.
– Nie chcę umierać! – krzyknął mag.
– Już umarłeś.
– On też umarł! Zapytaj go! Też umarł. I to nie raz. Przeklęty złodziej dusz!
Ithel nie odpowiedziała. Nekromanta kontynuował pracę. Kolejne nici, odcięte od ciemności, na której były rozpięte, znikały pośród zieleni. Davin szarpnął się, chciał chwycić Quaveda za rękę, ale nie udało mu się to. Osłabiona sieć wydęła się do wnętrza szczeliny. Arcymag krzyknął rozpaczliwie.
– Błagam… Dam wam cokolwiek zechcecie!
Nekromanta skończył odcinać cieńsze liny, pozostało tylko kilka najgrubszych, podtrzymujących całą konstrukcję. Przyłożył ostrze do jednej z nich. Nić wytrzymała. Quaved odwrócił głowę w kierunku Ithel.
– Uderz we mnie swoją mocą.
Czarodziejka przymknęła oczy.
– Nie rób tego, proszę… Nie pomagaj mu… Dlaczego mnie zdradzasz, po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem?
Świetlisty strumień czystej magicznej energii uderzył w nekromantę. Ten przejął jego moc i skierował w broń. Gruba nić ustąpiła pod jego ostrzem. Davin, praktycznie całkiem już wyswobodzony, rzucił się do przodu, wyciągając ramiona. Quaved zareagował szybko, jednak Arcymag zdołał złapać go za rękę ze sztyletem. Zaczęli się szarpać. Ithel nie wiedziała, co robić, wiec resztką mocy zaatakowała Arcymaga. Ten krzyknął i najwyraźniej poluzował chwyt, bo nekromanta zdołał wyrwać rękę i przeciąć następną linę. Kolejny jej czar pozwolił mu usunąć dwie dalsze. Pozostała jedna, na której Davin zawisł, oblepiony strzępkami sieci. Nekromanta uniósł ostrze, drugą rękę oparł o tułów czarnoksiężnika. Mignęły świetliste symbole. Odcięty Arcymag runął w szczelinę, pociągając Quaveda za sobą.

Ithel zareagowała automatycznie. Rzuciła się w stronę bariery i zdołała złapać nekromantę, gdy ten już właściwie większą częścią ducha znalazł się po drugiej stronie. Szczelina zaczęła się zamykać. Czarodziejka zaparła się o jej krawędzie i wciągnęła mężczyznę z powrotem. Obydwoje upadli w ciemność.

Pierwszym, co poczuła, był chłód. Wolno otworzyła oczy. Nadal leżała na trawie, którą teraz porastały igiełki szronu. Była noc. Wykonawczyni podniosła się na kolana, później wstała, opierając się o ofiarny głaz. Leżące na nim ciało Arcymaga było zimne. Nie wyczuła też ani śladu pulsu. Przytrzymując się krawędzi kamienia, Ithel poszła w stronę wezgłowia. Quaved leżał obok głazu. Oddychał płytko i urywanie. Czarodziejka obejrzała przeguby mężczyzny. Krew skrzepła, zamykając ranę, ale na wszelki wypadek Ithel obandażowała nadgarstki maga pasami materiału wydartego z rękawów nekromanty. Nie miała siły na leczące zaklęcia, więc przytuliła się do Quaveda i owinęła ich oboje płaszczem. Ostatnim, co zapamiętała, nim zmęczenie strąciło ją w sen, były krążące wysoko ponad nimi ptaki.

Tym razem przebudzenie było znacznie przyjemniejsze. Leżała w łóżku, w pomieszczeniu było ciepło. Czuła się słabo, ale zdołała usiąść. Niemal w tym samym momencie drzwi do komnaty otworzyły się i stanął w nich Quaved.
– Pomyślałem – odezwał się, pierwszy – że po tym wszystkim, co razem przeszliśmy, wypadałoby to jakoś uczcić, zanim się pożegnamy.

Siedzieli na tarasie eleganckiej willi, wychodzącym na urokliwą zatokę, nad którą przycupnął niewielki port. Ithel nie wiedziała, czy posiadłość należy do maga. Nie miała także pojęcia, gdzie się znajdują; zgadywała tylko, że na południu, gdyż w Ytanie dopiero zaczynała się wiosna, a tutaj było bardzo ciepło. Zdążyli już zjeść posiłek, składający się głównie z owoców morza, a teraz leniwie popijali wino.
– Wciąż nie rozumiem – odezwała się w końcu Ithel – Dlaczego odszukałeś właśnie mnie? Dlaczego nie zwróciłeś się do któregoś z innych Arcymistrzów?
Quaved zaśmiał się i tym razem w jego głosie zabrzmiało szczere rozbawienie.
– W zasadzie nie powinienem tego mówić. Nie miałem żadnych dojść. Dowiedziałem się o chorobie Najstarszego, zorientowałem się, też, że Wykonawcy przeprowadzają szeroko zakrojoną akcję, której prawdziwy cel jest utajniony. Lubię wiedzieć, co się dzieje, więc zbadałem sprawę i wyszło, że szukacie nekromanty. Przemyślałem wszystko, dodałem dwa do dwóch. Kiedy cię spotkałem, cóż – blefowałem. Gdy powiedziałem ci, że mnie szukasz automatycznie pomyślałaś imię…
Sądziła, że skończył, ale on tylko pociągnął kolejny łyk i kontynuował.
– A potem… potrzebowałem akurat ciebie. Spośród nich tylko ty wróciłaś znad szczeliny.
Nie dodał już nic więcej. Przez dłuższy czas milczeli, spoglądając na morze.
– Davin powiedział, że też jesteś martwy… Przyznaję, że mnie również zastanowiło, jakim cudem ty żyjesz, skoro jesteś znacznie starszy od niego. Także korzystasz z takich zaklęć?
Zaprzeczył.
– Istnieje inny sposób. Arcymag próbował zatrzymać na tym świecie własną duszę, ja zatrzymałem tylko umysł.
Czarodziejka zmarszczyła brwi. Po chwili w jej oczach pojawił się błysk zrozumienia.
Freth’al.
Quaved skinął głową z uznaniem.
– Gdy czuję, że moje ciało niedługo umrze, szukam człowieka obdarzonego mocą. Musi być silny, gdyż kryształy przechowują tylko pamięć, a nie zdolności. Te oczywiście można wzmocnić, ale tylko do pewnego stopnia – nekromanta przerwał, upił łyk wina – Kiedy już takiego znajdę, kopiuję swój umysł do kryształów, a potem przygotowuję zaklęcie, które umieszcza wiedzę z freth’al w nowym ciele. Żeby uniknąć komplikacji, po zakończeniu procesu pierwowzór jest niszczony, a jego dusza trafia tam, gdzie powinna.
– Ile razy już to robiłeś?
– Pięć. A teraz starczy już tych pytań.

Pieszczotliwym gestem przesunęła dłonią po wieku skrzyni. Przekręciła klucz w zamku, lekko skrzypnęło unoszone wieko. Sięgnęła do wnętrza i wyciągnęła jeden z kryształów. Podniosła go na wysokość oczu, obróciła w palcach i odłożyła na miejsce. Potem wstała i podeszła do kolejnego kufra. Sytuacja się powtórzyła. Ithel uśmiechnęła się od siebie z zadowoleniem. Księgi Davina i wszystkie należały do niej.

Trzecia skrzynia okazała się pusta. Czwarta także. W piątej znalazła liścik.

Dziękuję, że pomyślałaś o wszystkim i pamiętałaś, by podzielić się ze mną.

Quaved