Beatrycze Nowicka Opowiadania

Odpowiedź

…I rzekła Thell Srebrnolica do swych trzech córek:
Tobie Eth daję władzę nad wszystkim, co żyje,
niech twoje dłonie zsyłają deszcz i nadzieję,
Tobie Yfar daję moc, by życie przerwać,
niech światło twoich oczu wskazuje drogę duchom,
Tobie Maat daję siłę, która je połączy,
oto czynię cię panią wszelkiej wiedzy i prawdy…

…Ujrzała Maat, że jej siostry wędrują po ziemi,
kształtując ją wedle własnego upodobania
i wzrok jej spoczął na ludziach;
a oto rodzą się i umierają
wciąż nie różni od pozostałych istot.
Zstąpiła więc Maat na ziemię,
jej tchnienie rozpaliło płomień myśli.

Drogi Bogów, pieśń VI

Namiestnik Virn aer Yvarain uśmiechnął się do siebie. Kilkadziesiąt oprawionych w srebro ametystów odpowiedziało rozbłyskami światła. Pamiętał zdziwienie Ainrin, gdy pierwszy raz obdarował ją klejnotami. Przekonywała go, że jest niegodna. „Nie ma na świecie słów zdolnych wyrazić moje uczucie – powiedział wtedy do niej – ale są przedmioty, których piękno mówi więcej niż słowa i jest odbiciem mojej duszy”. Wydało mu się, że w pierwszym odruchu chciała znów odmówić, jednak nie powiedziała już nic więcej. Dostrzegł, jak bladobłękitne oczy dziewczyny rozświetliła radość i wiedział, że ją przekonał. Ainrin była zupełnie inna od dwórek z pałacu ojca. One rozumiały, że to tylko gra i choć wygłaszał te same słowa, w spojrzeniu żadnej z nich nie dostrzegł blasku. Skrzywił się na to mimowolne spostrzeżenie. Ostatecznie jakie to miało znaczenie? Dziewczyna była mu potrzebna. Stanowiła najważniejsze ogniwo jego planu. Namiestnik schował naszyjnik do aksamitnej sakiewki, wstał i wyszedł na pałacowy taras. W dole rozciągały się ogrody. Słodki zapach kwiatów docierał aż tutaj, niesiony ciepłym powiewem wieczoru. Słońce leniwie tonęło wśród puszcz. Virn oparł się o rzeźbioną balustradę i pogrążył we wspomnieniach.

Tamta dziewczyna pojawiła się dokładnie wtedy, gdy jej potrzebował. Pewnie nigdy by się o niej nie dowiedział, gdyby nie niemiły obowiązek uczestnictwa w publicznych egzekucjach. Jej brat został skazany na powieszenie. Wieśniak stał już na szafocie, kiedy jakimś cudem zdołała przedrzeć się przez tłum. Uklękła przed podwyższeniem, na którym zasiadali przedstawiciele władz miasta i błagała namiestnika o łaskę. A on po raz pierwszy wysłuchał takiej prośby. Nie uczynił tego jednak z litości.

Przyprowadzono ją do jego gabinetu jeszcze tego samego dnia. Stanęła przed Virnem wystraszona i zapłakana.
– Na kolana przed namiestnikiem – strażnik popchnął dziewczynę.
Upadła na kamienną posadzkę.
– Dzięki ci, wasza łaskawość. Ja…
– Okazałaś wielkie zuchwalstwo, buntując się przeciwko mojemu wyrokowi – głos Virna był jak zawsze opanowany i zimny.
Dziewczyna zadrżała.
– Prosiłaś o litość dla łotra.
Skuliła się jeszcze bardziej. Mógłby jej rozkazać całować swoje buty i zapewne by to zrobiła. Pohamował wzbierającą w nim pogardę.
– Ale ja nie zamierzam cię ukarać – ciągnął łagodniej – Wstań.
Nie zareagowała, dopóki żołnierz nie szarpnął jej za ramię.
– Wyświadczę ci dobrodziejstwo, jakiego nie spodziewałaś się w całym swoim nędznym życiu. Oddam cię na służbę Eth.
– Jakże to? – nie wytrzymała – przecie do klasztoru trzeba się wkupić…
– Nie martw się o to – skinieniem ręki odesłał strażników – Od ciebie zażądam innej zapłaty.
Dziewczyna nieśmiało rozejrzała się dookoła.
– Nie, nie takiej, o jakiej myślisz – Virn zaśmiał się sucho – Nazwijmy to przysługą.
Na chwilę podniosła głowę. Uchwycił zdezorientowane spojrzenie jej brązowych oczu.
– Zostaniesz jedną z kapłanek. Będziesz bardzo dobrą adeptką. Gorliwą. Sumienną. Nikt nie może się domyślić, że jesteś moim szpiegiem – wstał i podszedł do niej – Nie interesuje mnie stan świątynnego skarbca ani tajemne rytuały. Chcę dowiedzieć się jak najwięcej o samych kapłankach.
– Ale ja… – zająknęła się dziewczyna.
– Zrobisz to – chwycił jej podbródek i uniósł twarz – Nie masz wyboru, więc ci się uda. Jeśli zawiedziesz lub zdradzisz, twój brat zginie.
Na dźwięk srebrnego gongu znów pojawili się żołnierze w czarno-błękitnych strojach. Tym razem była to osobista straż Virna, elita najemników. Rekrutował ich spośród najlepszych zabójców. I tylko im ufał. Ktokolwiek myślał, że życie drugiego cesarskiego syna jest łatwe, wypełnione luksusami i bezpieczne, mylił się ogromnie. Dowódca straży uważnie wysłuchał instrukcji namiestnika.

Spotkał ją ponownie po roku i z zadowoleniem stwierdził, że jego ojciec miał rację, twierdząc, że efektywność działania jest kwestią odpowiedniej motywacji. Dziewczyna wywiązała się z zadania znakomicie. Znała wszystkie kapłanki, ich imiona, wiek i pozycję w zakonie. Opisała klasztorną hierarchię i kompetencje każdej z klas. Nowicjuszki nie miały niemal żadnych uprawnień. Dnie spędzały na nauce, modłach i pracy w ogrodach. Adeptki poznawały wyższe kunszty, uczyły się uzdrawiać i przepisywały księgi. Wtajemniczone opiekowały się świętymi drzewami i władały mocą bogini. Tylko one mogły przebywać w Najwyższym Przybytku. Dziewczyna słusznie założyła, że namiestnika będą interesowały przede wszystkim najznamienitsze z kapłanek. Poznała ich nawyki, słabości, wewnętrzne rozgrywki, zazdrości i intrygi. Virn dowiedział się więcej, niż się spodziewał. Ale nie to chciał usłyszeć.

Dostrzegła jego niezadowolenie niemal natychmiast. Wtedy wspomniała o Ainrin.
– Ona jest inna. Dziwna. Zawsze milczy. Trzyma się z dala. Nie wychodzi jak my do miasta. Starsze kapłanki bardzo ją szanują. Uważają, że spoczywa na niej błogosławieństwo Eth. Jest niewiele starsza ode mnie a już została Wtajemniczoną – Virn mimochodem zauważył, że młoda wieśniaczka bardzo się zmieniła, od wyglądu począwszy, na sposobie wyrażania się skończywszy.
– Jak mógłbym ją spotkać?
Dziewczyna zamyśliła się.
– To nie będzie proste, bo zwykle nie oddala się od klasztoru. Chociaż… W czasie Uinn na pewno będzie świętować wraz z innymi.
– Wskażesz mi ją wtedy.
– Panie… – odezwała się nieśmiało – Czy jesteś usatysfakcjonowany?
– Tak – postarał się, by zabrzmiało to możliwie szorstko.
– Czy mogę przez to…
– Dopóki nikt nie wie o tym, co dla mnie robisz, jest bezpieczny.
Skinęła głową.
– Niech Srebrnolica opiekuje się tobą, wasza wysokość – powiedziała bezbarwnym głosem, po czym wykonała głęboki, lecz wciąż nieco niezdarny ukłon. Skinął jej głową i gestem wezwał strażnika, by odprowadził dziewczynę do miasta.

Znad puszczy powiało chłodem. Niebo ciemniało. Daleko w dole Isithel rozlewało się po równinie ławicą świateł. Stolica Waarnu, trzecie co do wielkości miasto cesarstwa. Jego własność, jego więzienie, jego namiastka władzy. Już niedługo.

Uinn, zwane także Świętem Świateł było jednym z najstarszych obchodzonych w cesarstwie i sposób jego celebrowania nie zmienił się od stuleci. Co roku, u progu lata barwny korowód opuszczał miasto i kierował się na ogromną łąkę na skraju puszczy. Kapłanki czekały pod starym kamiennym monolitem. Gdy już wszyscy się zebrali, składano ofiary, a potem rozpalano święty ogień. Każdy przynosił ze sobą lampion, aby zabrać pobłogosławiony płomień do swego domu na znak przychylności Eth. Przez resztę nocy wszyscy bawili się i ucztowali. O brzasku świetlisty wąż wracał do Isithel.

Namiestnik nie znosił Uinn. Uważał je za barbarzyńskie i nie przystające do jego czasów. Poważani obywatele na tę jedną noc upodabniali się do swych przodków i stapiali z pospólstwem. Wszyscy pili, a ponieważ Eth była także boginią miłości, w noc święta panowała całkowita swoboda obyczajów. Jak gdyby setki lat rozwoju cywilizacji i kultury nagle obracały się w niwecz. Poza tym masowy charakter Uinn przysparzał mnóstwo kłopotów. W opuszczonym mieście grasowali rabusie, trudno też było utrzymać porządek w tłumie świętujących. Wybuchały bójki i pożary a wojsko namiestnika było niemal całkowicie bezradne. Tego roku jednak Virn czekał na święto z niecierpliwością.

Ainrin siedziała na skraju lasu pod starym jesionem, daleko od ognisk i świętujących tłumów. Blask lampionu leżącego u jej stóp wydobywał drobną postać kapłanki spomiędzy cieni. Virn przypatrywał się jej długo. Jak powinien się zachować, by zdobyć jej zaufanie i przychylność? W końcu zdecydował.
– Jesteś taka smutna, pani – powiedział cicho, stając w kręgu światła jej lampionu.
Drgnęła, jakby wyrwana ze snu.
– Święto Świateł to czas radości.
– Jestem szczęśliwa, panie – odpowiedziała, unosząc głowę.
Prawie nikt nie patrzył mu prosto w oczy. Virn ostrożnie podszedł jeszcze kilka kroków. Nie chciał jej spłoszyć.
– To naprawdę piękny zakątek – był wściekły. Powinien wymyślić coś bardziej…
– Tam, skąd pochodzę, nie ma tylu ludzi i wszystko wygląda inaczej – odezwała się niespodziewanie – A tu… Jakby nowe niebo rozścielało się na ziemi.
– Jesteś pani poetką?
Chyba się zarumieniła.
– Skąd…
Mógł powiedzieć jakiś banał, ale tylko uśmiechnął się i zapytał, czy może usiąść obok niej. Odpowiedziała twierdząco. Przez dłuższą chwilę milczeli, przyglądając się tańczącym postaciom. Mogła być Wtajemniczoną, ale przede wszystkim pozostawała młodą, zagubioną dziewczyną.
– Mój ojciec opowiadał mi kiedyś, że gdy umiera szlachetny człowiek, Thell umieszcza na nieboskłonie nową gwiazdę.
– I ja znam tę legendę. Choć, gdy byłam małą dziewczynką, wierzyłam, że to latarnie dobrych duchów.
– A jak jest naprawdę? – zapytał Virn. Był ciekaw, jak zareaguje.
Zmieszała się.
– Nie wiem – odpowiedziała w końcu – Księgi, które znam, nic o tym nie mówią. Opisują losy córek Srebrnookiej, jednak żadna z nich nie wspomina zbyt wiele o królestwie Thell.
– Chciałbym wiedzieć, czym one są – szepnął, tym razem szczerze, patrząc w niebo.
– To nie jest najważniejsze. Istotne jest to, że żyję, mogę na nie patrzeć i podziwiać ich piękno.
Zdziwiła go.
– Więc wystarczy ci…
Uśmiechnęła się do niego nieśmiało.
– Nie nam znać tajemnice bogów. Cieszmy się tym, co otrzymaliśmy.
– Nie mamy zbyt wiele czasu.
– To nie tak – zamyśliła się – Przecież mogłoby w ogóle nas nie być. Każdy dzień, każdy oddech jest darem.
To był właściwy moment. Virn uśmiechnął się i wyciągnął do niej rękę, mając nadzieję, że uzna to za spontaniczną odpowiedź na jej słowa. Zawahała się, lecz tylko na kilka sekund. Potem jakby zebrała się w sobie. Podała mu rękę, wstali i wmieszali się w roztańczony tłum.

Nigdy jeszcze nie był w lesie o świcie. Strzępki mgieł otulały pnie drzew i chowały się w parowach. Chłód wbijał się w ciało tysiącami igiełek. W cieniu liści panował półmrok, wypełniony świergotaniem ptaków i szelestem. Kapłanka czekała na polanie.
– Przyszedłeś – niedowierzanie w jej oczach zamieniło się w radość.
– Jakże mógłbym nie przyjść, Ainrin.
– Przecież mówiłeś, twoje stanowisko, obowiązki…
– Ainrin – powtórzył jej imię – Przez całe swoje życie byłem samotnym człowiekiem. Aż do teraz. Nie mogę pozwolić, by…
Dotknęła jego ust opuszkami palców.
– Nie powinnam ci tego mówić. Nie teraz. Kocham cię, Virn.
Odgarnął z jej twarzy kosmyk włosów. Drżała. Nie zamknęła oczu, gdy pochylił się nad nią, by ją pocałować.

Spotykali się potajemnie. Wytłumaczył jej, że pełni odpowiedzialną funkcję na dworze i może widywać się z nią rzadko i tylko nocami. Skarżył się na rodziców, którzy wciąż nalegają, by wybrał sobie za żonę jakąś szlachciankę. Uwierzyła we wszystko. Tak, jakby decydując się na to uczucie, przekroczyła jakąś barierę, zza której nie było już powrotu. Ofiarował jej iluzję. Najlepszą, na jaką było go stać. Miłość jak z kart starych manuskryptów. Wartą tego, czego zażąda w zamian. A przynajmniej taką miał nadzieję.

W ogrodach zapłonęły dziesiątki latarń. Czas iść. Ostatnim spojrzeniem ogarnął układające się do snu miasto i opuścił taras. Zadbał o to, by odpowiednia ilość osób usłyszała, że namiestnik udaje się na spoczynek, po czym poszedł do swoich komnat. Trzech najbardziej zaufanych strażników już czekało na rozkazy. Zamienił reprezentacyjny strój na szary płaszcz, kubrak i skórzane buty. Szczęśliwie któryś z jego poprzedników rozkazał wybudować tajemne przejście prowadzące ze skrzydła namiestnika poza obręb murów.

Świątynia Eth znajdowała się niemal na drugim końcu miasta. Dzielnice możnych często patrolowały straże, dlatego Virn musiał dodatkowo nadłożyć drogi. Zagłębił się w labirynt wąskich uliczek biedoty. Domy tutaj były drewniane. Obrośnięte dziesiątkami przybudówek przypominały wielkie próchniejące pnie zżerane przez grzyb. Z obskurnych oberży dobiegały pijackie okrzyki i odgłosy bójek. Przed równie nędznymi burdelami nastoletnie prostytutki usiłowały skłonić któregoś z przechodniów do skorzystania z ich usług. Jedna z nich zmierzała właśnie w stronę namiestnika – drobna, czarnowłosa dziewczyna w brudnej czerwonej sukience. Chwyciła go za rękaw.
– Tylko trzynaście drax panie, jeśli chcesz… – odepchnął ją gwałtownie, upadła w błoto i nieczystości.
Odszedł szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie. To miejsce było dla niego materialną metaforą sytuacji całego cesarstwa. Gnijące i tonące w gównie. Coś poruszyło się w ciemnej bramie, przerywając Virnowi ogólnopolityczne rozważania. Zamarł. Dłoń momentalnie odszukała rękojeść miecza. Stary pijak wytoczył się na ulicę i chwiejnym krokiem podążył w stronę najbliższej karczmy. Virn ze świstem wypuścił powietrze. Skarcił się w myślach. Nie dość, że nie zachował odpowiedniej czujności, to jeszcze dopuścił do siebie strach. Niechętnie przyznał, że zdarzało mu się to coraz częściej. A dokładniej, odkąd jego starszego brata spotkał nieszczęśliwy wypadek na polowaniu. Virn nie wierzył w nieszczęśliwe wypadki, szczególnie, gdy przytrafiały się one najstarszemu synowi cesarza i to w samym sercu Daxtraan. Ktoś uprzedził jego zamierzenia. Teraz on był dziedzicem tronu. Zastanawianie się, w jaki przemyślny sposób zamierzają uśmiercić i jego, nie należało do najprzyjemniejszych rozrywek namiestnika. Z drugiej strony – jeżeli zniknie, wszyscy będą podejrzewać spisek. O ile oczywiście zdąży, zanim dopadną go zabójcy.

Na tyłach świątynnych ogrodów mur był niski i wyszczerbiony. Przedostanie się na drugą stronę nie nastręczyło Virnowi wiele trudu. Zauważył Ainrin niemal natychmiast. Podbiegła do niego.
– Tak długo cię nie widziałam…
– Wiem – odpowiedział, zamykając jej usta pocałunkiem.
W załomie murów stała niewielka chatka. Kiedyś należała do świątobliwego męża, któremu kapłanki pozwoliły zamieszkać na terenie świątyni. Virn pchnął stare skrzypiące drzwi i przepuścił dziewczynę przodem. W świetle małej oliwnej lampki wnętrze wyglądało całkiem przytulnie. Na starym stoliku stał dzban z wodą i dwa kubki. Do wiadra stojącego w kącie ktoś włożył kilkanaście lilii, które napełniły pomieszczenie słodkim, odurzającym zapachem. Stojące pod ścianą łóżko wyściełano materiałem. Namiestnik uśmiechnął się w myślach. Sądząc po tych przygotowaniach, dziewczyna się zdecydowała. Zamknął drzwi na próchniejącą zasuwę. Gdy odwrócił się do Ainrin, jego ręce nie były puste.
– Mam coś dla ciebie. Może to wynagrodzi długie dni oczekiwania… – płomyk lampy zamigotał w fasetkach klejnotów. Przezroczyste wnętrza kryształów wypełniły się fioletowym światłem.
Ainrin patrzyła urzeczona. Zaraz wypowie swoje…
– Nie mogę tego przyjąć. To… jest zbyt cenne, żebyś…
– Prawdziwa miłość jest cenniejsza niż wszystkie skarby tego świata – wyszeptał sentencjonalnie.
Nużyła go ta gra. Była jednak o wiele bezpieczniejsza niż próby przekupstwa pozostałych Wtajemniczonych, które jako kobiety dość leciwe z pewnością nie dałyby się uwieść ani zastraszyć.
– Chcę cię w nim zobaczyć.
Drgnęła, gdy zimny metal dotknął jej szyi. Virn zapiął naszyjnik, ale nie cofnął dłoni. Rozsznurował jej suknię i rozchylił materiał, odsłaniając ramiona. Zesztywniała pod dotknięciami jego palców. Potem nagle rozluźniła się, odchyliła głowę i zamknęła oczy. Przesunął wargami po szyi Ainrin czując, jak przebiega ją mimowolny dreszcz. Zanurzyła palce w jego włosach. Wyszeptał jej imię, niemal nie odrywając ust od jej skóry. Ostrożnie ujął krawędzie materiału i przesunął w dół. Zielona suknia z szelestem opadła na podłogę. Dziewczyna była taka krucha i delikatna. Uniósł ją bez większego wysiłku i położył na zdezelowanym łóżku. Szkoda, że świątobliwy mąż nigdy nie dowie się, do czego posłużyła jego pustelnia… – pomyślał. Bała się, czuł gorączkowe uderzenia jej serca. Próbował uspokoić ją dotykiem i ciepłem własnego oddechu. Nie krzyknęła. Zagryzła wargi a spod przymkniętych powiek pociekły łzy. Scałował je najdelikatniej, jak potrafił. Tak, jak przypuszczał, był jej pierwszym mężczyzną. Tym lepiej.

Virn rozpoznał leżącą przed nim kobietę pomimo ran na jej twarzy. Kat dokonywał właśnie krótkiego przeglądu narzędzi.
– Wciąż twierdzi, że nie wie, kto kazał jej otruć waszą wysokość. Zważywszy na to, iż minęło już parę godzin, może mówić prawdę.
Namiestnik pochylił się nad torturowaną. Była półprzytomna z bólu. Niemal pieszczotliwie przesunął palcem po poparzonym policzku.
– Taria – przez twarz Virna przemknął grymas – Kogo jak kogo, ale ciebie bym nie podejrzewał.
Krzyknęła, gdy chwycił jej rękę, a raczej opuchnięty i zsiniały worek kości. Wyłamali jej chyba wszystkie palce a następnie zgnietli dłonie pomiędzy skręcanymi śrubami płytami metalu. Pamiętał ciepło jej skóry, miękki dotyk i muśnięcia puszystych włosów. Jego ulubiona kurtyzana. Szkoda. Odstąpił kilka kroków, by popatrzeć jak oprawca wciera sól w otwarte rany i oparzenia. Kobieta patrzyła na niego. W ogromnych, migdałowych oczach widział zwierzęcy strach. A potem straciła przytomność i znów musiał czekać, aż ją ocucą.
– Nie widzisz tego, ale kat w tej chwili grzeje olej – głos Virna nie wyrażał żadnych uczuć.
Taria szarpnęła głową i zabełkotała coś, krztusząc się krwią.
– Wyraźniej proszę. Kto wydał rozkaz?
– Ja… naprawdę… powiedziałam…
Chwycił ją za włosy i szarpnął.
– Kto?
– Qwallar…
Virn zaklął. Dostojnik opuścił pałac jakiś miesiąc temu. Należał do najbardziej zaufanych ludzi jego ojca. A więc ktoś z cesarskiego rodu. Miał jeszcze dwóch młodszych braci. Który z nich?
– Mieli moich rodziców. Grozili… – wyjęczała.
Puścił ją. Głowa Tarii bezwładnie opadła na stół. Wyprostował się.
– Zabić ją. I nie chcę, by ktokolwiek znalazł ciało.
Odkładał to zbyt długo. Udaremniony zamach był tego najlepszym dowodem.

Po raz ostatni zszedł do ukrytej komnaty. Z namaszczeniem otworzył grubą, oprawioną w czarną skórę księgę. Pergaminowe stronice zdobione fantazyjnym ornamentem zaszeleściły cicho. Virn długo wpatrywał się w eleganckie rzędy czarnych znaków. „Apokryf Maat”. Zakazana księga. Nie mógł jej zabrać ze sobą, ale znał na pamięć każdy werset. Z westchnieniem zamknął wolumin, a potem cisnął go do kominka. Płomienie otoczyły manuskrypt purpurową aureolą.

List do Hayli był już gotowy. Virn uśmiechnął się, przeglądając pokryte dziwnymi znakami karty. Ich własny szyfr, wymyślony jeszcze w dzieciństwie. Jak długo już jej nie widział? Teraz była mniej więcej w wieku Ainrin. Zastanawiał się, jak może wyglądać. Jego mała siostrzyczka. Nazwał ją kiedyś Ev da’th Nye – Uśmiechem Słońca. Nie chciał, żeby myślała, iż coś mu się stało. Musiał ją uprzedzić.

Ainrin od razu zauważyła poważny wyraz twarzy Virna. Zamiast jak zwykle wtulić się w niego na powitanie, odsunęła się i utkwiła w namiestniku spojrzenie, w którym trzepotał strach.
– Co się stało, Virn?
– Nie tutaj – syknął.
Zaprowadził ją do chatki pustelnika. Gdy znaleźli się wewnątrz, usiadł ciężko za stołem i ukrył twarz w dłoniach. Drżącymi palcami dotknęła jego ramienia.
– Cokolwiek się stało, jestem z tobą – wyszeptała.
– Okłamałem cię – powiedział, spoglądając prosto w jej przerażone oczy – Nie jestem tym, za kogo mnie uważasz. Tak, mam na imię Virn. Virn aer Yvarain.
Sięgnął do sakwy przy pasie. Cesarska pieczęć błysnęła złoto w świetle lampy, którą przyniosła Ainrin. Zdumienie dziewczyny niemal całkowicie zastąpiło lęk. Zmarszczyła brwi, jakby usilnie starała się coś sobie przypomnieć. A potem posmutniała. Zgasła, jakby dźwięk jego imienia zdmuchnął tlący się gdzieś głęboko w niej płomień.
– Namiestnik Virn – powiedziała rwącym się głosem.
Nagle zerwała się z krzesła. Zanim zdążył zareagować, klęczała u jego stóp. Trochę zmieszany chwycił ją za ramiona i podniósł z podłogi.
– To, kim naprawdę jestem, nie zmienia tego, co do ciebie czuję – powiedział – Ale jest coś, o czym musisz wiedzieć. Coś bardzo ważnego. Ważniejszego nawet od nas.
Wyzwoliła się z jego objęć i usiadła naprzeciwko.
– Żyjąc tutaj, nie zdajesz sobie sprawy z sytuacji cesarstwa. A ono upada. Dzień za dniem oglądam jego zmierzch i jestem bezsilny. Mój ojciec, potomek rodu, który zbudował Daxtraan na własnej krwi, jest tylko marionetką w rękach możnych. Na dworze szerzy się korupcja i zdrada. Skrytobójcy przechadzają się po cesarskim pałacu a złodzieje piastują najwyższe urzędy. Odległe prowincje nie są nam posłuszne, wiele trwa na skraju buntu. Nie mamy silnej armii. Cesarzowi służy banda najemników, którzy pójdą za tym, kto więcej zapłaci. Zresztą i tak jest ich mało. Układamy się ze zbuntowanymi koloniami, co tylko czyni je bardziej zuchwałymi. Jeżeli tryumfalnie rozgłaszają zawarcie pokoju, oznacza to tylko, że właśnie się cofnęliśmy. Kolejny raz. Ci, którzy byli tylko watażkami niewielkich plemion lub książętami na spłachetku ziemi, rosną w siłę. Są jak rój szerszeni. Atakują z wielu stron. Nasze wojska nie są wstanie powstrzymać wszystkich najazdów. Od północy napierają na nas barbarzyńcy. Ich ziemie są jałowe i ubogie, zdesperowani zapuszczają się nasze terytorium, gdzie poczynają sobie coraz śmielej. Na południu byli lennicy cesarstwa, dziś już niezależni władcy, sprzymierzają się przeciwko nam. Portowe miasta nad Oceanem Fier zjednoczyły się. Ich floty zaczynają konkurować z naszymi. Jednak to wszystko jest niczym wobec wewnętrznego rozkładu. Nieposłuszeństwa magnatów, namiestników i urzędników. Potęga Daxtraan jest złudzeniem. Dopóki świat daje się omamiać, trwamy. Ja jednak sądzę, że pozostało już niewiele czasu. W Isithel wciąż jeszcze znamiona zagłady giną przysłonięte dawnym splendorem, ale wyjdź w nocy do dzielnicy nędzarzy, pełnej szczurów i robactwa, nurzającej się w odpadach, zamieszkanej przez ludzi bez przeszłości ani przyszłości. Bez żadnej nadziei. Nie mających nic do stracenia. Kto wie, kiedy iskra tam rzucona rozgorzeje pożarem – przerwał, by zaczerpnąć oddechu – Nie chcę, nie mogę patrzeć, jak moja ojczyzna pogrąża się w chaosie a jej świetność zamienia się w ruinę.
W głosie Virna pobrzmiewała prawdziwa desperacja. Ainrin spoglądała na kochanka wzrokiem, w którym bezsilność mieszała się ze strachem. Oto człowiek, którego kochała, okazał się kimś zupełnie innym. Namiestnik Virn – tytuł i imię wymieniane szeptem. Cesarski syn dzierżący niepodzielną, niemal dyktatorską władzę nad Isithel. A teraz siedział przed nią złamany, przygnieciony odpowiedzialnością, cierpiący. Wreszcie znalazła odpowiednie słowa.
– Panie – odezwała się nieśmiało – Wszak to ty zostaniesz cesarzem, a wtedy…
– Cesarzem… – zaśmiał się gorzko – Czy sądzisz, że magnaci z Saavanith skwapliwie pozwolą mi pozbawić się wpływów? Czy naprawdę uważasz, że po wielu latach pozornego tylko panowania łatwo będzie odbudować straconą pozycję? – przerwał na chwilę – Osgiar mógł to zrobić. On także wiedział, że zmierzamy ku zagładzie. Chciał nas ocalić… I dlatego właśnie go zamordowali – dokończył twardo.
Ainrin poczuła rozpełzające się po ciele zimno.
– Jak to… zamordowali?
– Nie widzą tego, nie chcą widzieć – ciągnął gorączkowo – Ale ja wiem… Wysłałem szpiegów… Mój brat został zabity – głos namiestnika się załamał.
– Bogowie… – zdołała wyszeptać. Straszliwe przypuszczenie zakiełkowało w jej umyśle – Czy…
– Dwukrotnie próbowali – chwycił jej przegub.
Jego dłoń była spocona i zimna.
– Zdradzili mnie najbliżsi mi ludzie. Tacy, którym ufałem bez zastrzeżeń. Nie wiesz, jak to jest kłaść się spać wieczorem, nie będąc pewnym, czy w nocy nie poderżną ci gardła. Jak to jest sięgać po kielich wina, które może być zatrute. Jak to jest wychodzić z komnat, oczekując bełtu wystrzelonego przez kusznika na dachu, lub wchodzić do środka jakiegoś pomieszczenia, spodziewając się czekających tam zabójców.
– Tyle dni – dodał udręczony po efektownej pauzie – Yfar rozpościera nade mną swe skrzydła.
– Nie mów tak! – krzyknęła rozpaczliwie – To nie może…
Twarz Virna stężała. Ainrin nigdy jeszcze nie widziała go takim.
– Mówią o mnie potężny… – zaczął cicho – A tak naprawdę żyję w pułapce i mogę tylko czekać…
– Nie! – zdziwiła się, jak twardo i zdecydowanie zabrzmiał jej głos – Musi być jakiś sposób…
Długo milczał.
– Jest – odezwał się w końcu – Ale przeklęty niech będzie dzień, w którym o nim pomyślałem.
– Cóż to za sposób?
– Maat. Znam drogę do Pierwszego Przybytku.
Ainrin patrzyła na kochanka szeroko otwartymi oczyma. Zrozumiała.
– Zrobię to.
– Nie możesz! – ścisnął jej rękę tak, że aż syknęła z bólu – Nigdy, przenigdy nie pozwolę ci popełnić dla mnie świętokradztwa.
– To jedyna droga – przerwała mu ostro – Pójdziemy nią razem. Czekaj na mnie jutro o świcie. Przyniosę Klucz.

…Błagali ją, by nie odchodziła,
lecz nieznane są zamysły bogów i żaden śmiertelny nie zdoła ich odmienić.
Lecz oto wystąpił najodważniejszy z ludzi, Bram syn Weda i wyrzekł te oto słowa

– O Maat Sowiooka, twa mądrość uczyniła nas ludźmi. Byłaś nam panią i opiekunką.
Cóż poczniemy, pozbawieni cienia Twych skrzydeł i wiatru Twych myśli?
Słowa szlachetnego męża wzruszyły potężną Córkę Księżyca

– Dzieci moje i uczniowie najmilsi – rzekła a jej głos był niczym dźwięk rogu w górach
Oto zbuduję wrota, które wieść będą do moich pałaców poza światami.
I zawrę te wierzeje a klucz pozostawię siostrze mojej Eth Promiennorękiej.
Będzie ona go strzec przed Yfar Czarnoskrzydłą.
Umieszczony zostanie klucz w Najwyższym Przybytku i tylko kapłanka będzie mogła go dotknąć.
Gdy więc znajdzie się mąż odważny i szlachetny, wyśle Eth swą służkę, a ona otworzy bramę…

Apokryf Maat, księga ostatnia

Najdłuższa noc jego życia zbliżała się ku końcowi. Niebo nad Isithel szarzało, wszystkie światła dawno już pogasły, zamieniając miasto w jezioro cienia. Znad borów na horyzoncie wznosiły się pióropusze mgieł. W pałacowych ogrodach kwiaty thelaais, nazywane też łzami księżyca, zamykały białe kielichy. Namiestnik długo stał przy oknie swojej komnaty, chłonąc ten widok.

Wszystko było przygotowane już od dawna – ubrania, wierzchowce i najniezbędniejsze przedmioty. Gdy zszedł do stajni, strażnicy w ciemnych podróżnych płaszczach siodłali konie.

Ulice Isithel były puste, nie licząc żebraków śpiących pod ścianami budynków. Virn z najwyższym trudem zmusił się do zachowania spokoju. Jeśli nie odważyła się wykraść Klucza, lub ją złapali, wszystkie jego nadzieje miały okazać się płonne. Najgorsze było to, że nie miał żadnego wpływu na bieg wydarzeń.

Nigdy jeszcze widok Ainrin tak go nie uradował. Stała oparta o świątynny mur, jej szare męskie ubranie stapiało się z kamiennymi blokami. Na bladej twarzy kapłanki, okolonej kosmykami krótko ściętych włosów, malowała się taka determinacja, że dziewczyna wydała się Virnowi zupełnie obcą osobą. Nie musiał pytać. Przyciągnęła go do siebie i z podróżnej sakwy wyciągnęła mały, owinięty w materiał przedmiot. Rozwinęła go ostrożnie. Przez chwilę namiestnik myślał, że kapłanka go oszukała. Spodziewał się arcydzieła starożytnego złotnictwa a zamiast tego ujrzał niewielki miedziany przedmiot w kształcie pióra. Gdy jednak Ainrin dotknęła spatynowanej powierzchni, na uchwycie klucza pojawiły się świetliste runy. „Prawda jest mieczem obosiecznym.” Po kilku sekundach napis zniknął. Kapłanka z powrotem schowała Klucz. Rozejrzała się dookoła, potem przyciągnęła za uzdę konia i, zanim Virn zdążył zaoferować pomoc, zwinnie wskoczyła na siodło.

Pod bramą tłoczyła się już spora grupka kupców, najemników, pielgrzymów i włóczęgów. Gdy pierwsze promienie słońca liznęły mury Isithel, zaspani strażnicy otworzyli bramę. Namiestnik uważał, że dostojnicy nie od razu powiadomią pospólstwo, ale i tak zdecydował się na najmniej uczęszczany Północny Gościniec. Wprawdzie jadąc nim nadkładali drogi, jednak był to też najkrótszy szlak wiodący do granic Waarnu.

Otworzyła się przed nimi rozległa równina falująca łanami zbóż, spośród których wynurzały się miasteczka i wsie. Ainrin popędziła konia. Puścili się galopem, kamienny trakt rozbrzmiał stukotem kopyt. Zachłysnęli się pędem i zimnym porannym powietrzem. Po raz pierwszy od wielu lat Virn czuł się naprawdę wolny. Próbował walczyć z tym uczuciem, które wydawało mu się przedwczesne i niebezpieczne, jednak po chwili zrezygnował. Zielone płaszczyzny pól, winnic i łąk przesuwały się przed jego oczami jak w ogromnym kalejdoskopie. Wolny. Popatrzył na Ainrin. Schylona w siodle, półprzymknięte oczy, nieobecny uśmiech. Musiała czuć to samo.

Szaleńcza jazda nie trwała długo. Nie mogli zwracać na siebie zbytniej uwagi ani zamęczyć koni. Poza tym musieli pamiętać o strażnikach podążających za nimi w pewnej odległości. Namiestnik chciał jak najszybciej opuścić prowincję, więc zatrzymali się tylko kilka razy na krótki postój.

W świetle księżyca drobne fale strumienia migotały srebrzyście. Ainrin oparła głowę na ramieniu Virna.
– Pamiętasz, jak się poznaliśmy… – wyszeptała – siedzieliśmy pod drzewem, tak jak teraz i zdawało mi się, że w twoim milczeniu odnalazłam to, czego poszukiwałam przez całe życie.
Pogładził ją po włosach i szczelniej owinął płaszczem. Nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Wydawało mi się, że jestem szczęśliwa, że niczego mi nie brakuje – ciągnęła zapatrzona w skrawek nieba drżący pomiędzy gałęziami brzozy – A byłam pusta… Zjawiłeś się i to było tak, jakby ktoś zapalił we mnie światło. A teraz… kiedy… Nie chcę cię stracić.
– Nie stracisz – powiedział.
– Nie żałuję tego, co zrobiłam – podjęła po chwili – Ale boję się. Co, jeśli nie odnajdziemy wrót? A gdyby… – ścisnęła jego dłoń – Wykradając klucz, ściągnęliśmy na siebie gniew bogów…
– Nie mamy innego wyjścia. Jeżeli dotrzemy do bramy i zdołamy ją otworzyć, stanę przed Maat i poproszę ją o wodę ze Źródła. Nie wiem, co uczyni. Zrozumie, że nie miałem wyboru i wysłucha, lub zapała gniewem. Ja jednak muszę mieć pewność, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by ratować cesarstwo i nas. Nie mogę zwątpić.
– Wiem – wydało mu się, że dziewczyna z trudem powstrzymuje łkanie – Tak bardzo się o ciebie boję…
Objął ją mocniej, pocałował w policzek. Wtuliła się w niego, łkając. Chciał ją pocieszyć, ale nie znalazł niczego, co zabrzmiałoby dostatecznie przekonująco. W końcu zmęczona wielogodzinną jazdą zasnęła w jego objęciach.

Spała wtulona w jego ramiona, ale on sam nie mógł zasnąć. Niepokój, który trawił go przez tyle lat, wyzwolony z codziennej maski panoszył się, wypełniając wszystkie zakamarki umysłu Virna. Głód będący treścią jego życia. Ponad dwadzieścia lat poznawał stare księgi, traktaty, legendy i pieśni. Wszystko to jednak za mało. Jedna odpowiedź rodziła kilkadziesiąt pytań. Nic nie było pewne. „Kimże jesteśmy – zastanawiał się przez wiele nocy – rzuceni w świat, którego nie rozumiemy, na chwilę zanurzeni w czasie, cóż zdołamy odkryć, co poznać, zanim na powrót zamienimy się w pył przesypywany w klepsydrach bogów…” Chciał zrozumieć. Był gotów zapłacić każdą cenę.

Trzeciego dnia przed południem od strony stolicy nadjechał cesarski goniec.
– Stój, człowieku! – krzyknął za nim Virn.
W jego głosie zabrzmiała nuta rozkazu na tyle wyraźna, by posłaniec zatrzymał się.
– Wieść, którą niesiesz, musi być niezwykle ważna, skoro tak ci spieszno.
– Kimże jesteś, aby mnie pytać? – goniec wyprostował się w siodle i ściągnął wodze.
No’thlath.
Mina żołnierza zrzedła. Niewidzialni byli najbardziej elitarną jednostką w całej cesarskiej armii. Goniec popatrzył na nich nieufnie.
– I tak wkrótce wszyscy się dowiedzą. Namiestnik został zamordowany.
– Zamordowany. Jak to możliwe? Przecież…
Zdumienie i przerażenie Virna przekonało gońca.
– Straszliwy to był mord. Ponoć ciało było tak zmasakrowane, że nie można go było nawet rozpoznać.
– Któż dopuścił się tak straszliwego czynu?
– Jeszcze nie odnaleziono sprawcy, choć Rada nie ustaje w poszukiwaniach. Aresztowano już kilkudziesięciu podejrzanych, w tym wielkiego kanclerza Dreega ri Hrax.
– Samego kanclerza? Zadziwiające. Kto zasiadł w radzie?
Posłaniec wymienił kilkanaście nazwisk. Virn z najwyższym trudem panował nad twarzą. Oczywiście przewidywał, że jego polityczni przeciwnicy natychmiast wykorzystają okazję, jednak koalicja możnych zawiązała się nad wyraz łatwo i szybko zaczęła pozbywać się opozycji. Urzędnika najwierniejszego koronie czekała śmierć na torturach, Virn wiedział też, że w najbliższym czasie nowi władcy miasta załatwią wszystkie dawne porachunki, używając zabójstwa namiestnika jako pretekstu. Wysłuchawszy wieści, namiestnik spokojnie podziękował za informacje i życzył żołnierzowi pomyślnej jazdy. Gdy goniec odwrócił się plecami do podróżnych, Virn wyszarpnął przytroczoną do siodła lekką kuszę. Napięcie cięciwy trwało kilka sekund. Wycelował. Nagle jego koń spłoszył się, omal nie zrzucając go na ziemię. Gdy zdołał go opanować, jeździec był już zbyt daleko. Wystarczyło jedno spojrzenie na Ainrin. Virn zeskoczył z wierzchowca i ściągnął kapłankę na ziemię. Była zbyt zaskoczona, by zareagować.
– Coś ty zrobiła! – ścisnął jej ramiona i szarpnął tak, że jego twarz znalazła się tuż przy jej.
Skrzywiła się z bólu.
– Jak mogłeś…
– Teraz wszyscy żołnierze przed nami będą wiedzieć – namiestnik mówił spokojnie i zimno; to właśnie przeraziło ją najbardziej.
Puścił dziewczynę, odwrócił się, wsiadł na konia i odjechał, nie oglądając się za siebie. Wiedział, że za chwilę kapłanka i tak go dogoni.

Od tej pory omijali osady szerokim łukiem. Namiestnik wydał też swoim ludziom adekwatne rozkazy. Strażnicy zatrzymali ich dopiero piątego dnia. Virn obiecał sobie odpowiednio ukarać człowieka, którego wysłał na zwiad. Fakt, że sześcioosobowy oddział zbrojnych wyjechał na trakt w lesie z bocznej ścieżki i w mglisty poranek nie umniejszał przewidywanej kary.
– Kim jesteście? – zapytał najstarszy z żołnierzy, rosły, brodaty mężczyzna w kolczudze.
– Harn de Yfal, no’thlath.
– A ona?
– Ceris Anw, służy pode mną.
– Od kiedy to Niewidzialni przyjmują w swoje szeregi kobiety?
– Odkąd okazało się, że są przydatne.
Żołnierze nie wydawali się specjalnie przekonani.
– Dokąd jedziecie?
– Misja w Erween.
– Konkretniej?
– Nie tobie pytać.
Żołnierz zastanowił się.
– Musicie pojechać z nami.
– Spieszymy się.
– Mamy wyraźne rozkazy z Isithel. Nikt nie może opuścić Waarnu. A zwłaszcza ci, którym się spieszy i którzy nie wydają się specjalnie szczęśliwi na widok cesarskiego wojska. Podejrzanych mamy zatrzymywać.
– Jak śmiesz!
– Śmiem. Bo to mój rewir a teraz mamy stan wyjątkowy.
– Dobrze – Głos Virna zabrzmiał pojednawczo – Zatem dokąd?
– Do…
Bełt ze świstem przeciął powietrze i utkwił dokładnie w oku brodatego. Kolejne dwa tylko drasnęły następnych żołnierzy. To wystarczyło. Zabójcy Virna używali naprawdę dobrej trucizny. Pozostali członkowie patrolu rzucili się na namiestnika i kapłankę.
– Uciekaj! – krzyknął do Ainrin, jednak dziewczyna była zbyt przerażona, by cokolwiek zrobić.
Szczęśliwie stał pomiędzy nią i żołnierzami. Sparował uderzenie pierwszego napastnika. Drugi próbował go wyminąć. Nie zdążył. Kolejny bełt i pozostali tylko dwaj. Przeciwnik Virna nie był doświadczonym szermierzem, ale jego towarzysz okazał się mądrzejszy. Namiestnik nie zdążył uchylić się przed włócznią. Cienki grot wbił się w jego plecy na głębokość dłoni. Ból uniemożliwił Virnowi odparcie ataku miecznika. Ostrze rozorało mu ramię i pierś. Ainrin krzyknęła rozpaczliwie. Żołnierz przymierzył się do kolejnego ciosu mającego tym razem pozbawić namiestnika głowy. Strzelcy z lasu zdążyli. Ale Virn już tego nie zobaczył.

Gwardziści ostrożnie ściągnęli nieprzytomnego namiestnika z konia. Kapłanka podbiegła do nich i pochyliła się nad rannym.
– Nie da się już nic zrobić. Rany są zbyt głębokie.
– Wyciągnijcie włócznię – w głosie dziewczyny była tak dzika determinacja, że nie zastanawiając się, wykonali jej polecenie – Szybko, zanim się wykrwawi.
Daaxtrańskie groty były piłkowane tak, by przy wyciąganiu powodować jeszcze większe obrażenia. A oni nie mieli czasu.
– Połóżcie go.
„Błagam, Promiennoręka, pozwól mi go ocalić. Zgrzeszyłam, przyjmę z pokorą każdą karę. Ale nie daj Yfar mi go odebrać.” Musiała opanować głos. Mowy Bogów należało używać uważnie. W miarę jak mówiła, czuła przypływ życiodajnej mocy Eth. Sylwetkę kapłanki otoczyła tęczowa aura, jej dłonie i oczy rozbłysły żółtym światłem. Dotknęła namiestnika. Zdumieni strażnicy zobaczyli, jak rozległa rana zasklepia się, pozostawiając szeroką bliznę. Oderwała dłonie, gdy otworzył oczy. Przez chwilę nieprzytomnie wodził wzrokiem dookoła. Drżącą ręką przesunął po piersi. Ainrin szlochała. Usiadł i przytulił ją.
– Ja nie chciałam… – słowa rwały się wśród płaczu – To wszystko moja wina… Gdybym wtedy…
– Zrobiłaś, co uważałaś za słuszne. Teraz widzisz, że czasami musimy wybierać pomiędzy złem a złem.

Ukrycie zwłok zajęło im cały dzień. Konie odprowadzili głęboko w las i uwiązali. Nie zdążyli odjechać daleko. Tym razem żołnierzy było czterdziestu. Opór nie miał sensu. Pozwolili zaprowadzić się do koszar. Virn zażądał rozmowy z dowódcą. Ten zgodził się z nimi spotkać w swoim gabinecie. Zobaczywszy go, namiestnik zorientował się, że skądś zna tę twarz.
– Kim… – zrozumiał, że został rozpoznany. Trudno, żeby nie pamiętał go były zwierzchnik pałacowej straży.
Virn gestem nakazał żołnierzowi milczenie i przez kilka sekund modlił się, by oficer posłuchał.

Redderick okazał się naprawdę lojalnym podwładnym. Przyjął skąpe wyjaśnienia namiestnika bez żadnych zastrzeżeń. Przysiągł, że całą sprawę zachowa w tajemnicy. Uzupełnił ich zapasy i przydzielił obstawę, dzięki której spokojnie i szybko dotarli do granic Waarnu. Virn naprawdę żałował, że musiał go otruć.

Podróżowali teraz całą piątką. Namiestnik zamienił szary strój na bogate kupieckie szaty a dla Ainrin kupił damskie siodło, suknie oraz koronkowy czepiec. Oficjalnie była jego świeżo poślubioną żoną i udawali się do miasta Fal. Znajdowało się tam powszechnie znane sanktuarium Eth. Ewentualne podejrzenia rozwiewało zachowanie małżonków. Wydawali się pochłonięci sobą bez reszty. Ainrin grała swoją rolę świetnie, zresztą niewiele musiała udawać. Z początku Virn bał się, że nie będzie umiała się odpowiednio zachować, jednak jego obawy rozwiały się już w pierwszej oberży, w której się zatrzymali. Wtedy właśnie uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, kim dziewczyna była przedtem.

– Matka zawsze powtarzała, że pochodzę ze szlachetnej rodziny, a moi przodkowie byli wielkimi wojownikami – Ainrin leżała, opierając głowę o jego ramię, wciąż spocona i ciepła.
Za oknami oberży gasły światła miasteczka.
– Mieli wsławić się w boju, gdy cesarstwo było jeszcze młode. Czas nie okazał się łaskawy dla naszego rodu. Straciliśmy majątek a ludzie o nas zapomnieli. Mieszkaliśmy w starym na wpół zrujnowanym zamku… właściwie to zajmowaliśmy tylko kilka pomieszczeń. Pod zamkiem przycupnęła niewielka wieś, jedyna, jaką posiadał mój ojciec i dość biedna. Nie mieliśmy prawie żadnej służby, większość rzeczy robiliśmy sami. Mimo to matka uczyła nas, mnie i moje dwie siostry, wszystkiego, co uważała za potrzebne młodym damom – głos Ainrin posmutniał – Jej największym marzeniem było oddać nas na jakiś dwór. Ojciec nie był zadowolony. Zawsze chciał syna. Pamiętam, jak na nią krzyczał, że nie po to ją poślubił, by stracić resztę majątku na posagi a darmozjadów trzymać nie zamierza. A potem… Matka była zbyt słaba, by rodzić kolejne dzieci… Zmarła przy porodzie a długo oczekiwany syn nie przeżył roku – dziewczyna przełknęła łzy.
– Nie chciałem cię zranić – szepnął Virn.
– To nic… ja tylko… – niezdarnie otarła oczy wierzchem dłoni.
– Nie mów o tym.
– Niewiele już zostało do opowiedzenia. Ojciec rozpił się… któregoś dnia po pijanemu skatował wieśniaka. Pobiegłam po pomoc do kapłanek… i one chciały mnie przyjąć. Uważały, że mam szczególny dar. Odmówiłam, musiałam pomagać siostrom opiekować się ojcem i majątkiem. Zmarł niedługo później. Reis została, wyszła za mąż za równie ubogiego szlachcica i jakoś sobie radzą. Lave była najpiękniejszą z nas. Udało jej się zostać dwórką. Ja trafiłam do Isithel. Resztę znasz – stare łóżko zaskrzypiało, gdy odwróciła się na bok.
– A ty? – zapytała, unosząc się na łokciu i patrząc na niego.
Opowiedział jej o sobie. O dzieciństwie, którego prawie nie było, gdyż wszyscy wymagali od niego, by zachowywał się jak dorosły. O rodzicach, którzy mieszkali w różnych częściach pałacu, widując się jedynie podczas uczt i oficjalnych audiencji. O dworskim życiu pełnym zakłamania, intryg i tłumionej nienawiści. I o Hayli – zwłaszcza o niej. Ainrin słuchała go uważnie, jakby starała się zapamiętać każde słowo.
– Cieszę się, że tu jesteśmy – odezwała się, gdy skończył – Właściwie chciałabym, by ta podróż trwała zawsze. Żeby droga, którą podążamy, wyprowadziła nas poza czas i sprawy tego świata. Wiem, że nie powinnam, lecz wcale nie pragnę… – zamilkła wystraszona.
Uśmiechnął się i przesunął dłonią po jej twarzy, szyi, piersi. Odwzajemniła pieszczotę.

Świtało. Siedział przy oknie i przypatrywał się pierzchającym mgłom. Zastanawiał się, co zrobi z Ainrin, jeżeli uda mu się zrealizować swój cel. Czekała go długa walka o koronę, a potem o przywrócenie Daxtraan dawnej świetności. Nie mógł przecież z nią zostać.

– Powiadam wam… – stary włóczęga rozsiadł się wygodniej i pociągnął spory łyk z postawionego przed nim kufla – Złe czasy nastały. Czarnoskrzydła zaciska swe szpony na Daxtraan. Najpierw zmarł Osgian aer Yvarain, potem zamordowano jego brata Virna.
Kilku ludzi w karczmie skinęło głowami.
– Ale to nie wszystko. Oto stała się rzecz straszna – stary zrobił efektowną pauzę.
Virn zmartwiał.
– Dopuszczono się straszliwego grzechu. Okradziono Najwyższy Przybytek Promiennorękiej w Isithel.
Wszyscy siedzący w gospodzie zamilkli. Po chwili odezwały się pierwsze głosy oburzenia.
Namiestnik odetchnął z ulgą, ale Ainrin zbladła. Przytulił ją, by nikt nie mógł przyjrzeć się dokładnie twarzy zbiegłej kapłanki.
– Co ukradziono? – namiestnik postarał się, by jego głos zabrzmiał swobodnie.
– Nie wiem – odparł wędrowiec – Kapłanki trzymają to w tajemnicy. Ale mówią, że to należało kiedyś do samej bogini Maat. I w rękach złego człowieka może stać się narzędziem zdolnym zniszczyć świat.
– Któż ośmielił się dokonać takiego świętokradztwa?! – krzyknął z kąta jakiś mężczyzna.
– Oficjalnie nie wiadomo, ale… – staruszek zniżył głos – Mówią, że zrobiła to jedna z kapłanek.
Ostatnią sylabę zagłuszyły chóralne przekleństwa.
– Zdrajczyni!
– Jakbym ją dostał, na pal bym wbił!
– Ciekawe, kto kupił tę dziwkę!
– Im szybciej ją znajdą i zabiją, tym lepiej!
– Śmierć wiarołomnej!
Czuł, jak się trzęsła. Przez kilka sekund myślał, że Ainrin się rozpłacze i naprawdę zaczął się bać.

Już z daleka zobaczyli tłum i usłyszeli krzyki. Wioskowy plac pełen był gapiów.
– Dlaczego! Dlaczego! Dlaczego…– mężczyzna klęczał na środku rynku.
Na rękach trzymał bezwładne ciało kilkuletniej dziewczynki. Podnosił je do góry i krzyczał schrypniętym głosem.
– Zabrałaś mi żonę. Rzekłem, widać tak chcieli bogowie. Potem zmarła Kale. Kapłanka powiedziała, że nieodgadnione są ścieżki nieśmiertelnych. Lecz tobie Yfar to nie wystarczyło. I Twarowi nie dane było cieszyć się łaską Eth. Została tylko ona. I ją mi odbierasz! – mężczyzna zachłysnął się szlochem – Czegóż ode mnie chcesz? Wciąż głodna krwi! Byłem wam wierny, odprawiałem rytuały i składałem ofiary. A jednak odwróciliście się ode mnie!
– Bluźni! – krzyknął ktoś z tłumu.
– Na stos z nim, zanim ściągnie na nas gniew bogów!
Mężczyzna zdawał się nie zwracać uwagi na nic.
– Wszyscy się was boją, boginie o kamiennych obliczach. Ślepe i głuche posągi zamknięte w świątyniach. A ja mówię – jesteście nikczemne i nie ma w was miłosierdzia! Przeklinam was!
– Zabić go! – niemal jednogłośnie wrzasnęli świadkowie.
– Stójcie! – wykrzyknęła Ainrin, przyciągając ku sobie wszystkie spojrzenia.
Kapłanka wjechała pomiędzy rozstępujących się ludzi. Zsiadła z konia i podeszła do klęczącego. Mężczyzna umilkł. Popatrzył na nią, a potem bez słowa wyciągnął ręce w jej stronę. Ainrin zaczęła mówić – dziwne, śpiewne słowa. Żółte światło spowiło postać jej i dziewczynki. Po chwili zgasło równie nagle, jak się pojawiło. Virn otrząsnął się ze zdumienia. Nie było chwili do stracenia. Roztrącając ludzi wypadli na plac. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, porwał kapłankę i wyjechali ze wsi.

– Coś ty zrobiła? – uderzył ją w twarz.
Mocno, aż się zatoczyła. Jego ludzie obserwowali całą scenę z obojętnością.
– Teraz… – syczał – będziemy musieli zostawić konie i skryć się w lasach.
Nie odpowiedziała. Skuliła się pod drzewem. Płakała cicho, pocierając spuchnięty policzek.

Lichy ogienek rozpalony w wykrocie po zwalonym drzewie nie potrafił odegnać jesiennych chłodów. Siedzieli przytuleni do siebie. Ainrin milczała. Odkąd zboczyli z gościńca i zaczęli przedzierać się przez bory porastające zbocza Gór Taed, prawie wcale się nie odzywała. Czasem Virnowi było jej naprawdę żal. Spośród nich wszystkich najgorzej znosiła forsowną wędrówkę. Wspinaczka w gęstym lesie trwała o wiele dłużej niż jazda gościńcem, ponadto pozbawieni koni musieli wszystko dźwigać na własnych plecach. Zapasy jedzenia skończyły się już dawno. Czasami któremuś z nich udawało się coś upolować. Virn ze smutkiem popatrzył na niewielkiego ptaszka pieczonego na patyku. Noc wyciągała do nich swe zimne ręce i rozścielała włosy mgieł pomiędzy drzewami. Łakoma ciemność pełna szelestów, krzyków i wycia wilków wylewała się z dolin. Jak długo jeszcze? Odłamał kawałek pieczonego mięsa i podał Ainrin. Podniosła głowę. Jej wychudła, brudna twarz była niemal biała. Tylko oczy wciąż w niej żyły – jak gdyby zamknięto w nich ostatni okruch dnia. Czy dziewczyna wytrzyma? Sam był już na skraju wyczerpania.

Trzej strażnicy tępo gapili się w płomienie, przeżuwając paski suszonej sarniny. Wprawdzie byli najsilniejsi i nawykli do trudów, ale zapewne zaczynali myśleć, że ich dowódca oszalał. Fakt, iż wciąż jeszcze mu towarzyszą, nie przestawał dziwić namiestnika. Oczywiście wynagrodzi im to, gdy już zostanie cesarzem. O ile zostanie… Kątem oka uchwycił w górze błysk. Na krawędzi wykrotu przysiadł ryś. Spoglądał na nich świecącymi ślepiami. Virn wiedział, że zwierząt jest więcej. Nigdy jednak nie atakowały – przypuszczał, że chroni ich obecność Ainrin. I nagle wydało mu się, że ona próbuje go ochronić przed czymś jeszcze. Przed zwątpieniem? Szaleństwem? A może nim samym? Potrzebował jej nadziei – to spostrzeżenie zdziwiło go i zirytowało. Nie potrafił jednak odegnać natrętnej myśli. Pogłaskał Ainrin tak, jak uspokajał swoją siostrę, kiedy była jeszcze bardzo małą dziewczynką i bała się zasypiać sama w przepełnionej przepychem i jednocześnie pustej komnacie.
– Zobaczysz – wyszeptał – To już niedaleko. Dojdziemy tam razem.
Popatrzyła na niego smutno. Spróbował się uśmiechnąć. Cisza, która zawisła między nimi, zdawała się dławić.
– Nie powinienem cię bić – rzekł w końcu – Wybacz.
– Rozumiem.
– To się tak nie skończy. Nie może.
– Chcę w to wierzyć – powiedziała cicho.

Wilcze Skały wrzynały się w szare skłębione niebo a strzępki chmur przeciskały się pomiędzy ich kamiennymi palcami. Szron pokrywał ścielące się pod nimi hale. Blade światło poranka lśniło załamane w lodowych kryształkach, zamieniając łąki w srebrzyste całuny. Gdy wyszli z lasu pomiędzy wynędzniałe krzewy kosodrzewiny, uderzył w nich lodowaty wiatr. Virn ocenił, że na przełęczy znajdą się najdalej następnego dnia. Ainrin zakaszlała i ciężko oparła się na jego ramieniu.

Przenocowali w skalnym rumowisku, gdzie zwalone głazy przynajmniej odrobinę osłaniały przed wichurą. Udało im się ustrzelić górską kozę, więc tego wieczoru urządzili sobie prawdziwą ucztę. Kapłanka nie chciała jeść. Miała gorączkę. Zapytana, dlaczego siebie nie uzdrowi, odparła, że nie czuje już łaski bogini. Powiedziała to beznamiętnie, jak gdyby stwierdzała oczywisty fakt. Ten spokój przeraził Virna najbardziej. Nazajutrz rano wysłał strażników przodem – mieli rozbić obóz w jakiejś zacisznej kotlince po drugiej stronie Wilczych Skał i postarać się o coś do jedzenia.

Ainrin zatrzymała się tak niespodziewanie, że omal się nie wywrócili.
– Ona tam jest… – rozszerzone strachem oczy kapłanki spoglądały na niedaleką już przełęcz.
– Kto? – krzyknął Virn, potrząsając nią.
Dotknął czoła dziewczyny. Było chłodne.
– Przelatuje nad górami… Zabiera…– zimny dreszcz przebiegł po plecach namiestnika, gdy kapłanka na niego spojrzała – Zabiera ich…
Jej twarz wykrzywił grymas bólu.
– Nie możemy tędy iść – powiedziała nagle zupełnie przytomnie.
– Przecież nie ma innej drogi.
– Nie przez przesmyk – upierała się – Zaufaj mi.
Pociągnęła go w stronę szarego masywu. Nie opierał się, choć uważał ten pomysł za niedorzeczny. Zmienił zdanie, gdy w końcu wspięli się na skały i dostrzegli skulone sylwetki kuszników. Virn zdołał dostrzec tylko kilku, jednak był pewien, że jest ich więcej. Nie miał żadnych wątpliwości, że czekali właśnie na niego. Ale skąd wiedzieli…
– Kapłanki postarały się o całkiem przyzwoity oddział – szepnął do Ainrin.
– Nie sądzę, by wiedziały, gdzie nas szukać. Wszystkie księgi wskazujące drogę do wrót, jakie znajdowały się w ich posiadaniu, zostały spalone.
– Jesteś tego pewna?
– Uważały, że Klucz został nam pozostawiony jako pokusa. Że Maat chciała w ten sposób sprawdzić, czy ośmielimy się sięgnąć po boskie moce. Kapłanki, zdając sobie sprawę ze słabości ludzkiej natury, postanowiły uniemożliwić komukolwiek dotarcie do Maat. Nie mogły zniszczyć Pióra, ani zatrzeć pamięci o legendzie, gdyż były one darem Sowiookiej, ale odszukały pisma i pozbyły się ich. Jeżeli nawet jakieś przetrwały, byłoby im trudno odnaleźć je tak szybko.
Wiedział o tym. Jemu poszukiwania „Apokryfu” zajęły osiem lat, choć za ogromne pieniądze opłacił najlepszych szpiegów i złodziei. Tylko jedna osoba znała wszystkie jego plany. Jedyna, wobec której był absolutnie szczery. To nie mogła być… Nie mogła…
– Idziemy – wykrztusił, chwytając Ainrin za rękę.

Po drugiej stronie Wilczych Skał nie wiało tak mocno. Droga w dół była łatwiejsza. Szybko zeszli do skalistego parowu. Noc przeczekali w niewielkiej jaskini. Virn bał się rozpalać ogień. Obóz czyhających na nich ludzi znajdował się stanowczo za blisko. Jednak stan Ainrin znów się pogorszył i namiestnik musiał zaryzykować. W dalszą drogę wyruszyli przed południem. Musieli się spieszyć. Zabójcy mogli się domyślić, że ich cele ominęły pułapkę i ruszyć za nimi w pościg.

Nocna wichura rozpędziła ciężkie zwały chmur. Niebo jaśniało wściekłym błękitem a słońce rzeźbiło bryły gór drapieżnym światłocieniem. Skamieniałe morze szczytów rozciągało się u ich stóp. I wtedy zobaczyli Taaren’av. Ciemny sztylet wbity w niebieską przestrzeń. W czystym powietrzu mogli dostrzec pozostałości Pierwszego Przybytku.

Noc pod bezchmurnym niebem była mroźna. Gwiazdy płonęły zimnym blaskiem w granatowej otchłani, bliskie i zarazem niewyobrażalnie odległe.
– Spytałem cię kiedyś, czym są. Teraz wiem – obłoczek pary wydobywający się z ust namiestnika zamienił się w tysiące lodowych iskier – Szyderstwem bogów.
Nie odpowiedziała, ale wiedział, że go słucha.
– Wiem, że gdy będę umierał, ich oczy pozostaną tak samo beznamiętne jak teraz.
– To nie tak – słowa Ainrin wypełniły ciszę swoim smutkiem – Tutaj w dole wszystko zmienia się i przemija, ale tam, w bezwietrznej pustce, można jedynie trwać. Tylko na początku wydaje się, że ich los jest lepszy… wieczność w mroku, pozbawiona jakiejkolwiek nadziei. My jesteśmy wędrowcami i możemy wybierać nasze ścieżki. One istnieją – my żyjemy. I myślę, że to jest warte swej ceny.
– Mimo wszystko? – wyszeptał przez ściśnięte gardło.
– Mimo wszystko.
Musiał powstrzymać to coś. Zduszone gdzieś wewnątrz usiłowało wydostać się na powierzchnię, a przecież był już tak blisko i nie powinien myśleć o…
– Cokolwiek dzieje się tutaj… – ciągnęła Ainrin słabym głosem – Kiedyś patrzyłam na nie i myślałam… Ale to zgasło, gdyż nasz płomień nie może gorzeć bez końca. Jego ciepło nie wystarcza na długo. Teraz jestem tutaj… wszystko jest inne… poza nimi. Słuchają miłosnych pieśni i krzyków umierających. Żadna z nich nie zgaśnie z powodu naszego cierpienia. Pod tym względem się nie mylisz, Virn. Ale one nie drwią z nas, nie potrafiłyby. Są tam po to, żebyśmy mogli co dzień spoglądać na nie inaczej. Żebyśmy kochali je, sławili w wierszach i przeklinali, cierpiąc, zdradzali nasze tęsknoty i lęki, marzenia, które nigdy się nie spełnią, przeżywali nasze radości, wyznawali uczucia, odsłaniali naszą rozpacz, przez cały czas wiedząc, że one pozostaną obojętne. Bo to właśnie czyni nas ludźmi.
Odwróciła się ku niemu. Zgrabiałą ręką dotknęła jego zarośniętego policzka. Pocałowała go. Zapamiętał dotyk jej spierzchniętych warg.

Gdy obudził się rano, nie było jej obok niego. Nie chciał myśleć, co zrobi, jeżeli uciekła. Po prostu pobiegł w górę, stromą ścieżką prowadzącą do Przybytku. Szczyt był coraz bliżej. Monumentalne bryły budowli przygniatały swoim ogromem, pomimo że były tylko cieniem dawnej świetności. Wielkie czarne kolumny podpierały niebo, kamienne bloki spiętrzone w półkoliste baszty zdawały się wynurzać z trzewi góry a u ich stóp leżały odłamki gigantycznych skrzydeł wieńczących niegdyś dach. Spomiędzy głazów sączyło się światło. A więc otworzyła Drzwi! W pewnej chwili Virnowi wydało się, że coś mignęło na tle skał. Ainrin stała na czubku skrzydła, nad przepaścią. Zbyt daleko, by móc cokolwiek zobaczyć dokładnie. Nie mogła go widzieć. Zresztą, słońce świeciło jej prosto w twarz.

Skoczyła. Patrzył, jak spada, kreśląc na ścianie ruchomą sylwetę cienia.

Tysiące ptaków poderwało się do lotu, gdy przestąpił bramę do świata bogów. Wypełniły salę krzykiem i łopotem skrzydeł, a potem wyleciały przez ostrołukowe okna, za którymi rozpościerało się różowiejące niebo. Wąskie schody wspinały się na rzeźbiony postument, który wznosił się na taką wysokość, że nie potrafił niczego dojrzeć.
– Więc jesteś, Virnie aer Yvarain! – słowa zwielokrotnione echem zadudniły w pustej komnacie.
Namiestnik upadł na twarz.
– Wypełnię, co obiecałam. Podejdź.
Wędrówka po kamiennych stopniach zdawała się nie mieć końca.

Pokłonił się po raz drugi.
– Wstań – głos bogini był spokojny, melodyjny i obojętny.
Siedziała na tronie wyrzeźbionym z jednego skalnego bloku. Długa ciemna szata spowijała wysmukłą postać Maat. W miejscu rąk wyrastały szaropióre skrzydła. Czarne loki otaczały bladą, trójkątną twarz, w której płonęły ogromne pomarańczowe oczy. Wąskie usta bogini układały się w uśmiech. Na kolanach trzymała srebrną czarę. Woda ze Źródła.
– Mów.
Nie mógł uwierzyć, że to się dzieje. Przez tyle lat czekał na tę chwilę. Miał tyle pytań.
– Czemu ona to zrobiła? – krzyknął nagle.
Odpowiedź padła natychmiast.
– By cię ocalić.
– Nie rozumiem… – przeraźliwe zimno rozpełzało się wewnątrz jego umysłu.
– Przyszła tutaj o świcie – Sowie oczy Maat nie zmieniły wyrazu – Wiedziała, że gniew moich sióstr spoczywa na niej i na tobie. Sama Yfar oznajmiła jej bliskość twej zguby. Chciała przyjąć na siebie całą winę za świętokradztwo. Lecz Eth zapałała gniewem nie z powodu Klucza. Promiennoręka wybrała Ainrin, obdarowała ogromną mocą i przeznaczyła szczególny los. Miała odmienić losy świata i ocalić tysiące. Ty wszystko zniszczyłeś. Myślała, że jej miłość wystarczy, by przebłagać boginie. Odpowiedziałam, że tylko ty możesz to uczynić. I wtedy zapytała, co ma zrobić, abyś ją pokochał.
– Więc ona… – wzbierający gdzieś głęboko szloch zdławił jego słowa – Więc dlaczego…
– Na początku naprawdę ci wierzyła. Potem chciała ufać, kochała cię zbyt mocno, by spojrzeć prawdzie w twarz. Choć nie wszystko, co do niej mówiłeś było kłamstwem. To ty chciałeś, żeby tak było. Sądziłeś, że trzymasz w dłoniach wszystkie sznurki. Byłeś dumny ze swojej gry. Lecz Ainrin pokochała cię nie za słowa, lecz dlatego, że dostrzegła w tobie coś, w co ty dawno już przestałeś wierzyć. I dlatego pozostała nawet wtedy, gdy straciła wszystkie złudzenia.

Przywołał z pamięci twarz Ainrin, otoczoną obłoczkiem zlodowaciałego oddechu, i oczy, w których tliły się resztki światła. Smutny uśmiech.

I wtedy to coś, co tkwiło gdzieś w nim, co usiłowało przedrzeć się do jego myśli, co dławił i deptał tak długo, eksplodowało. Zrozumiał.
– Ale nie po to tutaj przyszedłeś. Podejdź i napij się a poznasz wszystkie odpowiedzi.
Namiestnik nie postąpił do przodu. Zamiast tego ukląkł na ziemi i zaszlochał. A potem odwrócił się i pobiegł w dół.

Dary Bogów bezcenne, lecz któż uniesie ich brzemię.

Epitafium na sarkofagu pierwszego cesarza Daxtraan

Zmarzniętego starca znalazły pod świątynnym murem. Był wynędzniały i chory, nieprzytomny od gorączki. Zabrały go do środka, a że reguła zabraniała mężczyznom mieszkać w klasztornych zabudowaniach, zaniosły go do chaty na tyłach ogrodu. Sama najwyższa kapłanka okazała zainteresowanie jego losem.

– Virn aer Yvarain.
Starzec uniósł głowę i napotkał uważne spojrzenie brązowych oczu.
– Pamiętasz moje imię, choć ja nigdy nie byłem ciekaw twojego.
– Nazywam się Tye.
– Tye – wyszeptał, rozglądając się wokoło – Krąg się zamyka.
– Czekałam na ciebie.
Wskazał ręką na zwitek łachmanów leżący w kącie.
– Jest tam.
Uklękła i ostrożnie rozchyliła szmaty. Inskrypcje na Kluczu rozjarzyły się pod jej dotknięciem.
– Pióro powróci do Najwyższego Przybytku. Ale nie o nim chcę z tobą rozmawiać.
– Czyż jest cokolwiek do powiedzenia?
– Eth objawiła mi się nocy, której przyniesiono cię tutaj. Kazała powiedzieć ci, że nawet jej siostra Maat nie zna przyszłości. Że być może, gdyby Ainrin nie poszła z tobą, wybrałbyś kogoś innego. Wszystko potoczyłoby się inaczej. Sięgnąłbyś po wodę ze Źródła i utopił cesarstwo we krwi. Jej śmierć naprawdę ciebie ocaliła, nie tylko przed boską zemstą. Dodała też, że Ainrin z pewnością chciałaby, abyś w to uwierzył.
W oczach starego człowieka zalśniły łzy.

Nie opuścił już terenu świątyni. Zamieszkał w chacie pod murem i całe dnie spędzał pielęgnując ogród. Zmarł kilka lat później. Kapłanki pochowały go, a na jego grobie zgodnie z ostatnią wolą posadziły jesion.