Beatrycze Nowicka Opowiadania

O trzech królewnach

Baśń pierwsza

Właściwie to dawno już stracił nadzieję. Pozostał tylko upór i bezsilna wściekłość. Codziennie przeklinał marzenie, które przygnało go aż tu, do puszczy, którą w najstarszych legendach nie bez przyczyny nazywano Wiecznym Zmierzchem. Dni zlewały się w jego pamięci w jeden ciąg obrazów, a każdy z nich przedstawiał niekończące się kolumnady pni tonące w przyćmionym, zielonkawym świetle. Nie umiał powiedzieć jak długo wędrował. Wątpił, by zdołał powrócić ze swojej szaleńczej wyprawy. Dzikie zwierzęta każdej nocy podchodziły bliżej jego ogniska. Gdy podnosił głowę, widział ich oczy błyskające w mroku.

Nie był typem człowieka, który się poddaje, gdy walka przestaje mieć sens. Jeśli ma zginąć, umrze godnie, jak przystało na syna starego, szlachetnego rodu. Duma chroniła go przed szaleństwem, zamieniając rozpacz w zimną determinację. Szedł dalej.

Po wielu dniach spędzonych w półmroku gęstego lasu ostre światło dnia niemal go oślepiło, gdy przedarł się przez krzewy na skraj polany. Z początku nie chciał uwierzyć swoim oczom. Otarł łzy i odczekał, aż pod powiekami przestaną tańczyć barwne powidoki. Przez dłuższą chwilę przypatrywał się źdźbłom trawy u swoich stóp i odważył się podnieść głowę dopiero wtedy, gdy jego wzrok przyzwyczaił się do światła. Zamek wciąż tam był. Dokładnie taki, jakim go sobie wyobrażał. Wieńczący szczyt łagodnego wzgórza, zbudowany z gładkiego kamienia w kolorze piasku i opleciony pędami dzikich róż. Jak kolorowa iluminacja w księdze. Na iglicach wysmukłych wież powiewały proporce. Stado białych gołębi kołowało nad czerwonymi dachami i hełmami baszt. Przedpołudniowe słońce malowało na porośniętych roślinnością murach mozaikę świateł i cieni.

Do zamku prowadziła zarośnięta kamienna droga. Mężczyzna mógłby przysiąc, że pojawiła się ona tuż u jego stóp, gdy tylko wyszedł z cienia lasu. Kolczaste pędy rozstąpiły się przed nim a okuta żelazem brama otworzyła się z cichym skrzypieniem. Szeroki korytarz wywiódł wędrowca na arkadowy dziedziniec. Cztery kondygnacje krużganków opasywały go kamienną koronką. Z pysków zielonych, miedzianych smoków kapała woda, napełniając przestrzeń szelestem kropel. Gałęzie różanych krzewów oplatały rzeźbione kolumny, niemal uginając się od purpurowych kwiatów. Mężczyzna obmył twarz w sadzawce pośrodku. Zdziwił się, kiedy zobaczył swoje odbicie. Nie dostrzegł śladu długiej, wyczerpującej wędrówki. Nie czuł zmęczenia. Był teraz częścią baśni.

Wiedział gdzie powinien się udać, by odnaleźć księżniczkę. Spała w komnacie na szczycie najwyższej wieży, w ogromnym łożu przykrytym szkarłatnym aksamitem. Wydała mu się krucha i drobna jak dziecko. Kruczoczarne loki wiły się wokół bladej, delikatnej twarzy. Spływały na odsłonięte ramiona i białą atłasową suknię. Żadna ze znanych mu wersji baśni nie była w stanie oddać urody dziewczyny. Ostrożnie, samymi opuszkami palców dotknął jej policzka. Bał się. A jeżeli nie był godzien? Pocałował ją najdelikatniej jak umiał, z czcią należną królewskiej córce. Czekał, a ciepło jej oddechu zdawało się parzyć mu twarz. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego promiennie.

Ujęła go za rękę i poprowadziła przez puste korytarze, które po raz pierwszy od długiego czasu rozbrzmiały echem kroków i ludzkich głosów. Cieszył się dotykiem jej dłoni. Na prośbę księżniczki opowiedział wszystkie znane mu wersje baśni a ona wyjawiła, co z tego wszystkiego było prawdą. Jej ojciec, nie mogąc doczekać się spadkobiercy, poprosił o pomoc potężną czarodziejkę. Gdy jednak urodziła się córka, odmówił zapłaty i został ukarany klątwą. Choć w większości historii zasypiał cały dwór, w pałacu na wzgórzu nie było nikogo poza nimi. Księżniczka nie wiedziała, co stało się z jej rodziną i dworem. Rozpłakała się, wspominając bliskich. Przytulił ją i głaskał jej włosy, obiecując, że już nigdy nie będzie samotna. Przysięgał, że jej nie zostawi. „Wiem” odpowiedziała cicho, ściskając jego dłoń. „Ponieważ ja nie byłam winna i mój smutek miał zostać wynagrodzony. Dziś widzę, że nie czekałam na próżno”. Scałował łzy z jej twarzy, raz za razem powtarzając swoje obietnice.

Był częścią baśni, więc niczemu się nie dziwił. Ani temu, że w pałacowej jadalni czekał na nich suto zastawiony stół, ani temu, że w sali balowej grała muzyka a setki świec wiszących wysoko pod sufitem w srebrnych kandelabrach oblewały wnętrze ciepłym, migotliwym światłem. Księżniczka roześmiała się i wybiegła na środek, zwiewna i lekka, jak płatek śniegu niesiony wiatrem. Zawirowała – zafurkotały rękawy białej sukni a rozpuszczone czarne włosy otoczyły jej głowę. Wszystko było dokładnie tak, jak w opowieściach, których słuchał w dzieciństwie.

Gdy zmęczyli się tańcem, zaprowadziła go do różanego ogrodu, gdzie przysiedli na kamiennej ławeczce. Księżniczka była ożywiona – może za sprawą rześkiego nocnego powietrza a może sprawiło to musujące cierpkie wino, które sączyli z wysokich kielichów. Nie pamiętał, by zabierała je ze sobą z sali balowej. Obiecał sobie zapytać ją, czy wie, jak działa magia zamku. Na razie jednak to ona pytała i nim się obejrzał, opowiedział jej o sobie więcej, niż komukolwiek innemu. Uśmiechała się, słuchając jego słów. Od czasu do czasu muskała wargami jego policzek. Miał wrażenie, że zapach róż staje się coraz mocniejszy, a może to jego dopadło zmęczenie.

Obudził go śpiew. Nigdy nie słyszał czegoś równie pięknego. Głos księżniczki był delikatny i jednocześnie dźwięczny, czyste, wysokie tony splatały się z szeptem. Bał się poruszyć, by jej nie przerwać. Zorientował się, że leży z głową opartą na jej kolanach. Długie włosy dziewczyny opadały mu na twarz, czuł ich delikatne muśnięcia. Wydało mu się wtedy, że nareszcie zrozumiał, co to znaczy być skończenie szczęśliwym. Drgnął, kiedy chłodne palce księżniczki pogładziły jego ucho. Melodia zakończyła się wysokim, drżącym dźwiękiem. Wschodziło słońce.

Szlochała, klęcząc obok ławki. W szeroki rękaw sukni wycierała zakrwawione wrzeciono. Pogłaskała nieruchomą twarz, zastygłą w wyrazie bezgranicznego zdumienia. Przytuliła go do siebie dławiąc się płaczem. Siedziała tak bardzo długo. Potem wstała. Jeden, drobny gest dłoni i ciało mężczyzny uniosło się w powietrze. Gdy ruszyła przez ogród, poszybowało za nią, znacząc ścieżkę kroplami krwi. W miejscach, gdzie padały, natychmiast kiełkowały pędy róż.

Mosiężnym kluczem otworzyła drzwi do piwnic. Długo schodziła w dół. Podziemną salę oświetlało dziwne, rozproszone światło. Leżeli tutaj, zatopieni w przezroczystym krysztale. Na dwudziestu siedmiu twarzach widniał ten sam uśmiech. Złożyła mężczyznę na marmurowej płycie i po raz ostatni pocałowała. Kolejny czar usunął ślady krwi a potem szklista materia zalała ciało, utrwalając je na wieki. Księżniczka uśmiechnęła się, a potem odwróciła i wyszła z podziemi. Wróciła do swojej wieży na szkarłatne łoże. Niemal natychmiast zapadła w sen.

Baśń druga

Step rozciągał się burozieloną falującą płaszczyzną aż po horyzont. Jeździec, wychowany w jednym z największych miast królestwa, nie przywykł do otwartej przestrzeni – czuł się tutaj odsłonięty i obcy. Widnokrąg rozpościerał się za nisko, przez co miał chwilami wrażenie, jakby ziemia nieustannie opadała. Niebo z kolei było zbyt wielkie – gigantyczna misa pełna niebieskiego światła. W nocy zalewała ją ciemność, w której dryfowały nieznane mu gwiazdozbiory.

Patrząc na nie myślał często, że jest jednym z nielicznych, którym dane jest je oglądać. Nie wiedział, czy ktokolwiek przed nim dotarł aż tak daleko. Owszem – wyprawiano się do zamorskich krajów i wytyczano nowe trakty, jednak mało kto interesował się terenami położonymi na północ od Ostrych Szczytów. Już sama przeprawa przez góry była bardzo trudna; on sam o mało nie postradał tam życia. Potem przez wiele dni wędrował przez puszczę, z rzadka napotykając niewielkie, dobrze ufortyfikowane osady, by w końcu dotrzeć do miejsca, gdzie las ustąpił stepowi. Wiedział, że to jeszcze nie tutaj. Jeśli wierzyć legendom, cel jego podróży znajdował się w sercu kamienistej pustyni.

Przyjaciele wyśmiali go, gdy oświadczył, że zamierza wyruszyć śladami dawnych opowieści. Dlaczego miałby opuszczać swoje ziemie i bliskich w pogoni za czymś, co przecież nie istnieje. Wysłuchiwał tego wszystkiego ze spokojem. Na koniec mówił, że nawet jeśli to tylko zmyślenie, to on chce się o tym przekonać na własne oczy. Wtedy rezygnowali z dalszej dyskusji, zapewne licząc na to, że się po prostu zniechęci. On jednak był uparty. Znał zbyt wielu ludzi, którzy porzucili swoje marzenia. Spora część z nich żyła spokojnie i nawet szczęśliwie, gdzieś jednak, na dnie ich oczu czaił się cień. Nie chciał być taki, jak oni. Nawet jeżeli wszystko okaże się nieprawdą, będzie mógł przynajmniej powiedzieć, że spróbował.

Pustynia z legend istniała naprawdę. Na początku zauważył tylko, że wysokie, gęste trawy ustąpiły kępom sinozielonych źdźbeł, wyrastającym spomiędzy czarnych kamieni o fioletowym, opalizującym odbłysku. Potem dostrzegł ścielącą się na północy ciemną smugę. Gdy podjechał bliżej, smuga zamieniła się w równinę, z której z rzadka sterczały słupy skalnych ostańców. Opowieści nazywały to miejsce końcem świata. Przez dłuższą chwilę mężczyzna przyglądał się niezwykłemu pejzażowi. Uśmiechnął się, lekko szarpnął wodze. Drobne kamyki zachrzęściły pod kopytami jego konia.

Najpierw pomyślał, że to kolejna fatamorgana. Z daleka nie był w stanie odróżnić żadnych kształtów – docierały do niego jedynie błyski różnobarwnego światła. Coś mieniło się i migotało na tle nieba, wciąż jednak umykając jednoznacznej ocenie. Powstrzymał się przed zmuszeniem konia do galopu. Raz za razem powtarzał sobie, że to tylko złudzenie, jednak sam w to nie wierzył. Był u celu. Czuł to.

Szklana góra była tak ogromna, że nie mógł dostrzec wyraźnie jej szczytu. Powierzchnia wcale nie była gładka – tysiące załamań i wybrzuszeń odbijało, rozpraszało i załamywało światło, gubiąc kształty w roju refleksów, słonecznych zajączków i tęcz, które zdawały się oplatać całą strukturę barwną mgiełką. Nigdy nie widział niczego doskonalszego. Nadal jednak pozostawało pytanie, jak dostać się na szczyt? Mężczyzna doszedł do wniosku, że musi się tam wspiąć, jednak gdy tylko dotknął szklanego występu, roziskrzona powierzchnia zmieniła swój kształt i uformowała wąskie, prowadzące spiralą w górę schody.

Gdy dotarł wreszcie do ich końca, był wieczór. Po prawej stronie miał krawędź urwiska. Rozpościerał się stąd widok na pustynię, tonącą teraz w czerwonym świetle zachodu. Gdzieniegdzie ostańce rzucały długie cienie, przypominające rozrzucone tu i ówdzie wstęgi czarnego jedwabiu. Na bladym błękicie nieba podświetlone ostatnimi promieniami słońca chmury pyszniły się szkarłatem i złotem. Po lewej stronie rósł las szklanych drzew, teraz wręcz świecący wszelkimi odcieniami żółci, pomarańczu i czerwieni. Lekki wiatr poruszał liśćmi, które wydawały przy tym odgłos bardziej podobny do delikatnego dzwonienia niż szumu. Mężczyzna przeszedł kilka kroków po szklanej trawie, której źdźbła uginały się pod jego stopami i dotknął zwieszającej się nisko gałęzi. Liście były cienkie i miękkie – jak prawdziwe, tylko ich powierzchnia była gładka i zimna. Gdy wracał na ścieżkę, spod jego stóp zerwała się szklana kuropatwa. Jej cienki, wibrujący krzyk przypominał odgłos wydawany przez uderzony kielich.

Wędrował dalej. Gdy słońce zaszło, las rozbrzmiał delikatnym śpiewem wieczornych ptaków. W trawie rozkwitły kwiaty, do których przylatywały szklane ćmy. Raz jeden, pomiędzy drzewami mignął mu przezroczysty lis.

Zagajnik ustąpił łące, gdzie nad stawem szumiały cicho szklane wierzby. Wędrowiec mógł już dostrzec zamek – wysokie, gładkie mury, strzeliste wieże, ledwo widoczne na tle nieba. Gdy podszedł do bramy, na jego spotkanie wybiegły dwa lwy. Nie cofnął się. Jedno ze zwierząt podeszło bardzo blisko. Mężczyzna poczuł delikatne, chłodne dotknięcie grzywy, jednocześnie nie czując ciepła oddechu. Szklane zwierzęta zajęły miejsce u jego boku.

Po kryształowym dziedzińcu spacerował koń, cienkie, wysokie dźwięki uderzeń jego kopyt odbijały się echem od murów i ścian zamku. Lwy poprowadziły mężczyznę do jednej z bram. Uchyliwszy ją, znalazł się w szklanym ogrodzie pełnym róż, anemonów, irysów i wielu innych kwiatów, których nazw nie znał. Przeszedł obok sadzawki – także w tym przypadku szum wody był raczej dzwonieniem niż chlupotem – i minął stadko pawi przechadzających się dookoła altany obrośniętej dzikim winem.

Alejka skończyła się pod kolejnymi drzwiami. Przekroczywszy ich próg, wędrowiec znalazł się w obszernym i pustym holu oświetlonym bladożółtym światłem, wydobywającym się z wnętrza kul wieńczących ozdobne lichtarze. Wydało mu się, że za przeciwległą ścianą coś się poruszyło – barwna plama, która prawie na pewno nie była tylko grą świateł. Prowadzące tam drzwi były otwarte.

Siedziała na szklanym tronie, karmiąc małego ptaszka, który wybierał z jej dłoni przezroczyste ziarna. Gdy wszedł, ptaszek poderwał się przestraszony, ona jednak pozostała spokojna, prawie nieruchoma. Wyglądała na bardzo młodą. Drobne, pięknie wykrojone usta księżniczki były dość blade, za to jej oczy miały głęboki, niebieskozielony kolor, jakiego przybysz nie widział u żadnej ze zwykłych kobiet. Długie, ciemnozłote włosy spływały na jej ramiona i plecy puszystą falą, odcinając się od granatowej aksamitnej sukni z długimi rękawami. Księżniczka przyglądała się uważnie swojemu gościowi. Miała spojrzenie starej kobiety, które nie pasowało zupełnie do jej dziewczęcej twarzy.

Skinęła zapraszająco. Podszedł i pokłonił się. Gdy się przedstawiał, drgnęła lekko, jakby dźwięk jego głosu ją przestraszył. Zamilkł i czekał.
– Więc przyszedłeś – uśmiechnęła się smutno – Dlaczego?
Teraz i on się uśmiechnął.
– Dawno, dawno temu, daleko stąd żył sobie chłopiec, który usłyszał baśń i nie potrafił się od niej uwolnić.
– Jednakże… tego chłopca już nie ma.
– Marzenie pozostało – ostrożnie wyciągnął rękę, jakby chciał jej dotknąć, ale zatrzymał się w pół gestu.
Na kilka sekund kąciki ust księżniczki wygięły się w dół a brwi zmarszczyły, potem jednak znów na jej twarzy zagościł poprzedni uśmiech. Obok jej tronu stał drugi, pusty. Gestem poleciła, by na nim usiadł.
– Opowiedz mi tę baśń.
Spełnił jej prośbę i przedstawił nawet kilka wersji. Wysłuchała wszystkiego, nie przerywając ani jednym słowem. Czasami tylko uśmiechała się krzywo. Kiedy skończył, utkwiła w nim spojrzenie ogromnych, ciemnych oczu.
– Odnalazłeś mnie zatem. Co zamierzasz?
Wstał z tronu, nie – zerwał się raczej i przyklęknął przed nią na jedno kolano.
– Zabiorę cię stąd. Pokażę prawdziwe drzewa, zwierzęta, pałace… Nie będziesz już czekać. Nie będziesz samotna.
Gwałtownie odwróciła głowę. Złociste włosy przesłoniły jej twarz.
– Legenda nie kłamie, podając powody, dla których się tutaj znalazłam, choć inaczej rozkłada akcenty. Mój ojciec kochał mnie i pragnął dla mnie jak najlepszego męża. Nigdy jednak nie wybrałby go za mnie. Poznałam wielu mężczyzn, żadnego jednak nie zechciałam. Przez całe swoje życie pragnęłam doskonałości. Nie potrafiłam, nie chciałam zniżyć się do rzeczywistości. Ktoś kiedyś powiedział, że zachowywałam się, jakbym żyła oddzielona od świata taflą szkła. Gdy ja śniłam o swoim bohaterze, kolejni mężczyźni odchodzili, a klątwa nabierała kształtu – znów na niego popatrzyła. Jej oczy były zimne i odległe – I oto dostałam to, czego pragnęłam – gestem wskazała naokoło siebie – Doskonały świat, piękny aż do bólu, nieprzemijający, ponad wszystkim i z dala od wszystkiego. Czyż to, co tutaj ujrzałeś, nie jest spełnieniem moich marzeń… które okazały się pułapką? – jej wargi zadrżały.
– Ale teraz już jesteś wolna!
Zanim zdążył zastanowić się nad tym, co robi, uniósł się i pocałował ją w usta. Przecież w baśniach tak właśnie zdejmowano zaklęcie… Poczuł jej oddech na policzku – słaby, spokojny. Jej wargi były chłodne, nie oddała mu pocałunku. Odsunął się na odległość ramienia. Milczeli.

Patrzyła gdzieś w przestrzeń, jakby on także był szklaną figurą, którą można przejrzeć na wylot. Gdy odezwała się po dłuższej chwili, ton jej głosu był niemalże obojętny, jak gdyby opowiadała o kimś innym, kimś, kogo los jest jej niezbyt drogi.
– Na początku byłam chora z samotności. Wołałam swoich rodziców, dworzan, służbę. Przerażona biegałam po pałacu i lesie, nawołując i błagając, by ktokolwiek odpowiedział. Nie było tu jednak nikogo poza szklanymi zwierzętami. Potem zrozumiałam, że jestem tu zupełnie sama i że nie ma stąd wyjścia. Początkowo usiłowałam niszczyć wszystko, co nawinęło mi się pod rękę, jednak następnego dnia nie było nawet śladu po uszkodzeniach. Z czasem gniew ustąpił miejsca rezygnacji. Pozostała mi tylko wiara i oczekiwanie. Mijały dni, miesiące, lata… Gdy w końcu zrozumiałam, że nikt nie przyjedzie, skoczyłam z góry, jednak i ta droga ucieczki okazała się dla mnie zamknięta. Nazajutrz ocknęłam się we własnej komnacie. Żyłam, lecz tego dnia umarła moja nadzieja. Od tamtej pory już nie czekałam. Spacerowałam po pałacu, łąkach, lesie, oswajałam zwierzęta i obserwowałam, jak zmienia się niebo. Nauczyłam się tutaj żyć, w ciszy zakłócanej jedynie dzwonieniem szkła. Z biegiem lat zaczęłam przywiązywać się do tego miejsca, było przecież całym moim światem. Więzieniem, ale także domem. Zapomniałam o swoim poprzednim życiu. Zapomniałam dźwięki i zapachy. Zapomniałam, czym jest dotyk i ciepło. W końcu przestało mi ich brakować i zaczęłam uważać się za szczęśliwą. Wszystko było przecież, jak trzeba.
– Nie było jak trzeba… Było źle a dzisiaj możesz to zmienić.
– Czy nie rozumiesz? – jej głos nadal był spokojny, cichy, monotonny – Ja już nie potrafię inaczej żyć. Stałam się częścią tego miejsca, jego sercem. Nie pamiętam już niczego innego. Nie umiałabym stąd odejść, tak jak nie umiałabym już niczego poczuć. Spóźniłeś się… a może… Może zawsze było za późno. Przybyłeś tutaj na próżno – jednym, gwałtownym gestem podwinęła szeroki rękaw sukni, odsłaniając rękę z przezroczystego, zimnego szkła.

Baśń trzecia

Prześwietlony słońcem las wydawał się łagodny i przyjazny. Szmer nieodległego potoku mieszał się z delikatnym szumem liści. Powietrze było czyste i chłodne, przesycone wonią żywicy i mokrego listowia. Wędrowiec wiedział, że po zachodzie, gdy puszcza utonie w cieniu, wszystko stanie się obce i nieprzychylne, jednak nie obawiał się tego. Początkowy niepokój, ogarniający go każdego wieczora, z czasem przekształcił się w zwykłą ostrożność. Ścieżka, którą teraz podążał mężczyzna, jedna z tysiąca wydeptanych niewiadomo przez kogo dróżek, pięła się w górę. Tego też się nauczył – zawsze była jakaś droga. Czasem trzeba było uzbroić się w cierpliwość, by natrafić na tę, wiodącą akurat w obranym przez niego kierunku, jednak nieodmiennie w końcu się pojawiała – za kępą krzewów, łąką, nad strumieniem. Wierzył, że one go prowadzą. Ostatecznie był bohaterem baśni. Lubił tę myśl i cieszył się swą wędrówką, ani przez chwilę jednak nie zapominając o jej celu.

Tego dnia bór po raz kolejny ukołysał go do snu, nazajutrz jednak dotarł do miejsca, gdzie las przechodził w gęste zarośla kosodrzewiny i jałowca. Poskręcane od gwałtownych górskich wichrów krzewy rozścielały nisko swoje gałęzie, pozwalając dostrzec zielone pasmo hal i, ponad nimi, ciemne, nieregularne masywy skał. Ostatnie wąskie ścieżki wyprowadziły mężczyznę na łąki, gdzie odpoczął, podziwiając rozciągający się stąd widok. Porośnięte puszczą zbocza i doliny przechodziły w równinę, ciągnącą się aż po horyzont. Wiedział, że gdzieś tam, daleko stąd zaczynały się pierwsze osady i pola. Jeszcze dalej, w bogatej i dumnej stolicy znajdował się pałac jego ojca. Książę podumał chwilę nad losem pozostawionych bliskich, po czym wstał i zdecydowanym krokiem podążył w górę zbocza. Wkrótce pozostawił za sobą nagrzane słońcem trawy, ponad którymi unosiły się barwne górskie motyle i dotarł do miejsca, gdzie spomiędzy skał pokrytych żółtymi skorupami porostów wyrastały tylko nieduże, płożące roślinki. Im wyżej, tym było ich mniej. Coraz ostrzejszy wiatr zaczął dawać się wędrowcowi we znaki. Niebawem przyszło mu wspinać się po skałach.

Przenocował na przełęczy, po raz pierwszy bez najmniejszego chociażby ogniska. Rankiem zszedł do doliny, w której rozrzucone pomiędzy kępami kosodrzewiny jeziora przypominały ogromne odłamki zwierciadeł. W ich gładkich taflach odbijało się płynące ponad nimi niebo. Po przeciwnej stronie doliny wznosił się kolejny masyw. Tym razem wędrowiec widział wyraźnie białe jęzory lodowca, spływające po ciemnych zboczach i migoczące wstęgi strumieni poniżej. Po prawej stronie dolina ciągnęła się w dół, pomiędzy szare grzbiety gór, by u wylotu napełnić się lasem. Mężczyzna zatrzymał się tutaj na kilka dni, by nabrać sił przed ostatnim, najtrudniejszym etapem wyprawy.

Śnieg jarzył się bielą, światło migotało na ściankach lodowych kryształków. Mroźne, rzadkie powietrze zdawało się parzyć. Ostrożnie, choć zdecydowanie książę wybijał sobie kolejne uchwyty. Od czasu do czasu zamarzłe grudy usuwały się spod jego nóg. Krajobraz dookoła był monotonny – nachylona, skrząca się powierzchnia śniegu. Dolinę już dawno zasłoniła warstwa chmur, wolno przepływających pomiędzy wystającymi ponad nie szczytami. Mężczyzna wspinał się wytrwale, robiąc jedynie krótkie przerwy na wypoczynek. Po raz pierwszy od długiego czasu bał się nadejścia nocy, nie wiedząc, czy ciepłe ubranie ochroni go przed zimnem.

Tymczasem wieczór nadchodził nieubłaganie, a wraz z nim coraz dotkliwszy mróz. Białe, ostre światło pomału przechodziło w coraz cieplejsze odcienie, by na końcu obrysować krwistą purpurą postrzępione grzbiety i zabarwić czerwienią chmury. Wędrowiec zatrzymał się i zaczął wykopywać sobie jamę w śniegu, gdy nagle jego uwagę przykuł migotliwy, pomarańczowy blask, jaki dostrzegł daleko w górze. Początkowo myślał, że to po prostu odbicie słonecznych promieni, jednak blask ów nie zgasł po zachodzie. „Czyżby już tutaj?” pomyślał, starając się powściągnąć entuzjazm. Zrezygnował z przygotowywania sobie schronienia i zmusił się do dalszego wysiłku.

Światło wskazywało mu drogę, wyraźne i jasne. Nie myślał już o ciemniejącym niebie, na którym powoli zapalały się zimne gwiazdy. Zapomniał o mrozie coraz dłuższymi igłami wbijającym się mu w ciało. Dostrzegał coraz więcej szczegółów. Kilka ciemnych kształtów, wyraźnych na tle blasku, nabierało konturów ludzkich sylwetek. Mężczyzna zauważył, że światło pochodzi od ognia, którego płomienie w niezwykły sposób opierały się wiatrowi. To jeszcze bardziej utwierdziło go w przekonaniu, że dotarł do celu.

Sylwetki okazały się kamiennymi rzeźbami, sięgającymi mu do piersi. Przedstawiały sześciu brodatych mężczyzn. Posągi otaczały kamiennym kręgiem pierścień ognia. Jęzory płomieni wystrzeliwały prosto ze śniegu, który nie topniał pomimo żaru. Za ich migotliwą zasłoną wędrowiec dostrzegł kontury sarkofagu. Odłożył wszystkie niepotrzebne rzeczy, odmówił modlitwę, zamknął oczy, po czym wkroczył prosto w ogień. Ból przeniknął go do szpiku kości, jednak tylko na kilka sekund. Gdy ośmielił się rozewrzeć powieki, stał wewnątrz pierścienia, tuż przed trumną o wieku wykonanym z górskiego kryształu. Przez chwilę po prostu stał i patrzył, zdumiony i zachwycony. Nie we wszystkim legendy były zgodne z prawdą – włosy księżniczki miast być „czarne jak heban” przywiodły mu na myśl promienie zachodzącego ponad górami słońca. Rację natomiast mieli bardowie, nazywając ją najpiękniejszą z kobiet. Mężczyzna ostrożnie uniósł wieko. Powoli wyciągnął rękę i przesunął dłonią po rękawie jej purpurowej sukni. Potem ośmielił się dotknąć włosów dziewczyny, rozrzuconych na białych poduszkach na podobieństwo otaczającego trumnę ognistego pierścienia. Jej policzek był ciepły, a gdy mężczyzna pochylił się nad księżniczką, poczuł na twarzy jej oddech. Pocałował ją, może nawet nieco zbyt gwałtownie. Tak, jak przepowiedziano w baśniach, otworzyła oczy. Były lodowato niebieskie, lecz migotały w nich złociste plamki. I radość. Objęła go, mocno i zdecydowanie. Nie pozwoliła mu odsunąć się od siebie, przerwać pocałunku, odezwać się nawet. Chwila opamiętania nadeszła, gdy już leżał obok niej w sarkofagu, który okazał się na tyle duży, by pomieścić ich oboje. Zbyła jego obiekcje niecierpliwym machnięciem dłoni a on z radością odsunął od siebie rozważania na temat etykiety. Ostatecznie byli tu sami i pragnęli tego samego.

Dopiero następnego ranka oświadczył jej, że zamierza zabrać ją do swojego pałacu. Nie była zdziwiona. Droga powrotna okazała się prostsza, niż się obawiał. Miał wrażenie, jakby dystans się skrócił a stromizny złagodniały. Śnieg stał się puszysty i miękki, choć wcale nie usuwał im się spod nóg. Było też o wiele cieplej. Łąki rozkwitły, iglaste krzewy zdawały się rozstępować przed nimi a w lesie czekała szeroka droga, która poprowadziła ich prosto do miejsca, gdzie zostawił swoich rycerzy.

Jego lennicy powitali księżniczkę z niedowierzaniem ale też wszelkimi honorami. Gdy wracali, wieści podróżowały przed nimi. Wjazd do stolicy stał się okazją do święta. Mieszczanie krzyczeli i rzucali kwiaty, królewscy trębacze grali a pałacowa gwardia utworzyła szpaler wzdłuż głównej ulicy. Kilkanaście dni później odbyło się huczne wesele. Trzy miesiące, które nastąpiły po nim, były najszczęśliwszym okresem jego życia. Radość burzyły księciu tylko obserwowane tu i ówdzie nieprzychylne spojrzenia, jakimi obdarzano księżniczkę, szepty i ukradkowe gesty „na odpędzenie złego”. Bagatelizował je jednak, uważając, że z czasem poddani zaakceptują jego wybrankę.

Nie miał się o tym przekonać. Pewnego dnia, gdy obudził się rankiem, po prostu jej nie było. Z początku myślał, że wstała wcześniej i udała się na spacer do ogrodów, jednak nie znalazł jej tam. Gdy nie pojawiła się na śniadaniu, zapytał o nią gwardzistę. Żołnierz popatrzył na następcę tronu nierozumiejącym wzrokiem, po czym oświadczył, że tej nocy przecież książę spał sam. Zdziwiony wypytywał innych ludzi, zawsze z tym samym skutkiem. Nikt niczego nie pamiętał. Żadnego ślubu nie było, księżniczki nie było, ba – nawet jego wyprawy nie było. Rozpytywał gdzie się dało, ale osiągnął tylko to, że zaczęto uważać go za szaleńca. Któregoś dnia ojciec zawezwał go, by kategorycznie oświadczyć, iż dla dobra kraju musi natychmiast przestać. Uległ mu, zwłaszcza, że pomału sam zaczynał wierzyć, iż wszystko to było tylko snem. Poślubił więc kobietę, którą mu wybrano i która powiła mu dwóch synów.

Mijały lata. Gdy najstarszy syn osiągnął wiek męski, król przekazał mu władzę, po czym pewnej nocy wymknął się ze swego pałacu i wyruszył, by raz jeszcze przebyć drogę, która niegdyś doprowadziła go do rudowłosej księżniczki.

Tym razem wszystko było trudniejsze. Szedł znacznie wolniej, za to męczył się dużo szybciej. Musiał się często zatrzymywać i miewał kłopoty z upolowaniem jakiejkolwiek zwierzyny, którą mógłby się posilić. Dotarł do gór, choć zajęło mu to znacznie więcej czasu niż poprzednio, przeszedł pierwsze pasmo, dolinę i wspiął się na najwyższy masyw.

Nie spodziewał się pomarańczowego światła, jednak było tam, dokładnie takie samo, jak w jego wspomnieniach. Niestety, nie zdołał dotrzeć do niego jeszcze tego samego dnia, w którym wkroczył na lodowiec i musiał przeczekać noc. Było zimno, przeraźliwie zimno, potem zaś przestał już czuć cokolwiek.

Obudziło go ciepło. Otworzył oczy i rozejrzał się. Siedział tuż obok pierścienia płomieni otoczony kamiennymi… Nie kamiennymi. Pochylało się nad nim sześć postaci. Jedna z nich wyciągnęła do niego róg z gorącym miodem. Wahał się przez chwilę, po czym sięgnął i wypił. Powiódł wzrokiem po nieznajomych.
– Kim jesteście?
– Strażnikami – odparł jeden z mężczyzn.
– Przecież byliście…
– Śnimy wraz z nią, jednak kiedy trzeba, możemy się obudzić. Tak jak teraz…
– Pragnęliśmy ci pomóc. Nie mogliśmy pozwolić ci umrzeć – odezwał się kolejny – Wiemy, jak ją kochałeś. Wszyscy ją kochaliśmy.
Wstał. Nie przeszkodzili mu. Podszedł do płomieni. Gdy przez nie spojrzał, dostrzegł trumnę i zarys leżącej w niej kobiety.
– Nie możesz już tam wejść. Jeśli spróbujesz, ogień cię pochłonie – odezwał się trzeci.
– Dlaczego? Jest moją żoną.
Trzech spośród nieznajomych uśmiechnęło się smutno, dwóch skrzywiło twarz w ironicznym grymasie, jeden wzruszył ramionami.
– Posłuchaj… – zaczął najstarszy z nich – Ona już do ciebie nie wróci. Odnalazłeś ją, zabrałeś ze sobą, byliście razem przez jakiś czas… Potem wróciła tutaj.
– Ale po co?
– Jak to po co? – odezwał się ten, który wzruszał ramionami – By śnić. O tobie też.
– Dlaczego śnić?
– Jak ty niczego nie rozumiesz – głos należał do jednego z tych, którzy do tej pory milczeli – Popatrz na siebie. Kim teraz jesteś? Zestarzałeś się, niebawem umrzesz. Chciałbyś dla niej takiego losu?
Mężczyzna nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.
– Ona tu pozostanie. Będzie spać i śnić, całe wieki.
– Uwierz, tak jest lepiej. Ona naprawdę jest szczęśliwa.
– W swoich snach wciąż jest z tobą.
– Wiemy, że to bolesne – powiedział mężczyzna, który poczęstował go miodem – Taki był jednak jej wybór. Żaden z nas nie potrafił jej powstrzymać.
– Ale… co ja mam zrobić?
– Zejdź z powrotem w doliny – rzekł najstarszy – Wróć do swych bliskich i dożyj swoich dni w spokoju.
– Jeśli chcesz, sprawimy, byś zapomniał.
– Nie chcę zapominać. Nie chcę jej zostawiać.
Mężczyźni popatrzyli po sobie. Kilku westchnęło.
– Jeśli tak, cóż… Możesz zasnąć razem z nami. Wtedy spotkasz ją znowu i wszystko będzie tak, jak pragnąłeś.
Milczał długo. Popatrzył jeszcze raz w płomienie, potem spojrzał w dół – w stronę skrytej wśród chmur i mroku doliny. Uśmiechnął się lekko. Przegarnął dłonią siwiejące włosy.

Księżniczka spała i śniła – nieziemsko piękna, zamknięta w kryształowej trumnie. Blask ognia nadawał ciepły odcień jej skórze i pogłębiał czerwień włosów. Po zewnętrznej stronie pierścienia pomarańczowe światło rysowało miękkie cienie na siedmiu kamiennych posągach.