Beatrycze Nowicka Opowiadania

Pani na zamku

Korytarz był długi i ciemny. W powietrzu na różnych wysokościach wirowały świecące perłowo czworościany. Ich blady, przyćmiony blask pulsował miarowo w takt uderzeń serca Aile. Dziewczyna szła szybkim, pewnym krokiem. Czarny, miękki dywan tłumił wszelkie odgłosy. Dotarła do rozwidlenia i bez wahania skręciła w lewo. Prawy korytarz sprawdziła już wcześniej – prowadził do biblioteki. Na początku chciała zapamiętać jak najwięcej ze znajdujących się w niej rękopisów, jednak było to niemożliwe. Dopóki czytała, wszystko zdawało się mieć sens, jednakże, gdy tylko zamykała księgę, w jej pamięci pozostawały tylko mdłe, rozmywające się obrazy i strzępy niewiele znaczących zdań. Zrezygnowała więc z prób zdobycia wiedzy. Przychodziła tam, bo gdy czytała, ogarniało ją uczucie pewności i bezpieczeństwa. Wszystko wydawało się proste i zrozumiałe. Była w domu i była sobą.

Poza tym, nie wiedziała, jak długo jeszcze będzie mogła korzystać z biblioteki. Zamek zmieniał się w sposób nieprzewidywalny – pojawiały się nowe korytarze, wieże i schody, stare natomiast znikały. Nigdy nie udawało jej się dostrzec jakiejkolwiek prawidłowości. Nie przejmowała się tym zbytnio. Nieważne jak dziwny, był to jej pałac. Wiedziała, że nie może jej tutaj spotkać żadna krzywda. To miejsce potrzebowało jej. Dlatego teraz bez lęku otworzyła pierwsze drzwi napotkane w lewym korytarzu. Chłodny, wilgotny wiatr uderzył ją w twarz. Na zewnątrz było dość ciemno. Spojrzawszy w górę, Aile dostrzegła migotliwe refleksy i dopiero po pewnej chwili zdała sobie sprawę, że patrzy na taflę wody. Strzeliste, grafitowe wieżyce zamku pięły się w jej stronę, z ich srebrzystych hełmów odrywały się ogromne krople i rozbijały się o powierzchnię nad głową dziewczyny, wywołując serie rozchodzących się koliście fal. Podeszła do złotej balustrady wyrzeźbionej na podobieństwo pędów powojnika i wychyliła się, by popatrzeć w dół, gdzie mury zamku ginęły w upstrzonej gwiazdami ciemności. Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie i wróciła na korytarz.

Następne drzwi znajdowały się dopiero na jego końcu. Otworzyły się bezgłośnie, gdy tylko Aile do nich podeszła. Prowadziły na dziedziniec otoczony krużgankami. Ściany pałacu były tutaj jasnoszare. Cienkie filary podtrzymujące pięć kolejnych kondygnacji nachylały się w stronę centrum dziedzińca tak, że kolejne poziomy były wysunięte przed poprzednie. Tym razem ponad dachami rozpościerało się zwyczajne ciemnoniebieskie niebo. Pośrodku dziedzińca wyrastało rozłożyste drzewo. Jego bezlistne gałęzie pokryte były białym puchem, który przez cały czas opadał. Gdy podeszła bliżej, przekonała się, że to płatki śniegu. Dotknęła chropowatej gałęzi drzewa i przez dłuższą chwilę przypatrywała się wirującym śnieżynkom. Srebrna wiewiórka zbiegła po pniu i opartym o niego ramieniu dziewczyny. Aile ostrożnie wyciągnęła drugą rękę, chcąc pogłaskać zwierzątko, to jednak zwinnie zeskoczyło i pobiegło w stronę jednego z narożników dziedzińca. Podążyła za nim i znalazła uchylone czerwone drzwi. Przeszedłszy przez nie, trafiła na klatkę schodową. Wybrała drogę w górę. Kolejne drzwi wyprowadzały ją na krużganki na coraz wyższych poziomach. Wchodziło się z nich do komnat sypialnych i salonów. Na poziomie pierwszym wszystkie pomieszczenia urządzono w kolorach niebieskich – każdy w innym odcieniu, od bladobłękitnego, aż po ciemny granat. Wyłożono je miękkimi dywanami, ściany zaś zdobiły delikatne wijące się wzory, zaledwie o pół tonu ciemniejsze bądź jaśniejsze od tła. Aile znalazła tam marmurowe kominki, w których płonął błękitny ogień, olbrzymie łóżka z baldachimami, eleganckie meble, lustra w srebrnych ramach najróżniejszych kształtów i rozmiarów oraz okrągłe stoliki, na których stały kryształowe karafki z niebieskawym płynem i kieliszki. Sprawdziła, jak smakuje zawartość jednej z nich. Napój był chłodny i orzeźwiający, trudno jednak było określić jego smak. Z okna każdej z komnat rozpościerał się inny widok, wszystko to jednak były zimowe pejzaże. Gdy dziewczyna otworzyła jedno z nich, do pokoju wdarło się zimne powietrze. Wyjrzała, jednak okno znajdowało się zbyt wysoko, by mogła zejść bądź zeskoczyć i zagłębić się w ośnieżonym iglastym lesie.

Drugi poziom był brązowy – ściany komnat wyłożono boazerią, nie było kominków, za to na dużych kwadratowych stołach stały miedziane lichtarze w kształcie korzeni drzewa. Płonące w nich świece rozświetlały wnętrza łagodnym blaskiem, za oknami bowiem panował półmrok jesiennego zmierzchu. W kątach pokojów stały zegary, każdy z nich – co nie było zresztą dziwne, wskazywał inną godzinę. Nie było żadnych luster, znalazła za to kilka dużych obrazów przedstawiających wiejskie pejzaże w sepii. W dużych miedzianych misach leżały orzechy, rodzynki i inne bakalie. Ani śladu wiewiórki. Kolorem trzeciego poziomu była czerwień. Wszystkie okna wychodziły tam na morze, nad którym zachodziło słońce. Aile poczuła się senna, więc zwinęła się na jednym z łóżek i zasnęła. Śniło jej się duże miasto, samochody, beton, szkło i uliczny gwar. I tym razem niezbyt ją to zdziwiło – gdzieś wewnątrz zdawała sobie sprawę, że te obrazy w jakiś sposób do niej przynależą. To nie było ważne. Nie teraz. Wiedziała jednak, że zazwyczaj zamek zmienia się właśnie po tego typu snach. Dlatego, gdy tylko się zbudziła (słońce za oknem zachodziło tak samo, jak wtedy, kiedy się kładła) zbiegła na dziedziniec i powędrowała ciemnym korytarzem.

Biblioteka znajdowała się na swoim miejscu, jednakże drzwi, którymi Aile weszła do tego skrzydła, nie prowadziły już na ogromny, wyłożony sześciokątnymi płytkami dziedziniec, ponad którym wiatr przewiewał tumany pomarańczowego pyłu. Zamiast tego znalazł się za nimi park otoczony wysokim, porośniętym bluszczem murem. Na ciemnoczerwonym niebie nad parkiem świeciły trzy szkarłatne słońca, zalewając wszystko krwawą poświatą. Liście starych drzew o zwieszających się aż do ziemi giętkich gałęziach szeleściły cicho. Krzewy, którymi obsadzono wysypane białymi kamykami alejki, kwitły drobnymi czerwonymi kwiatuszkami, wydzielającymi intensywny, ciężki zapach. Wszystkie dróżki zbiegały się promieniście w centrum parku, gdzie stała niewielka fontanna ozdobiona rzeźbą skrzydlatego chłopca, z którego dłoni tryskały strugi wody. Na skraju fontanny siedziała wiewiórka. Na widok Aile przestała pić i przez chwilę przyglądała się dziewczynie dużymi, brązowymi ślepkami. Potem zeskoczyła z krawędzi i zniknęła wśród krzewów. Aile pospacerowała jeszcze przez jakiś czas alejkami, kilka razy przysiadając na ławkach o ażurowych oparciach z czarnego metalu. Trzy słońca zaszły za murem i zaczęło się ściemniać, po czym w którymś momencie zapłonęły zielone latarnie. Dziewczyna uznała, że na razie już jej się tu znudziło, więc udała się do biblioteki, gdzie zresztą zasnęła na jednym z miękkich foteli. Tym razem nic jej się nie śniło i po wstaniu stwierdziła, że należy zbadać nową część zamku.

Wspięła się na czwartą kondygnację krużganków, gdzie pokoje były fioletowe, a ich okna wychodziły na brzask w górach. Tutaj znów znajdowały się lustra – tym razem w złotych ramach udekorowanych geometrycznymi wzorami. Źródłem światła były świece umieszczone w kryształowych żyrandolach. Na owalnych stołach ustawiono złote półmiski z owocami. Piąty poziom był zielony i najweselszy ze wszystkich. Okna wychodziły tu na wiosenny ogród, pełen słońca, śpiewu ptaków i zapachu kwitnących owocowych drzew. Komnaty były jasne i przestronne. Obrazy na ścianach przedstawiały ludzi w bogatych strojach i sztywnych pozach. Dziewczyna dokładnie przyjrzała się każdemu z portretów. Niektóre twarze wydawały się znajome – Aile pamiętała je ze swoich snów. Schody, które zaczynały się za czerwonymi drzwiami wiodły jeszcze wyżej. Powędrowała nimi i dotarła na szczyt wieży. Gdy wyszła na zewnątrz, okazało się, że znajduje się na wierzchołku latarni morskiej. Dzień był deszczowy. Szare, skłębione chmury przetaczały się po niebie, morze było ołowianoszare i wzburzone. Jego fale z hukiem rozbijały się o ciemne skały gdzieś w dole. Drobne kropelki siekły Aile po twarzy. Kilka mew siedzących na balustradzie zerwało się na jej widok z krzykiem i poleciało w stronę odległego lądu – szarych klifów zwieńczonych soczystą zielenią trawy.

Dziewczyna poczuła chłód, wróciła więc do środka, zeszła w dół i wybrała się do parku. Spacerując po nim, odkryła małą, zarośniętą bluszczem furtkę, która wyprowadziła ją na zewnątrz. Znalazła się w brzozowym lesie. Odruchowo już spojrzała w górę i tym razem zamiast nieba dostrzegła sklepienie wyściełane miliardami przezroczystych kryształów. Obejrzała się za siebie – kryształowe sklepienie ciągnęło się także ponad murem. Oczywiście nie miała zamiaru wracać do szkarłatnego parku. Po raz pierwszy wyszła poza mury zamku. Bała się trochę opuszczać przyjazne jej miejsce, jednak ciekawość okazała się silniejsza i Aile powędrowała w głąb lasu, przedzierając się przez gęste poszycie z krzaków dzikich róż. Natrafiła na wąską ścieżkę, która zaprowadziła ją na polankę nad potokiem. Dalej znów były chaszcze a za nimi kryształowa ściana jaskini. Aile wróciła nad strumyk, gdzie znów dostrzegła wiewiórkę. Tym razem zwierzątko nie uciekło. Podeszła do niego powoli i przykucnęła. Ostrożnym ruchem wyciągnęła rękę z kilkoma orzechami zabranymi z brązowej sali. Wiewiórka uniosła pyszczek i przednie łapki, po czym zamieniła się w wysokiego, szczupłego chłopaka o trójkątnej, delikatnej twarzy, ubranego w szarą koszulę i bladoniebieskie spodnie. Chłopak uśmiechnął się, wyciągnął rękę i dotknął Aile. Jego dłoń o długich, smukłych palcach była miękka i ciepła. Dziewczyna przestraszona cofnęła rękę. On zdziwił się najwyraźniej i zmartwił. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, nim jednak zdążył otworzyć usta, ze wszystkich stron rozległ się świdrujący trzask, a zaraz po tym na ich głowy posypał się deszcz przezroczystych kryształów. Tuż obok o ziemię uderzył większy kawałek skały. Chłopak chwycił Aile za ramię i pociągnął w stronę pałacu, zdołał jednak przebiec zaledwie kilka kroków, nim na powrót zamienił się w wiewiórkę. Zwierzątko obejrzało się na dziewczynę, po czym pognało ścieżką. Aile pobiegła za nim, niezdarnie osłaniając głowę rękami. Do furtki dotarła chyba w ostatniej chwili, gdyż tuż po tym, jak ją przekroczyła i zatrzasnęła, rozległ się potworny łomot. Odczekała chwilę, po czym spróbowała otworzyć drzwi, te jednak były zamknięte. Rozejrzała się za wiewiórką. Zwierzątko zniknęło. Po raz pierwszy Aile poczuła się naprawdę nieswojo. Co by się stało, gdyby jaskinia zawaliła się jej na głowę. Czy to było ostrzeżenie? Poza zamkiem najwyraźniej mogło być niebezpiecznie. Żeby się uspokoić, poszła do biblioteki i czytała tam tak długo, jak mogła, a potem zmęczona położyła się spać w jednym z niebieskich pokoi.

We śnie zobaczyła chłopaka z brzozowego lasku. Leżała w jakimś pomieszczeniu na łóżku a on trzymał ją za rękę, pochylał się nad nią i szeptał:
– Wracaj.
Jego dotyk, jego oddech, nagle miała wrażenie, że przypomina sobie o czymś ważnym, choć nie potrafiła skonkretyzować żadnej myśli. Zrozumiała tylko swoje uczucie – w owej chwili chciała naprawdę znaleźć się tam, obok niego. Wtedy nagle obudziła się, sama na ogromnym łożu pod miękką kołdrą w kolorze ultramaryny. Nad jej głową w powietrzu wirowały dwie niewielkie świetliste postaci skrzydlatych wróżek. Pomachały jej, wykonały jeszcze kilka skomplikowanych figur, po czym wleciały prosto w wiszące naprzeciw łóżka ogromne lustro. Przez chwilę widziała je jeszcze, tańczące wewnątrz zwierciadlanego pokoju, potem wyleciały przez otwarte drzwi i zniknęły jej z oczu. Aile podeszła do lustra i wyciągnęła rękę. Powierzchnia zwierciadła była twarda i zimna. Dziewczyna nie zastanawiała się długo – powędrowała do szkarłatnego parku sprawdzić, czy furtka do zawalonej jaskini jeszcze tam będzie. Nie znalazła jej jednak, zresztą tego właśnie się spodziewała. Obeszła dokładnie cały park, nie znajdując już w murze żadnych przejść. Natrafiła za to na uroczą altankę skrytą w gąszczu krzewów bielunia. Ogromne, dzwonowate kwiaty świeciły swoim własnym mlecznym światłem. Pachniały odurzająco. Aile weszła do altany i siedziała tam długo, przyglądając się mozaice na podłodze, która zmieniała się na jej oczach, by ostatecznie ukazać twarz z jej snu. Po raz kolejny poczuła niepokój. Miała wrażenie, że pojawiło się jakieś zakłócenie. Niemożliwe, uspokoiła się w myślach. Tutaj żyła tylko ona. Aż do niedawna. Do czasu, gdy pojawił się chłopak. Kim był i czego od niej chciał? Czy jest dla niej zagrożeniem? Co powinna zrobić? Poszła do biblioteki. Może tym razem znajdzie tam jakąś wskazówkę. A jeśli nawet nie, to czasami po pobycie tam śnili jej się ludzie spoza pałacu, z tamtego świata, którego częścią kiedyś była. Może kolejny sen przyniesie odpowiedź?

Ku ogromnemu rozczarowaniu Aile prawy korytarz kończył się ślepo. Oczywiście, powinna pogodzić się z utratą biblioteki, jednak tym razem zaczęła się bać. Zwiedziła wszystkie pozostałe otwarte miejsca, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Na dziedzińcu obok śnieżnego drzewa pojawił się wąski szyb, wewnątrz którego kręte schody prowadziły w dół, poza tym nic się nie zmieniło. Zeszła pod dziedziniec i znalazła się w korytarzu oświetlonym przez pochodnie tkwiące w spatynowanych uchwytach w kształcie jaszczurek. Przejście kończyło się okrągłym pomieszczeniem, którego ściany ozdobiono freskami przedstawiającymi szereg postaci. Każda z nich stała w sztywnej pozie, ciężkie fałdy szat spływały do ziemi. Na wszystkich twarzach malował się ten sam spokojny uśmiech. Migotliwe światło pochodni odbijało się w złotym tle fresku. Wszystko było dobrze. Coś zniknęło, coś się pojawiło. To był nadal jej zamek. Uspokojona wróciła na dziedziniec i poszła spać na zieloną kondygnację.

Znowu była w tamtym pokoju. Tym razem zobaczyła więcej szczegółów. Zapamiętała metalową ramę łóżka i stojące obok niego urządzenia. Chłopak też tam był. Tym razem nic nie mówił. Głaskał ją po twarzy. Obudziła się zła, ale złość tę szybko zastąpiła ciekawość.

Korytarz za drzwiami, którymi dotarła po raz pierwszy na dziedziniec śnieżnego drzewa, wyglądał zupełnie inaczej. Był wysoki i jasny. Miał krzyżowo-żebrowe sklepienie a w znajdujące się po jego prawej stronie wysokie, ostrołukowe okna wprawiono barwne witraże przedstawiające mityczne zwierzęta. Sączące się przez nie kolorowe światło malowało nieregularne plamy na ścianie naprzeciwko. Na końcu korytarza znajdowały się masywne ciemnoniebieskie wrota ze srebrnymi okuciami i klamką o kształcie łba jednorożca. Gdy tylko Aile je uchyliła, uderzyła w nią fala ciepłego i wilgotnego powietrza.

Znalazła się w ogromnej oranżerii pełnej egzotycznych roślin. Całe pomieszczenie miało kształt półkuli zbudowanej z mlecznych szyb oprawionych w czarne metalowe ramy o nieregularnych kształtach. Wypełniało je ciepłe, lekko żółtawe światło, zdające się padać ze wszystkich stron jednocześnie. Skąpane w blasku rośliny pyszniły się dziesiątkami odcieni zieleni. Były tutaj figowce o delikatnych liściach, olbrzymie paprocie, palmy, bambusy, drzewa pomarańczowe oraz inne, których nazw Aile nie mogła sobie przypomnieć. Dookoła pni i przy ścianach pięły się rozliczne pnącza, niektóre także obsypane kiściami kwiatów. Już stojąc w progu, dziewczyna dostrzegła kilka orchidei rosnących na gałęziach innych drzew. Weszła i zamknęła za sobą drzwi. Dróżka z kamiennych kafelków zaprowadziła ją na środek, gdzie pod palmami znajdowała się zielona ławeczka oraz maleńkie wodne oczko, w którym pływały kolorowe ryby. Na jednym z pni Aile dostrzegła błękitnego gekona, w innym miejscu udało jej się wypatrzyć trójrogiego kameleona. Powędrowała do naprzeciwległej ściany, potem obeszła oranżerię dookoła, nie było tam jednak kolejnego przejścia. Co nie musiało oznaczać, że żadne się nie pojawi. Niepotrzebnie zamartwiała się zniknięciem biblioteki. To miejsce powinno wynagrodzić jej tamtą stratę. A park – może i lepiej, może po prostu zamek odcinał te sektory, w pobliżu których wystąpiło zakłócenie.

Przez następne dni nic już więcej nie znikło, natomiast w oranżerii pojawiły się dziesiątki kolibrów. Niektóre z nich były wielkości wróbli, inne zaś tylko niewiele większe od trzmiela. Aile mogła przyglądać się im godzinami, podziwiając skrzące się opalizującymi kolorami piórka, różnej długości dzioby, a przede wszystkim niezwykły sposób latania małych ptaszków. Jak dotąd ani przez chwilę jej to nie nudziło. Spędzała w oranżerii całe dnie i dopiero, gdy zaczynała czuć senność, opuszczała ją i wracała do komnat przy dziedzińcu. Nie pamiętała żadnych snów, chociaż czasem tuż po przebudzeniu w jej głowie tłukły się echa słów, których nie potrafiła rozpoznać, a przed oczami majaczyły niewyraźne powidoki.

Chłopak czekał na nią oparty o pień drzewa, na którym zamiast śniegu kwitły bladofioletowe, drobne kwiaty. Kiedy stanęła w czerwonych drzwiach, uniósł głowę. Czyżby to oznaczało początek kolejnych kłopotów? Nie pozwoli, by jakiś intruz panoszył się w jej zamku.
– Kim jesteś? – zawołała do niego od drzwi.
– Niewłaściwe pytanie – odpowiedział spokojnie tamten – Powinnaś raczej zapytać, kim ty jesteś.
Patrzył na nią uważnie. Jego twarz, skąd znała tę twarz? Pół dziecko, pół elf. Ciemnoblond włosy opadające na ramiona.
– Jestem panią tego zamku – odparła pewnie.
On zaśmiał się tylko.
– I tak i nie. Ile rozumiesz z tego, co cię otacza?
– Nie muszę rozumieć. Wystarczy, że czuję…
– To prawda, czujesz. Ale to nie wystarczy i przekonasz się wkrótce.
– Co chcesz przez to… – nie dokończyła, gdyż wysoko w górze rozległ się chrupot.
– Co ty robisz? Dlaczego niszczysz mój pałac?
– To ty go niszczysz. Odcinasz to, co mogłoby zagrozić temu miejscu. Palisz za sobą most.
– Ja tego nie…
– Ty – nie zważając na narastający trzask, nawet nie spoglądając w górę, zaczął ku niej iść. Tuż obok niego upadł fragment filara – Zdaję sobie sprawę, że jeszcze tego nie wiesz. To nieistotne. Wkrótce zrozumiesz. Masz niewiele czasu. Ona czeka na ciebie na dole. Będziesz musiała wybrać.
Był już całkiem blisko, gdy nagle czerwone drzwi zaczęły się same zamykać. Chłopak zdążył krzyknąć tylko „zapamiętaj mnie”, zanim zatrzasnęły się z głuchym łoskotem. Nie dobiegał zza nich żaden dźwięk. Aile próbowała je otworzyć, oczywiście bezskutecznie. Odwróciła się i dostrzegła, że schody prowadzą też w dół. Zaczęła schodzić, coraz niżej i niżej, w całkowitej ciemności.

Wreszcie stopnie skończyły się. Dziewczyna postąpiła kilka kroków, wyciągając przed siebie rękę. Niemal natychmiast pomiędzy czubkami jej palców zaświeciło malutkie błękitne światełko. W jego słabym blasku dostrzegła niski korytarz lekko opadający w dół. Nie wiedziała, jak długo nim schodziła. Światło w jej dłoni zmieniło kolor na pomarańczowy, potem stało się chłodnozielone. Na koniec zamieniło się w małego przezroczystego smoka, który usiadł na jej ramieniu. Niedługo później korytarz wypełnił się słabym poblaskiem i w oddali dostrzegła jasny owal wyjścia. Aile przyspieszyła kroku i wkrótce znalazła się na kolejnym dziedzińcu. Otaczały go wysokie budynki z popielatego kamienia o spadzistych fioletowych dachach i dużych ostrołukowych oknach. Wysmukłe wieże wbijały się w bladobłękitne niebo, na ich szczytach łopotały złociste proporce. Złote były także rzygacze w kształcie smoków. Najwspanialszy zaś widok rozpościerał się bezpośrednio przed nią. Była to budowla przypominająca gotycką katedrę – także popielata i wysoka, z dziesiątkami pinakli i latających przypór, wyrastających z jej boków na podobieństwo odnóży ogromnego pająka. Rzeźbiony portal przedstawiał mędrców, których pamiętała z fresku znalezionego pod dziedzińcem śnieżnego drzewa. Po obu stronach wejścia przycupnęły kamienne lwy. Świecący smok sfrunął z ramienia dziewczyny i przysiadł na otoczonej krzakami dzikich róż fontannie, by natychmiast zamienić się w rzeźbę. Aile pogłaskała lwy po kamiennych grzywach i podeszła do czarnych płaskorzeźbionych wrót, podziwiając znajdującą się dużo wyżej rozetę ozdobioną kunsztownym maswerkiem przedstawiającym pajęczynę i czające się w niej pająki.

Za bramą znajdowało się coś na kształt kruchty. Kolejne drzwi były szklane i zdołała dostrzec za nimi jakieś poruszające się obiekty. Okazały się one pięcioma małymi, skalistymi księżycami, wirującymi dookoła podwyższenia w głębi długiej hali. W katedrze panował półmrok, rozproszony zimnym, bladym światłem księżyców. Ściany i wysokie sklepienie były ciemnoniebieskie. Kiedy Aile wędrowała szpalerem filarów w stronę podwyższenia, odgłosy jej kroków odbijały się wielokrotnym echem. Dostrzegła zarysy czarno-srebrzystego tronu, jednak nic ponadto. Najmniejszy z księżyców przeleciał obok dziewczyny. Schwyciła go w ręce. Zatrzymał się, a gdy go puściła, powrócił na swoją orbitę.

Postąpiła jeszcze parę kroków, kiedy nagle wnętrze zalało jasne, słoneczne światło. Księżyce uniosły się do góry, by dalej wirować wysoko pod sufitem. Na tronie, który znajdował się kilka metrów przed nią, siedział jastrząb. Uniósł głowę znad trzymanego pomiędzy pazurami kłębu srebrzystego futerka i popatrzył na dziewczynę pomarańczowym okiem. Sekundę później na tronie siedziała kobieta ubrana w długą ciemnopurpurową suknię. Bogaty, błyszczący materiał spływał z tronu ciężkimi fałdami. Nieznajoma miała ciemne, wijące się włosy. Jej ręce obwiązane były bandażem. Oczy zasłaniała przepaska. Uśmiechnęła się do Aile, gdy ta wstępowała na kolejne stopnie podwyższenia, i w tej samej chwili dziewczyna pojęła, że postać na tronie jest nią samą.

– Rozumiesz, że nie możesz już dłużej czekać. Czas objąć władzę – głos kobiety na tronie był spokojny, lecz pobrzmiewała w nim determinacja.
Aile skłoniła głowę.
– Królestwo jest moje i tylko moje – powiedziały jednocześnie.
– Otworzę przed tobą wrota – podjęła postać w czerwonej sukni – Kiedy je przekroczę, będę już tylko…
– Sobą – dokończyła Aile.
Kobieta z zasłoniętymi oczami klasnęła w ręce. Wszystkie witraże pękły z przenikliwym brzękiem tłuczonego szkła. Migotliwy deszcz odłamków posypał się na posadzkę. Do środka wtargnęło chłodne, pachnące drzewami powietrze. Aile zobaczyła ciągnący się za oknami krajobraz – wzgórza, rzeki, zamki, lasy, pola, miasta i wsie. Właśnie wstawał dzień, wschodzące słońce zapalało kolory pejzażu. Kobieta w czerwieni wstała, jej tron rozsypał się w proch. Za nim była kolejna brama – otwarta. I schody prowadzące w rozpościerający się na zewnątrz katedry świat.
– Żadnych więcej murów. Żadnych ścian, ciasnych korytarzy i znikających drzwi.
– Tylko ja.

Aile wiedziała, że zza tej bramy nie będzie powrotu. Zrozumiała, na czym polega wybór. Stały teraz naprzeciw siebie – ona i ona. Wyciągnęła rękę i zdarła z twarzy kobiety w czerwieni opaskę. Nie było za nią oczu. Dookoła zaczęło robić się ciemno. Postąpiła jeszcze jeden krok, ostatni stopień, by zrównać się ze sobą i zajrzeć z bliska w dwa wypełnione czernią otwory. Ujęła w swoje dłonie twarz bezokiej, czując jednocześnie palce tamtej zaciskające się na jej ramionach. Pocałowała ją. Przez jej ciało przebiegła fala zimna, jednak nie przerwała. Kobieta w czerwieni zaczęła tracić swoją materialność, aż w końcu stała się tylko półprzejrzystą ciemną sylwetką, która zaczęła wtapiać się w Aile. Gdy połączenie dobiegło końca, dookoła w katedrze było już niemal całkiem ciemno. Dziewczyna odwróciła się od nowo otwartej bramy i wyszła z budowli przez kruchtę. Minęła kamienne lwy, raz jeszcze przyjrzała się smokowi na fontannie i zagłębiła się w korytarz. Przewędrowała go po omacku, dotarła na schody i wspięła się nimi w górę.

Na szczęście latarnia morska pozostała na swoim miejscu. Tak samo wzburzone morze, zachmurzone niebo i odległy brzeg. Aile zaśmiała się, wciągnęła głęboko powietrze i skoczyła.

Otworzyła oczy. Z trudem uniosła głowę i rozejrzała się po pomieszczeniu. Chłopak drzemał z głową opartą o poręcz krzesła. Poczuła, że trzyma w dłoni jego rękę. Ścisnęła ją lekko. Uniósł głowę.
– Wróciłam – wyszeptała.