Beatrycze Nowicka Opowiadania

Gideon z Dziewiątego (recenzja, 29.05.2023)

Nieopisane rozterki nastoletnich nekromantów

Tamsyn Muir, wyd. Papierowy Księżyc

Pierwszy tom trylogii „Zapieczętowany grobowiec”

Beatrycze Nowicka: 4/10

Obiecywałam sobie, że zagłosuję portfelem i przestanę sięgać po książki z tęczowymi wątkami, chyba że zostałyby napisane przez autorów, których znam i cenię. W przypadku „Gideon z Dziewiątego” zdecydowałam się jednak zaufać wydawnictwu Papierowy Księżyc. Zachęciły mnie także wzmianki o nagrodach literackich oraz tematyka – uznałam, że nekromanci w kosmosie to pomysł potencjalnie barwny. Niestety, na potencjalności się skończyło, bowiem pierwszy tom serii „Zapieczętowany grobowiec” podziela wady wielu literackich debiutów.

Powieść Tamsyn Muir jest kierowana do nastolatków i powiela znane schematy. Przedstawiciele ośmiu Domów, w większości będący rówieśnikami docelowych czytelników, zostają wezwani na planetę, gdzie muszą sprostać bliżej nieokreślonej próbie, mającej wyłonić liktorów – nieśmiertelnych przybocznych wiecznego cesarza. Czemu ten ostatni prowadzi rekrutację na tak ważne stanowiska wśród dzieciaków, właściwie nie wiadomo. Oczywiście pośród przybyłych znajdą się typowe postaci w rodzaju klasowej gwiazdy, jej knującej siostry bliźniaczki, wymuskanego młodziana z włosami na żel w charakterze świty wyżej wymienionych dziewczyn, trzymającej się na uboczu gotki, kujona-okularnika, czy wreszcie skrywającej tajemnice schorowanej ekscentryczki. Myślę, że warto także wspomnieć, iż tytułowa Gideon jest, a jakże, sierotą, o tajemniczym pochodzeniu i ponadprzeciętnych zdolnościach.

Wydawać by się mogło, że pomieszanie motywów typowych dla fantasy ze sztafażem SF doda całości nieco blasku. Niestety, Muir skąpi czytelnikowi informacji na temat wykreowanego przez siebie uniwersum. O poszczególnych Domach i ich specjalnościach odbiorca dowiaduje się niewiele. Podobnie o cesarzu, jego imperium oraz toczonej przez nie wojnie. Wydaje się, że autorka planowała zaskoczyć czytelnika w kolejnych tomach (mam nieodparte wrażenie, iż nieśmiertelny władca okaże się zły), osiągnęła jednak tylko tyle, że świat przedstawiony jest niedookreślony i nie przykuwa uwagi.

Po powieści dla nastolatków spodziewałam się przynajmniej wartkiej akcji, niestety główny wątek rozwija się niemrawo i przez długi czas nie wiadomo, o co właściwie chodzi. Byłoby to może intrygujące, gdyby Muir udało się wykreować atmosferę niepewności i zagrożenia – w moim odczuciu tak nie jest. Zdecydowanie znudziło mnie czytanie o bohaterach snujących się całymi dniami tam i nazad po ruinach. Kiedy wreszcie akcja przyspiesza, robi się nieco chaotycznie, co więcej, autorka wprowadza rozwiązania fabularne, które nie sprawiają wrażenia solidnie podbudowanych. Owszem, można wyciągać kolejne króliki z kapelusza, tylko że psuje się w ten sposób zabawę w czytelnicze dochodzenie. To zaś, czego można się domyślić, istotnie się spełnia – antagonistami okazały się te postaci, które o to podejrzewałam.

Całość mogłyby uratować sensownie nakreślone relacje międzyludzkie. Jak na powieść, gdzie głównym pomysłem było zamknięcie gromadki bohaterów w miejscu, którego sekrety muszą rozwikłać, pomiędzy postaciami dzieje się stanowczo zbyt mało. Zabrakło interakcji, barwnych dialogów oraz scen (zwłaszcza pomysł, by Gideon przez sporą część książki starała się nie odzywać do innych uczestników „konkursu na liktora” uważam za chybiony).

Same postaci są dość płytkie, schematyczne i grubą kreską rysowane. O większości z nich czytelnik dowiaduje się niewiele. Muir popełnia bardzo częsty błąd – mnoży traumy, których w dzieciństwie doznawały protagonistki tyle że… niewiele z nich wynika. Tego rodzaju rzeczy powinny przetrącić psychiki dziewczyn, a nie tylko jedną uczynić pyskatą, a drugą zamkniętą w sobie. Zupełnie nie przekonała mnie ich relacja – nie, zasadniczo tak to nie wygląda, że ktoś kogoś latami prześladuje, by razu pewnego wyznać, że też miał trudne dzieciństwo i po prostu musiał odreagować, a w wyniku tegoż wyznania zostać natychmiast pokochanym przez swoją ofiarę. Owszem, jest coś takiego, jak syndrom sztokholmski (tutaj odwołuję się do poszerzonego znaczenia, nie obejmującego tylko porywaczy i porwanych/zakładników), ale do opisania go potrzeba więcej przenikliwości i literackiego talentu.

Dialogi pomiędzy parą głównych bohaterek to głównie dziecinne pyskówki, zero finezji. Slang, w zamierzeniu pewnie zadziorny, nie prezentuje się przekonująco, jeśli posługuje się nim dziewczyna wychowywana w podziemiach ponurego klasztoru i za jedyną rówieśniczkę mająca wrogo do niej nastawioną spadkobierczynię władców tego miejsca. Jeśli chodzi o styl, nie ma czego chwalić, autorce zdarzają się także bolesne wręcz wpadki – mój numer jeden to „jej usta otworzyły się niczym odbyt srającego kota”[1] (istna poezja, nie ma co!), zaszczytne miejsce drugie zajmują zaś „włosy, barwy poczerniałych kruków” (choć uczciwie przyznam, reszta nie jest aż tak tragiczna).

Chociaż ostatnimi czasy w fantasy zapanowała istna posucha, po tom kolejny (jeśli oczywiście się ukaże) sięgać nie zamierzam.

[1] Strona 104, u dołu. Podaję, bo gdybym przeczytała ten cytat w recenzji, nie uwierzyłabym, że autorka mogła coś takiego napisać.