Beatrycze Nowicka Opowiadania

Krótko o innych książkach z kanonu Sapkowskiego (artykuł, E)

Beatrycze Nowicka

Swego czasu, sukcesywnie zabrałam się za lekturę książek wymienionych w kanonie Sapkowskiego w jego  „Rękopisie znalezionym w smoczej jaskini” – pisałam też ich dłuższe bądź krótsze recenzje (przeniosłam je na swoją stronę, tyle że nie spinałam w cykl). Na liście twórcy Wiedźmina znalazły się też pozycje, które znałam już wcześniej, ale o których nie pisałam na łamach Esensji. Ponieważ zazwyczaj są to tytuły, które przeczytałam dość dawno temu, wspomnienia na ich temat bywają mniej lub bardziej mgliste – stąd tekst ma charakter luźnych przemyśleń, strzępków wyszarpanych z pamięci.

Lekturę utworów Tolkiena rozpoczęłam od „Władcy pierścieni”, którego przeczytałam w siódmej klasie. W trylogii zachwyciły mnie przede wszystkim drobiazgowe opisy miejsc (tak, lubię opisy przyrody, ba, jestem chyba jedną z niewielu osób, która nie narzekała na nie, czytając „Nad Niemnem”), które sprawiały, że świat przedstawiony wydawał się wręcz namacalny. Podobało mi się Lothlorien, niepokojące wrażenie robiły Martwe Bagna czy przełęcz Kirith Ungol. Martwiłam się, gdy Frodo trafił w ręce wroga i płakałam, przeczytawszy w dodatku o tym, jak po śmierci Aragorna Arwena żyła samotnie w pozbawionym magii, podlegającym upływowi czasu Lorien. Z biegiem lat zapomniałam już szczegóły fabuły, nigdy też nie wróciłam do tych powieści. Wolę, by pozostały w mojej świadomości na wpół zapomniane, jednak wciąż otoczone blaskiem.

Co ciekawe, „Hobbita” przeczytałam sporo później. Wydaje mi się, że uznałam, iż lektura nie ma sensu, skoro wiem, co się wydarzy. Ponadto wiedziałam, że powieść o wyprawie do Samotnej Góry była skierowana do młodszego czytelnika (a przecież ktoś tak dorosły, mający ukończone całe trzynaście lat nie będzie czytał czegoś, co jest dla dzieci). Pamiętam, że ucieszyłam się, iż bohaterowie wędrowali przez Mroczną Puszczę, gdyż przeglądając mapki z wydań „Władcy…”, zawsze zastanawiałam się, jak tam jest. Podobała mi się także wizyta w Ostatnim Przyjaznym Domu i sam Beorn. I to w zasadzie tyle, co ostało się w mej pamięci. Zupełnie wyleciało z niej nawet to, że była jakaś wielka bitwa pod koniec – „Hobbita” przede wszystkim zapamiętałam jako historię o tym, jak pierścień trafił w ręce Froda, a że po drodze był jakiś Smaug…

Po „Silmarillion” sięgnęłam w ostatniej klasie liceum. Podobały mi się wybrane historie – moja absolutnie ulubiona to ta o Berenie i Luthien (na pamięć nauczyłam się też wiersza ułożonego przez Berena na widok przyszłej ukochanej, tańczącej w blasku księżyca). Pamiętam też jeszcze jedną opowieść z miłością w tle, tym razem kończącą się źle (opuszczony kochanek zginął z ręki własnego syna, nie zdającego sobie sprawy, że oto stoi przed nim jego krewny). Poza tym jednak lektura setnie mnie znudziła. Nie jestem maniakiem Śródziemia i kronikarskie zacięcie Tolkiena niepomiernie mnie nużyło. Czytanie o tym, że X-el, wnuk X-iela, syn X-illela, walczył z Y-them synem…, w bitwie Z, stoczonej nieopodal strumienia Q, nazwanego tak na pamiątkę… No ileż można? Poza tym pewna powtarzalność motywów dawała się zauważyć – choćby potężne i niebezpieczne magiczne przedmioty.

Opowiadania Howarda akurat przeczytałam niedawno, lecz nie zdecydowałam się pisać recenzji. Zdzierżyłam bowiem trzy i ochoty na więcej nie miałam. Owszem, jest to na swój sposób pocieszne, ale raz, że napisane kiepskim stylem (choć słyszałam opinie, że to kwestia złych przekładów), dwa – powtarzalne (w dwóch opowiadaniach schemat fabularny był identyczny, w trzecim nieznacznie zmodyfikowany). Można snuć przygodowo-erotyczne fantazje, ale żeby je spisywać i wydawać drukiem… (o ja naiwna, czyżbym pisała to jeszcze przed sukcesem Greya?) Choć z drugiej strony, już od kilkudziesięciu lat jest to przepis na komercyjny sukces. Conan jest klasycznym dopełnieniem zbioru kompleksów męskich. Rozumiem mechanizm, wedle którego czytanie o nim może sprawić frajdę nastolatkowi. A że nastolatkiem nie jestem, barbarzyńca i jego przygody niespecjalnie do mnie trafiają. Poza tym – ujmijmy to brutalnie – zawsze pociągali mnie potężni magowie, a nie jakieś tam mięśniaki (choć rozchełstane koszule cenię jak najbardziej).

Cykl Lewisa przeczytałam przed Tolkienem. Pomysł, że do magicznej krainy można się dostać przez szafę, spodobał mi się na tyle, że próbowałam wcielać go w życie. Bezskutecznie (zapewne dlatego, że do swoich celów mogłam jedynie wykorzystywać meblościankę z płyty wiórowej). W późniejszych tomach pojawił się także Las Między Światami, który również mi się podobał. Bardzo dziwiło mnie to, że powieści zawierały motywy z Nowego Testamentu niemal dosłownie „przełożone” na stworzony przez Lewisa świat przedstawiony. Wydawało mi się to wtedy niemoralne – zrobić z Jezusa lwa. Poza tym pamiętam jedynie przebłyski, nie żywię też jakiejś szczególnej nostalgii, choć wydaje mi się, że dosyć mi się podobało.

Wielki sukces, dziesiątki kolejnych tomów od pewnego momentu pisanych wespół z mniej znanymi autorkami. Nie rozumiem dlaczego. Pamiętam, że pożyczyłam kilka części, ale na pierwszej poprzestałam. Wydał mi się on kompletnie nijaki. Tyle wiem, że był sobie dzielny bohater eks-żołnierz oraz czarodziejki, które wierzyły, iż jeśli chcą władać mocą, muszą żyć samotnie. Jedna z nich oczywiście przeznaczona była dla protagonisty. Jaka była główna oś fabularna, co stanowiło zagrożenie dla państwa czarownic – tego już nie pomnę. Świat nie wyróżniał się na tle innych, bohaterowie byli papierowi, styl także nie wybijał się ponad przeciętność. Jest to jedna z pozycji, które – moim zdaniem – śmiało mogą przepaść.

O Elryku zdarzyło mi się pisać – w antologii „Miecze i mroczna magia” znalazło się opowiadanie o tym bohaterze. Zdumiewające jest dla mnie to, że w pewnym momencie była to postać kultowa, która inspirowała twórców komiksów czy muzyków. Tymczasem kwiecisty, zmanierowany styl, z jakim pisze Moorcock to już czystej wody grafomania. Oto początek tomu pierwszego: „jego ciało ma barwę zbielałej czaszki, długie, spływające poniżej ramion włosy są mlecznobiałe. Z wąskiej, pięknej twarzy spoglądają skośne, purpurowe i ponure oczy. Z dużych rękawów żółtej szaty wyłaniają się dwie wąskie białe dłonie, wsparte na poręczach tronu, wyrzeźbionego z jednego masywnego bloku rubinu. Purpurowe oczy są zatroskane; dłoń unosi się od czasu do czasu, by dotknąć lekkiego hełmu, spoczywającego na białych lokach. Wykonany z ciemnego, zielonkawego stopu hełm jest cudownie odlany na podobieństwo zrywającego się do lotu smoka.” Autor twierdzi, że Elryk ma stanowić odbicie jego samego. Wzruszające. Ma też stanowić „świadomą opozycję” wobec kultu macho. Ciekawe, jeśli wspomnieć o nagim, bladym, muskularnym tudzież „dziwnie pięknym” ciele Elryka (swoją drogą takie zachwyty pod piórem mężczyzny sprawiają, że zaczyna snuć się domysły odnośnie preferencji autora), a także wynurzeniom na temat jego sprawności w boju, czy wrażeniu, jakie robi na kobietach. Ale nie – jest różnica: poza jasną skórą i czerwonymi oczami bohater jest szczupły, ponadto lubi czytać i snuć refleksje. Dalej jednak przede wszystkim wydaje się owocem kompleksów autora. Przez chwilę zastanawiałam się, czy się nie poświęcić i nie zacząć tego czytać. Bardzo krótko. Istnieją granice, zarówno poświęcenia, jak i ambicji. O ile niektóre utwory z okresów początku fantasy można do dziś czytać z przyjemnością, losy Elryka wydają mi się czymś, o czym należy co prędzej zapomnieć. A już zwłaszcza, jeśli chce się, by fantasy była postrzegana jako wartościowa literatura.

Trylogia Vance’a była jedną z pozycji, od których zaczynałam swoją znajomość z fantasy. Nie spodobała mi się wtedy zbytnio. Choć przyczyną mogły być zawiedzione oczekiwania – Vance nie miał bowiem w zwyczaju oszczędzać głównych bohaterów. Gdy ja spodziewałam się, że Suldrun będzie żyła długo i szczęśliwie ze swym ukochanym, on zafundował jednej ze stron nieszczęśliwy zgon, podczas gdy zły król za to nieszczęście odpowiedzialny pod koniec pierwszego tomu żył sobie w zdrowiu i odnosił sukcesy. Frapowała mnie postać Melancthe, kobiety stworzonej przez czarodzieja (teraz, gdy znam już „Umierającą Ziemię” widzę, że Vance najwyraźniej lubił motyw sztucznych ludzi), w przeciwieństwie do swojego „brata”, również będącego dziełem magii, w pewien sposób niepełnej. Liczyłam na to, że może uda jej się zyskać wolę i inicjatywę, zrozumieć samą siebie – pisarz jednakże zakończył wątek tej postaci nagle i (jak wtedy mi się wydawało, jak byłoby teraz, nie wiem) bezsensownie. Świat nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia, ot klasyczne quasi-średniowiecze. Niezłe natomiast były elfy, które wyraźnie różniły się od tolkienowskich. Więcej grzechów nie pamiętam, no może poza tym, że straszliwie ubawiła mnie notka na okładce tomu trzeciego (którą zresztą można znaleźć w sieci bez problemu): „na baśniowych wyspach Elder starożytna mądrość i udręczona cnota walczą o przetrwanie z okrutnymi czarnoksięskimi mocami, którymi władają pozbawieni moralności przeciwnicy Dobra. Wśród dymu i ognia straszliwej wojny jedynie Madouc, nieustraszony młody książę, zna sekret zwycięstwa…” O wojnie bowiem w tomie owym są jakieś dwa-trzy rozdziały, zaś Madouc… była księżniczką. A skoro już o niej, przypomniało mi się, że nawet ją lubiłam, bo była przedsiębiorcza i rezolutna w przeciwieństwie do swej matki, którą zapamiętałam jako bardzo piękną, ale przy tym bierną i pozbawioną, że tak to metaforycznie ujmę „jaj”.

Po Harry’ego sięgnęłam na fali powszechnej euforii, jednak nie zrobił on na mnie wielkiego wrażenia. Przyczyną mogło być to, że postanowiłam przeczytać tom pierwszy w oryginale, a mój angielski nie był wtedy najlepszy. Powieść wydała mi się przeznaczona dla młodszych czytelników, przerysowany portret rodziny Dursleyów mnie nie śmieszył, zaś sama historia niezbyt wciągnęła. Wiem, że potem robi się poważniej, jednak po tym, jak widziałam już filmy, niespecjalnie chciało mi się sięgać po dalsze tomy.

Dodany do poszerzonej wersji kanonu

Pierwszy tom pożyczył mi znajomy, który był ogromnym fanem cyklu Novik. Ja jednak tego entuzjazmu nie podzieliłam. W porządku – wojny napoleońskie staczane przy pomocy smoków oraz wszelkie szczegóły organizacji smoczych jeźdźców wydały mi się pomysłem dość zabawnym, w sam raz na lekką, przygodową fantasy. Niemniej, nie przypadł mi do gustu tytułowy bohater. Smok, który charakterologicznie jest czymś pomiędzy psem a stereotypową kobietą irytował mnie niepomiernie. W szczególności sceny, kiedy to strzelał focha i jego partner ugłaskiwał go, kupując mu biżuterię. Nie trzeba też dodawać, że Temeraire nie jest zwykłym, wojskowym smokiem. Nie, on musi pochodzić z lepszej rasy i mieć moce, tudzież zapewne jakieś wielkie przeznaczenie, które zostanie objawione w dalszych tomach. Do nich wszakże nie doszłam.

Jonathan Carroll miał swoje kilka lat sławy, kiedy to jego powieści i opowiadania cieszyły się w Polsce tak dużą popularnością, że tłumaczenia były wydawane jednocześnie z premierami oryginałów, a sam autor często przyjeżdżał do naszego kraju na spotkania autorskie. Wtedy to przeczytałam kilka jego książek, w tym „Krainę Chichów”, „Drewniane morze”, „Całując ul”, „Zaślubiny patyków”, a także – prawdopodobnie, skoro odkreśliłam sobie na liście, przynajmniej jedną z części „Kości księżyca”. Piszę prawdopodobnie, bo nie pamiętam. Carroll miał znakomite tytuły, które przyciągały uwagę jak żadne inne, jednak treść jego utworów nie wryła mi się w pamięć. Wiem tylko, że zaczynało się dosyć zwyczajnie, a w miarę rozwoju akcji miały miejsce coraz dziwniejsze wydarzenia. Pod koniec rzeczywistość zdawała się wręcz rozpadać. Carroll miał niezły styl i zmysł obserwacji, choć mnie osobiście cieszyłoby, gdyby powściągał swoją wyobraźnię i nadawał swoim fabułom oraz światom jakąś spójną konstrukcję. Mam jednak wrażenie, że większości czytelników odpowiadała ta finalna jazda bez trzymanki.

„Kraina Chichów” – jak mi się zdaje – była najbardziej przemyślana pod względem prowadzenia wątków oraz mechaniki świata. Podobał mi się pomysł z zacierającymi się granicami pomiędzy warstwami powieściowej rzeczywistości, czyli światem, w którym żył główny bohater, a tym stworzonym przez jego ulubionego pisarza. Oprócz tego pamiętam bulteriery oraz miłe miasteczko, które okazywało się pułapką. Z innych książek zostało mi jeszcze mniej. Jeśli miałabym polecać Carrolla komuś, kto nie miał okazji poznać twórczości amerykańskiego pisarza, radziłabym mu rozpocząć od „Krainy Chichów” właśnie.

Tak, jak wspominałam, niewykluczone, że kiedyś jeszcze niego powrócę dla jakichś pojedynczych książek (na liście trochę ich jeszcze zostało, choć w większości to są już te, które nie ukazały się po polsku, mało mnie interesują, albo nie mam ich skąd pożyczyć). Literatura fantasy od wielu lat jest moją pasją. Cieszę się, że mogłam się nią podzielić.