Beatrycze Nowicka Opowiadania

Wracać wciąż do domu, omnibus (recenzja, E)

Dom duszy

Ursula K. Le Guin, wyd. Prószyński i S-ka

Łączne wydanie „Kronik Zachodniego Brzegu”, „Wracać wciąż do domu” oraz „Międzylądowań”

Beatrycze Nowicka: 9/10

Zbiorcze wydanie prozy Ursuli K. Le Guin oprócz tytułowego „Wracać wciąż do domu” i wydanego już wcześniej pierwszego tomu trylogii o mieszkańcach Zachodniego Brzegu pt. „Dary” zawiera także niepublikowane wcześniej w Polsce dwa pozostałe tomy („Głosy” i „Moce”) oraz zbiór opowiadań „Międzylądowania”.

Właściwie nie umiem wytłumaczyć, dlaczego nie sięgnęłam po ten tom zaraz po jego wydaniu. Może dlatego, że pierwsza część „Darów”, pomimo otwartego zakończenia wydała mi się zamkniętą opowieścią. Po cichu liczyłam też na to, że w serii zbiorczych wydań ukażą się wszystkie utwory prozatorskie amerykańskiej pisarki i wtedy kupię sobie całość – w innym przypadku nie widziałam zbytniego sensu w dublowaniu książek w swojej biblioteczce. Szczerze pisząc, wolałabym, aby zamiast zbioru wpisów na bloga oraz tomiku poezji, ukazała się część zawierająca brakujące do kompletu „Oko czapli”, „Jesteśmy snem”, „Dziewczyny Bufallo…” i „Otwarte przestworza”. Szkoda, że tak się nie stało, jednak i tak wypada pochwalić Prószyńskiego za serię eleganckich, porządnie wydanych książek, zawierających także utwory wcześniej niepublikowane w języku polskim.

W czasach studenckich nie miałam zbyt wiele czasu na czytanie dla przyjemności i kiedy po kilkuletniej przerwie zaczęłam ponownie, poczułam się, jakbym wróciła do domu. Z twórczością Ursuli K. Le Guin było podobnie o tyle, że jej powieści i opowiadania były lekturami mojego dzieciństwa i lat dorastania, potem zaś sięgałam po nie jedynie sporadycznie. Także w tym przypadku – czytanie „Wracać wciąż do domu” tym właśnie się okazało.

O książkach i wolności

Na temat „Darów”, pisałam już wcześniej, więc nie będę się powtarzać. Moje obawy odnośnie dalszych losów bohaterów okazały się płonne – głównie dlatego, że protagonistami „Głosów” i „Mocy” są inni, Orrec i Gry pojawiają się zaś w tych tomach już jako dorośli ludzie, odpowiednio na drugim i trzecim planie.

„Kroniki Zachodniego Brzegu” są klasyfikowane jako literatura dla nastolatków. Owszem, czytelnik poznaje bohaterów jako dzieci i obserwuje ich dorastanie, ale jeśli porównam te książki ze znanymi mi, ostatnio pisanymi młodzieżówkami fantasy, to różnica jest bardzo duża (na niekorzyść tych nowszych, przeważnie będących prostymi opisami nastoletnich fantazji). Nie ma tutaj dosadnych scen seksu i przemocy, ale tych nigdy w książkach Le Guin nie było. Jeśli zaś chodzi o obraz świata oraz przedstawienie tego, jak bohaterowie znajdują przezeń własną drogę, to powieści te są dojrzalsze i głębsze od zdecydowanej większości obecnie pisanej fantasy dla dorosłych.

Każdy tom trylogii opowiada o relacjach międzyludzkich, braniu odpowiedzialności za siebie i innych, konieczności dokonywania wyboru. Każdy z bohaterów musi zdecydować, co dla niego jest ważne, kim zostać, czemu być wiernym. Są to książki o wartości tradycji i więzi, ale także o tym, że to, co zastane, trzeba kwestionować. Zadawać pytania, czemu służy ustalony porządek rzeczy, co z tego jest wartościowe. Dziecięcy bohaterowie przyjmują okoliczności i zasady, w jakich ich wychowano, jako coś oczywistego, nawet jeśli warunki są trudne czy wręcz okrutne. Potem jednak – każde z nich w nieco innym momencie – uczą się, że nie jest to jedyna możliwa ścieżka – a czasem i tego, że cały system, który wcześniej uważali za uświęcony, opiera się na wyzysku i krzywdzie.

Ursula Le Guin miała rzadki dar tworzenia wiarygodnych społeczności opartych na zasadach odmiennych od tych, na jakich zbudowano szeroko pojętą zachodnią cywilizację. Także tutaj ten talent się objawia – każda przedstawiona na kartach trylogii grupa etniczna ma swoje zwyczaje, poglądy, sposób życia, który uważa za właściwy. Le Guin pokazuje ich wszystkich „od wewnątrz”, sprawia, że czytelnik patrzy na świat ich oczami. To zawsze jest ciekawe doświadczenie. Uważam tę cechę jej pisarstwa za jedną z najcenniejszych; pozwala otworzyć umysł, na krótką chwilę wykroczyć poza siebie i spojrzeć z zewnątrz, zdziwić się czymś, co wcześniej było oczywiste, a zaakceptować coś, co odmienne. Wśród rzeczy, za które jestem życiu wdzięczna, jest to, że miałam okazję poznać twórczość Le Guin na tyle wcześnie, by wpłynęło to na mój sposób postrzegania świata. Tak wielu dorosłych nigdy nie zadało pytań, które postawili sobie bohaterowie „Darów”, „Głosów” i „Mocy”.

Pisarka często pokazuje też swoje światy z innej strony, niż to zwykle bywa w fantasy – jak np. w „Mocach”, gdzie oblężenie miasta zostaje opisane z perspektywy niewolników i kobiet, nie biorących udziału w walkach. Wiarygodność powieściowego uniwersum budują eleganckie opisy, jak choćby te:

„Z morza i wszystkich wychodzących na zachód okien w mieście widać białą górę Sul, otoczoną chmurami, które unoszą się nad nią jak jej sny.”

„Gdyby wieczność miała porę roku, byłaby nią pełnia lata. Jesień, zima, wiosna są zmienne i przechodnie, ale pełnia lata to bezruch. Trwa tylko przez chwilę, lecz dopóki jest, wszyscy czują, że nie może się zmienić.”

„Nad wodą i trzcinami położył się przejrzysty niebieskozielonobrązowy mrok. Wieczorna gwiazda drżała jak kropla wody nisko na zachodzie.”

Aż kusi mnie, by stwierdzić, że dziś, w dobie pośpiesznej, powierzchownej narracji już się tak nie pisze, a już zwłaszcza fantastyki.

„Kroniki zachodniego brzegu” to także opowieść o mocy literatury i miłości do czytania. Słowo pisane otwiera bohaterom oczy na świat poza ich najbliższym otoczeniem, towarzyszy im w trudnych chwilach, daje nadzieję. Wszyscy oni kochają opowieści, przeżywają je, czynią częścią samych siebie, wreszcie – tworzą własne. One uwalniają ich umysły, co z kolei pozwala bohaterom świadomie zmienić swoje życie.

Trylogia nie jest pozbawiona wad – przede wszystkim ktoś, kto zna inne utwory pisarki, dostrzeże pewną powtarzalność motywów, typów postaci, przebiegu fabuły. Stosunkowo bezkrwawe rozwiązanie pewnego wieloletniego konfliktu wydało mi się nieprawdopodobne – ludzie, którzy na rzecz pokoju rezygnują z zemsty i przemocy, gdy mają ją w zasięgu ręki? Widać Le Guin miała lepsze mniemanie o naszym gatunku. Albo przynajmniej przekonanie, że warto propagować postawę zwracania się w stronę tworzenia i porozumienia, zamiast niszczenia i konfliktu. W trzecim tomie wędrówka bohatera nieco mi się dłużyła. Wszystko to blednie jednak w obliczu przyjemności obcowania z dobrą literaturą, która potrafi i skłonić do refleksji, i głęboko wzruszyć (to drugie już od lat mi się nie zdarzyło).

Niebo nad Doliną

„Wracać wciąż do domu” to jedna z najdziwniejszych, jeżeli nie najdziwniejsza z rzeczy, które wyszły spod pióra amerykańskiej pisarki. Książka nietypowa, eksperymentalna. Nie zdobyła wielkiego rozgłosu. Nierzadko zastanawiałam się, co by było, gdyby nazwiska Le Guin nie kojarzono głównie z fantastyką – czy wtedy pozycja ta miałaby szansę dotrzeć do większej liczby odbiorców?

„Wracać…” sprawia wrażenie utworu, który powstał z czystej pasji, z „pisania dla siebie”. To obraz świata, wizja przyszłości inna od standardowych przewidywań SF. Całość jest mozaiką, z której ten świat się wyłania. Znalazła się tutaj opowiedziana w odcinkach historia przypominająca zwykłą mikropowieść. Reszta to natomiast, jak sama autorka nazywa, „okruchy”. Coś w rodzaju notatek etnografa, badającego nowy lud, a więc fragmenty prozy, podania, poezje – od filozoficznych wierszy i pieśni śpiewanych umierającym, po rubaszne przyśpiewki (do oryginalnego wydania dołączona była także kaseta z muzyką, co pokazuje, że Le Guin udało się zarazić swoją wizją innych, gdyż tę muzykę skomponował dla niej znajomy, zaś jeszcze inna osoba narysowała mapy i ilustracje), opisy przedstawień, wywiady z mieszkańcami Doliny, słowniczek… Ale też informacje na temat wierzeń, rytuałów i tabu, symboliki, postrzegania czasu, klasyfikowania form narracyjnych, architektury i planowania miast. Znalazły się tu diagramy pokrewieństwa, fragment stylizowany na wypracowanie dziecka, ba, nawet przepisy kulinarne. Na użytek książki Le Guin wymyśliła gatunki literackie i dramatyczne – oczywiście w tomie znalazły się też przykłady ich realizacji. Co pewien czas pojawiają się mniej lub bardziej klarowne fragmenty, w jakich postać, którą w pewnym przybliżeniu można by nazwać narratorką (poszczególne opowiadania i fragmenty mają swoich narratorów a wiersze – swoje podmioty liryczne), albo może raczej duchem przewodnim tomu, zwraca się bezpośrednio do czytelnika. Czasem odsłania swoje zamysły, czy zaprasza do współudziału w tworzeniu tego świata, do zatrzymania się w pędzie, refleksji, wyjścia do świata, innym razem wygłasza mniej lub bardziej spójny monolog. „Jestem siostrą Adolfa Hitlera oraz Anny Frank” – mówi w jednym z nich.

Społeczeństwo przedstawione we „Wracać…” jest bardzo różne od naszego. Chwilami aż idylliczne – życie poza kieratem dążenia do posiadania więcej niż inni, osiągania więcej niż inni, bycia lepszym. Bez pędu i hierarchii, bez obsesji współczesnej cywilizacji. Życie spokojne, w zgodzie z naturą. Lud Doliny nie pracuje ponad siły, a swój wolny czas wykorzystuje na rytuały i tworzenie sztuki. Choć, jak się głębiej nad tym zastanowić, są to małe społeczności ze wszystkimi tego wadami, całe ich życie obraca się dookoła kultywowania obyczaju. Co, jeśli ktoś nie pasuje do tego wzorca?

W świecie Doliny istnieje globalna sieć komputerowa, która żyje swoim własnym życiem. Cyfrowe byty rzadko komunikują się z ludźmi, ci drudzy zaś nie są specjalnie zainteresowani informacją – zamierzchłą przeszłością, wiedzą naukową. Trudno uwierzyć, że nie znalazłby się nikt, kto by nie zechciał do tego sięgnąć. Lud Le Guin jakby wyrwał się z czasu i żyje sobie na uboczu, kultywując swoje bogate tradycje. Tego rodzaju pomysły pojawiały się także w książkach z cyklu Haińskiego – najstarsze z przedstawianych w nich cywilizacji po wielkich katastrofach powróciły do korzeni, porzuciły lub odsunęły zaawansowaną technologię, koncentrując się na szukaniu wewnętrznego spokoju i rozwoju duchowym. Nawet jeśli mało prawdopodobna, wizja ta ma swój urok; poza tym. pokazując, czym nie jesteśmy, Le Guin każe się czytelnikowi zastanowić nad jego własnym światem. Co ciekawe, gdzieś czytałam, że pierwowzorem ludu Doliny było plemię rdzennych mieszkańców zachodniego wybrzeża Ameryki. Zatem ktoś potrafił w ten sposób żyć.

Uważam, że cywilizacje oraz systemy wartości podlegają prawom selekcji naturalnej, zbliżonym do tych, które decydują o rozwoju gatunków. Zasoby (materialne i ludzkie) są ograniczone. Bardziej agresywna, ekspansywna i chciwa kultura pożera słabsze. Nie podoba mi się to, ale tak było od wieków. Stare, stabilne ekosystemy mieszczą wprawdzie wiele gatunków powiązanych wzajemnymi relacjami, co dawałoby pewną nadzieję na możliwość współistnienia w wielości, lecz i one nie są całkowicie odporne na ekspansję istot zyskujących przewagę nad resztą i wyniszczających ją. Łagodna, nie nastawiona na zwiększanie zasobów i terytoriów kultura bezpieczna byłaby, moim zdaniem, tylko w izolacji lub otoczona przez kultury jej podobne.

Patchworkowa konstrukcja „Wracać wciąż do domu” sprawia, że można tam znaleźć wiele tematów i motywów. Ja dostrzegłam w niej powracające w kolejnych opowieściach, wierszach, sztukach pytanie o sens i przyczynę cierpienia. Pytanie, na które autorka nie podaje odpowiedzi, co uważam za rozwiązanie uczciwsze względem odbiorcy. Najbardziej przejmujący pod tym względem jest „Chandi”, spisany jako opis dramatu o tym tytule. Le Guin wymyśliła dla niego ciekawą formę: otóż tekst sztuki zawiera jedynie kilkanaście wersów, a każda grupa teatralna wypełnia własną treścią miejsca pomiędzy nimi, co zmienia charakter i wymowę dzieła. Tytułowy bohater, niczym biblijny Hiob, najpierw cieszy się pomyślnością, dobrym zdrowiem i udanym życiem rodzinnym, by potem stopniowo to utracić. Majątek przepada, rodzina umiera, przyjaciele się odwracają. Tylko słońce wschodzi i zachodzi nad Doliną tak samo pięknie, jak wcześniej. Czy to pocieszenie, czy szyderstwo?

„To moim głosem mówi błękitna skała, słowo zaś, które ja mówię, to imię błękitnej skały. To moim głosem mówi wszechświat, słowo zaś, które słyszę, kiedy go słucham, jest mną samym. Bycie to chwała. Nie wiem, w co tu wierzyć. Myślę zatem, że stroskany, ufać będę, słaby – pozdrawiać będę, cierpiący – przeżyję. Myślę, że poprosiwszy o pomoc, zamilknę i posłucham; nie będę niczyim sługą i żadnych drzwi nie zamknę. Myślę, że będę żył w Dolinie najlepiej, jak potrafię, i umrę tutaj, wchodząc w otwarte drzwi.”

Ćwiczenia z wyobraźni

Jakiś czas temu zastanawiałam się, jak można by przetłumaczyć „Changing planes”, by zachować jednocześnie skojarzenia z równoległymi światami i samolotami. Nie miałam dobrego pomysłu, ale Joanna Wołyńska, tłumaczka „Międzylądowań” – już tak. Wymusza to wprawdzie niezbyt fortunną konwencję nazywania różnych planów „lądami”, ale tak czy owak tytuł jest kapitalny.

„Międzylądowania” to zbiór krótkich opowiadań. Zawiedzie się ten, kto szuka w nich porywającej akcji, czy pełnokrwistych bohaterów – wszystkie te miniatury zostały obudowane wokół jakiegoś pomysłu wyjściowego. Tych zaś jest dużo i są ciekawe, bo mieszkańcy innych planów/lądów potrafią być bardzo odmienni od nas (a czasem wręcz odwrotnie, aż nazbyt podobni, choć w dosyć pokrętny sposób). Niektóre teksty mają wydźwięk zjadliwie satyryczny, jak te o materialistycznym świętowaniu czy kulcie celebrytów. Inne stanowią przyczynek do rozważań – o świadomości, języku, celowości naszych działań, powiązaniu biologii z kulturą. Trudno nazwać to SF, bo pomysły wyjściowe nie zostały opracowane realistycznie: to ledwie muśnięcia innych światów, innych możliwości; wycinki i przebłyski, bez pełnych wyjaśnień. Czytelnik nie dowie się o czym i dlaczego milczą ludzie z Asonu, czym jest „abba”, czemu ma służyć wznoszona z takim mozołem gigantyczna budowla Aq. Migotliwy, zmieniający znaczenia z każdą dodaną sylabą język mieszkańców Mmoy pozostanie niezrozumiany, podobnie jak ich przeszłość. Jednak chyba nie o wyjaśnienia chodzi – te teksty są jak furtki, przez które możemy wyjrzeć, a może i udać się na własną wędrówkę w poszukiwaniu odpowiedzi.

Jedna rzecz rzuciła mi się w oczy, bo akurat czytałam kiedyś „Wyspę nieśmiertelnych” w oryginale – uderzyło mnie wtedy bardzo, że kobieta, opowiadając o głównej „atrakcji turystycznej” tego miejsca, używa zaimka „it”. Żałuję, że tłumaczka zmieniła to na „on”, bo przez to odebrała temu fragmentowi, będącemu przecież kulminacją tekstu, wyrazistość, osłabiła wydźwięk.

Czytelników ceniących sobie stymulującą intelektualnie lekturę zachęcam do zapoznania się z „Międzylądowaniami” i całym „Wracać wciąż do domu”. Zapraszam do tego nie tylko czytelników fantastyki – o ile ktoś nie ma całkowitej alergii na nie-realizm, może znaleźć w tym tomie, że tak to ujmę, strawę dla duszy.