Beatrycze Nowicka Opowiadania

Kłamstwa Locke’a Lamory (recenzja, E)

Niczym zacny trunek

Scott Lynch, wyd. MAG

Pierwszy tom cyklu „Niecni dżentelmeni”

Beatrycze Nowicka: 7/10

W „Kłamstwach Locke’a Lamory” Scott Lynch pokazuje, że pozostając przy klasycznej formie i motywach, wciąż można pisać fantasy, które jest ciekawe i świeże.

Jednym z głównych powodów, dla których lubię antologie, jest możliwość „wyłowienia” wartych uwagi nazwisk. Lektura „Mieczy i mrocznej magii” przyniosła mi odkrycie w osobie Scotta Lyncha. Pamiętałam też wzmianki na temat jego cyklu o Niecnych Dżentelmenach w dyskusjach dotyczących „Królewskiej krwi. Wieży elfów” Michaela Sullivana. Informacje, że miejscem akcji jest miasto podobne Wenecji, również były bardzo zachęcające – wszak jest to jedna z bardziej malowniczych scenografii, znakomicie pasująca do wszelakich intryg (by wspomnieć choćby „Umbarski gambit” w „Ostatnim władcy pierścienia” Jeśkowa). Sięgnęłam zatem po pierwszy tom przygód oszustów z Camorry, będący zarazem powieściowym debiutem Lyncha. Moja ciekawość na szczęście została nagrodzona – „Kłamstwa Locke’a Lamory” okazały się książką wartą poznania.

Największym atutem powieści jest świat przedstawiony. Na razie czytelnik ma wrażenie, jakby w uniwersum Lyncha istniała sama Camorra, poza którą mieści się jedynie kilka pomniejszych lokacji, reszta mapy zaś dopiero czeka na uzupełnienie, niemniej port okazuje się tak ciekawym, różnorodnym i wyrazistym miejscem, że staje się wręcz głównym bohaterem utworu. Na taki a nie inny efekt składają się po równo: praca koncepcyjna, niebanalna wyobraźnia autora oraz jego styl. Słusznie mawiają, że diabeł tkwi w szczegółach – to właśnie rozliczne detale urealniają Camorrę i czynią z niej tak niezwykłe miejsce. Lynch obmyślił mnóstwo rzeczy w każdej możliwej skali; od pozostałości po starszej rasie w postaci wież, mostów, wąskich kładek i innych budowli z materiału zwanego staroszkłem, zdolnego pochłaniać światło i po zachodzie słońca fosforyzować na rozmaite kolory, aż po lokalne napoje: wymyślne drinki czy doprawioną alchemicznymi ingrediencjami herbatę, podawaną w szklankach w kształcie kielichów tulipanów i świecącą po nalaniu. „Kłamstwa…” aż skrzą się pomysłami, do których zaliczają się między innymi zwyczaje w postaci Biesiady na Wodzie, w trakcie której rozgrywa się coś w rodzaju corridy, tyle że z udziałem rekinów, miejsca – jak niezwykły Bezwonny Ogród, mieszczący tysiące żywiących się krwią szklanych kwiatów, potrawy – ot, choćby ozdobiona maleńkimi światełkami miniaturka wieży z nadziewanego kremem piernika. Lynch stara się przy tym przemawiać do wyobraźni czytelnika, odwołując się do wszystkich jego zmysłów, a czyni to tak sprawnie, że aż chciałoby się skosztować wymyślnych dań, czy przespacerować wieczorem ulicami którejś z bogatszych dzielnic. Śmiem twierdzić, że dla Mistrzów Gry „Kłamstwa…” powinny być lekturą obowiązkową właśnie ze względu na sposób przedstawiania świata.

Wspomniałam też o stylu, potrzebnym by autorską wizję przekuć w sugestywny przekaz. Lynchowi udaje się to świetnie – z jednej strony potrafi pisać malarsko, z drugiej nie popada w przesadę. Oto kilka przykładów: „zimne, błękitne światło lśniło zza srebrzystych zasłon rzecznej mgły tak, jak mogłyby migotać lampy uliczne widziane przez zakopcone okno. Sznur widmowych światełek wił się (…) na wpół widoczny w ciepławych oparach, sączących się w letnie noce z wilgotnych kości Camorry”, „za nią wznosiła się Czarna Włócznia (…) zbudowana ze szkła barwy obsydianu, które mieniło się potrzaskanymi tęczami, jak tafla oleju”, „przez przezroczystą czaszę sufitu było widać nisko zawieszone chmury, podobne do wrzącego jeziora dymu”, „deszcz rozcapierzył szare palce pomiędzy nim a celem”, „zaatakował, nie czekając, aż przeciwnik skończy mówić. Stal wykreśliła powidok w powietrzu”.

Przedstawienie tak drobiazgowego obrazu ma jednak swoją cenę, a jest nią spowolnienie akcji. W porównaniu z „Królewską krwią” Sullivana świat nakreślony został bajecznie, ale już fabuła rozwija się wolno. Dotyczy to zwłaszcza początku powieści – nie chodzi o to, że zupełnie nic się nie dzieje, ale intryga rozkręca się gdzieś tak od dwusetnej strony, by nabrać tempa dopiero w części ostatniej. Dobrym pomysłem na urozmaicenie narracji jest przeplatanie perypetii dorosłego Locke’a Lamory oraz jego szajki rozdziałami na temat dzieciństwa bohaterów i samego miasta, mimo to od czasu do czasu robiło się nudnawo. Choć – co trzeba autorowi oddać – epizody bywają naprawdę barwne, zaś przekręty Niecnych Dżentelmenów są zmyślne i budzą uznanie czytelnika (nie ma też wpadek w rodzaju głupot, jakie zdarzały się Sullivanowi [1]). Muszę się tu zgodzić z Michałem Foersterem z Esensji odnośnie upodobania Lyncha do „hollywoodzkich” rozwiązań. Jest malowniczo, a wydarzenia często balansują na granicy realizmu. Końcówkę zaczerpnięto rodem z filmów sensacyjnych o terrorystach, Locke Lamora od pewnego momentu obrywa nieustannie niczym Jean-Claude van Damme, nie tracąc przy tym ani jednego zęba, a jeden z czarnych charakterów w chwili (tymczasowego oczywiście) zwycięstwa tradycyjnie uskutecznia mowę, w której wyjaśnia, na czym polega jego przewaga. Niemniej, takie podejście dobrze pasuje do awanturniczej konwencji, raz też udało się Lynchowi całkowicie mnie zaskoczyć.

Jeśli chodzi o bohaterów, przyznaję, że bardziej przypadli mi do gustu złodzieje Sullivana. Locke jest trochę za mało charakterystyczny – przez sporą część książki dowiadujemy się o nim w zasadzie tylko tego, iż jest sprytny, brawurowe oszustwa stały się dla niego rodzajem nałogu, oraz że potrafi przedzierzgnąć się, w kogo zechce. W zalewie kolejnych wcieleń niknie jego prawdziwa twarz – zresztą nasunęła mi się refleksja, że Locke Lamora też jest maską, którą mały sierota z Pogorzeliska wymyślił sobie, by przetrwać, a która po latach nieustannego noszenia stała się zrębem jego dorosłej osobowości. W dalszych rozdziałach Lynch „obdarowuje” swego protagonistę nieszczęśliwą miłością (niezbyt przekonująco) oraz eksponuje jego lojalność wobec przyjaciół (to już wypada lepiej i zjednuje bohaterowi sympatię czytelnika). Pozostali Niecni Dżentelmeni to figury napisane pod konwencję: Jean Tannen – wyszkolony szermierz o aparycji jowialnego grubaska, nieustannie przerzucający się ciętymi uwagami bracia Sanza, wreszcie narwany nastolatek Pędrak [2].

Dialogi nie są złe, jednak i tutaj przechylam nieco szalę na korzyść Sullivana, zwłaszcza jeśli chodzi o kreślenie relacji pomiędzy postaciami. Wolę, gdy niektóre rzeczy są tylko sugerowane – np. w „Wieży elfów” w pewnym momencie przed niebezpieczną walką Royce oddaje Hadrianowi swój sztylet, który ma dla niego ogromną wartość. Locke i Jean natomiast mają w zwyczaju padać sobie ze łzami w oczach w ramiona i wyznawać, jak to są dla siebie ważni. Ogólnie wszelki dramatyzm u Lyncha jest zasadniczo budowany w scenach, gdzie ktoś ginie, a pozostali bohaterowie rozpaczają nad zwłokami.

Niezależnie jednak od moich pomniejszych narzekań, „Kłamstwa Locke’a Lamory” pozostają bardzo dobrą powieścią, w ogóle nie wyglądającą na dzieło debiutanta, świetną rozrywką, w której można się rozsmakować.

[1] Choć i Sullivan, i Lynch po równo każą swoim postaciom w kluczowych momentach wykazywać się nieprzystającą do zawodu naiwnością.

[2] Po namyśle dodam, że ten sam zarzut można by postawić złodziejskiemu duetowi Sullivana. Można więc mówić tylko o subiektywnym odbiorze postaci. Ponadto obaj pisarze obrali nieco inną strategię przedstawiania swoich bohaterów.