Beatrycze Nowicka Opowiadania

Pieśń czasu. Podróże (recenzja, E)

Dźwięki rozpłyną się w ciszy

Ian R. MacLeod, wyd. MAG

Łączne wydanie zbioru opowiadań i powieści

Beatrycze Nowicka: 5/10

Wydane łącznie opowiadania zebrane w „Podróżach” oraz powieść „Pieśń czasu” Iana MacLeoda to niestety jedna ze słabszych pozycji serii „Uczta wyobraźni”.

Iana MacLeoda znałam do tej pory wyłącznie z opowiadań – zamieszczonej w „Krokach w nieznane” „Feralnej sztuki” oraz „Daru ust” z antologii „Steampunk”. W obydwu przypadkach teksty wyróżniały się na tle innych – „Feralna sztuka” zwracała uwagę odmienną tematyką, nostalgicznym klimatem i eleganckim językiem, natomiast chwilami wręcz groteskowy „Dar ust” był jednym z najbardziej wyrazistych utworów w zbiorze, w którym się znalazł.

Niestety, nie mogę powiedzieć tego samego o opowiadaniach zebranych w „Podróżach”. Owszem, ważnym motywem zarówno tu, jak i w „Pieśni czasu”, jest przemijanie, MacLeod chętnie stosuje też formę snutych po latach wspomnień i przesyca swoje utwory nastrojem pełnej smutku zadumy, jednak wszystko pozostaje za bardzo umowne, rozmyte, odległe. Może mieć znaczenie to, że wszystkie teksty mają zbliżony klimat, przez co zlewają się ze sobą. Nie wykluczam też, że po prostu nie przemawia do mnie angielska flegma [1] i dystans. Uważam jednak, iż dobre opowiadanie powinno zostawać w pamięci – te najlepsze zaś łączą ciekawą historię i budzących empatię bohaterów z istotnym przesłaniem. Tymczasem podczas lektury „Podróży” nieraz powracało do mnie pytanie „no dobrze, ale właściwie po co to wszystko?” Do tego MacLeod nie stosuje wyraźnej konstrukcji z zawiązaniem akcji, narastaniem napięcia, punktem kulminacyjnym i zakończeniem. To nie musi być wadą, jednak wtedy należy zaproponować coś w zamian – natomiast w wielu opowiadaniach z „Podróży” narrator (dość sennie) snuje swoją opowieść, wreszcie następuje jakieś nieco istotniejsze wydarzenie, po czym całość się urywa. Od czasu do czasu trafia się ciekawszy koncept, ale nie wybrzmiewa on w pełni.

Otwierająca zbiór „Opowieść młynarza”, której akcja toczy się w „umagicznionej” Anglii podczas rewolucji przemysłowej, została ładnie napisana, pojawia się tam też kilka zręcznie nakreślonych scen, jednak losy tytułowego bohatera nie porywają a nijakie zakończenie rozczarowuje. Z jednej strony władający zaklęciami rzemieślnicy wydają się barwnym pomysłem, z drugiej zaś, dodanie magii sprawia wrażenie pewnego rodzaju uniku – MacLeod nie musiał dzięki temu rozwodzić się na temat pracy młynarza. I to – przynajmniej w moim odczuciu – jest błędem. Zgadzam się z autorami „Świata nieprzedstawionego”, że ogół należy przedstawiać przez szczegół. Jeśli więc autor „Opowieści młynarza” chciał napisać o umierających zawodach i tradycjach spychanych w niebyt przez rozwój przemysłu, wskazane byłoby właśnie pochylenie się nad drobiazgami, codziennymi obowiązkami, ciekawostkami. Chodzi o to, by czytelnik mógł przyjrzeć się pracy tytułowego bohatera z bliska, by potem móc wyobrazić sobie jego stratę. Załatwienie wszystkiego śpiewanymi zaklęciami, kupowanymi od wędrownego handlarza wiatrami oraz pomniejszymi wzmiankami na temat mąki osłabia wymowę utworu.

Z kolei „Dbaj o siebie” to króciutki tekst stanowiący opis bardzo dobrego pomysłu – właśnie, opis a nie realizację. W „Buncie Anglików” MacLeod bawi się wizją, w której Wielka Brytania została odległą prowincją Imperium Mogołów. Cała historia jest jednak taka sobie, zakończenie nie zaskakuje tak, jak powinno, a po „Rzece bogów” McDonalda tu przedstawiona wizja „hinduskości” wydaje mi się mdła. Tłumacz zresztą też dołożył swoje trzy grosze – pojawiają się takie kwiatki, jak Świątynia Ganesza, Gwardziści Zenana a także zwrot „begumie”. I o ile jeszcze to, że „begum” jest zwrotem, jakim określa się muzułmańską zamężną kobietę, wiem ze słowniczka na końcu „Rzeki…” tak to, czym jest zenana albo, że bóg nazywa się Ganeśa, nie wydaje mi się już wiedzą wysoce specjalistyczną [2].

Krótkie „Zwieńczenie” to właściwie jedna scena plus retrospekcje. Ma swój klimat i niezgorszy pomysł, by na podstawie rozmieszczonych wcześniej aluzji czytelnik sam odpowiedział sobie na pytanie, dlaczego biskup zwrócił się z prośbą o umieszczenie na szczycie wieży ostatniego kamienia do księdza cierpiącego na lęk wysokości, a także by dopowiedział brakujące zakończenie. Nie jest to jednak tekst, który pozostanie w pamięci na dłużej.

„Żywioły” zabawnie stylizowane na opowieść stereotypowego angielskiego dżentelmena-nieroba, przepuszczającego w londyńskich klubach zarobione przez swych przodków pieniądze, i oparte na ciekawym pomyśle uważam za jeden z najbardziej udanych tekstów zbiorku. Niezgorszym utworem są też „Wainwrightowie na wakacjach”. W tym przypadku czuje się pewien autentyzm (wiem, że to dziwnie brzmi w kontekście fantastyki). Obraz tytułowej rodziny rzeczywiście przekonuje i ma się wrażenie, jakby sam autor w dzieciństwie stał się ofiarą „jedynego słusznego spędzania wolnego czasu dla dobra całej rodziny”, albo przynajmniej usłyszał od kogoś wspomnienia na temat znienawidzonych wakacyjnych wyjazdów. W „Wainwrightach…” zwraca uwagę konsekwentnie budowany, niepokojący klimat, który jednakże budzi nadzieję na bardziej „zakręcone” zakończenie.

W „Dywanie z hobów” zmasowane i przesadzone opisy okrutnego traktowania niewolniczej rasy, zamiast przerażać wywołują jedynie obojętność, a wątek odkrycia zasad ewolucji każe postawić pytanie, jakiemu celowi miał on służyć. „O spotkaniach z innymi wyspami” to dość przyjemna króciutka impresja, natomiast „Druga podróż króla” nie przekonała mnie głównie przez zbytnią umowność i metaforyczność wizji.

Stanowiącą drugą część książki powieść uważam za lepszą. Niemniej, MacLeod stosuje w niej podobne środki, wskutek czego powstał utwór nie budzący głębszych emocji i to pomimo tego, że głównym tematem są takie kwestie jak starość, śmierć, rozrachunek z życiem i przeszłością, przekłamywanie wspomnień. Wydaje się, jakby MacLeod chciał uzyskać idealny destylat, miejscami poetycką opowieść o odchodzeniu i stracie. Wszystko to jednak wydaje się oderwane, chłodne, nieprzekonujące, przestylizowane, wyreżyserowane i nazbyt „literackie”.

Przyznaję, że nie rozumiem, dlaczego autor zdecydował się na sztafaż SF. Esencją dobrego SF wydaje mi się wyraziste kreowanie świata przyszłości, przemyślane i spójne konstrukcje, podbudowa socjologiczno-historyczno-ekonomiczna. Tymczasem MacLeod z zapałem stosuje swoją „mglistą” narrację, spychając świat w tło. Wspomina coś o zamieszkach, wojnach, zarazach, wybuchu wulkanu, wszystko to jednak nie składa się w konkretne uniwersum, a lekturze ciągle towarzyszą wątpliwości odnośnie sensowności tego wszystkiego (np. godziwych zarobków muzyków klasycznych tuż po globalnej katastrofie, działania wirusów, niewyjaśnionych przyczyn nagłego spadku liczby ludności i wiele, wiele innych).

Oczywiście można powiedzieć, że MacLeod zdecydowanie bardziej skupiał się na losach głównej bohaterki, niemniej przez taką mało „realistyczną” wizję świata, w którym ona żyje, jej losy tracą sporo wagi. Wreszcie – czy tak naprawdę było to potrzebne, czy osadzenie akcji w teraźniejszości, przeszłości (ot, choćby burzliwe lata sześćdziesiąte jako lata młodości Roushany), ewentualnie bliskiej przyszłości (zmodyfikowanej o technikę przenoszenia umysłu do sieci), nie wyszłoby „Pieśni czasu” na dobre? A tak, powstała wizja, nie posiadająca ani „namacalności” – której, przyznaję, najczęściej szukam w fantastyce – ani onirycznego uroku, jaki np. cechuje „Akwafortę” K. J. Bishop.

Pozwolę sobie tu przytoczyć znaczący przykład – „w tej szkole (…) byli też Afrykanie i ciemnoskórzy przybysze z Karaibów, Nowi Radykałowie, Polacy, Birmańczycy, i Kurdowie oraz biali, wciąż historycznie podzieleni na katolików i protestantów”. Raczej nie podejrzewam tłumacza o wygenerowanie takiego kwiatka. Cóż tu powiedzieć – autor albo nie wiedział, co pisał, albo nie myślał nad tym, co pisał, albo też pozwolił, by w tekście, którego bohaterką uczynił pół-hinduskę zamężną z Murzynem, ujawniły się nieuświadomione uprzedzenia [3]. Niby drobiazg, jednak najlepiej odzwierciedla ten wyczuwalny brak dbałości o realia [4].

Trzeba powiedzieć, że w „Pieśni czasu” pojawiają się udane sceny i opisy – zwłaszcza, gdy Roushana opisuje muzykę, swoje i cudze najlepsze wykonania. Niektóre portrety wypadają interesująco, niekoniecznie udany jest natomiast Adam – w założeniu miał być czymś w rodzaju czystej karty i ducha jednocześnie – przez to efekt okazuje się nijaki. Znaleziony przez protagonistkę mężczyzna bywa głównie opisywany jako młode, dobrze zbudowane ciało [5]. W powieści pobrzmiewają też echa opowiadań z „Podróży” [6] – te drobne rzeczy pozwalają jeśli nie przewidzieć zakończenie wątku Roushany i Claude’a, to przynajmniej nie zostać nim zaskoczonym.

„Pieśń czasu” została napisana przez autora, który posiada własny styl i wybrał swoją estetykę. Sądzę, że znajdą się osoby, którym powieść się spodoba. We mnie jednak wywołała wrażenie dysonansu, niedopasowania tematyki i formy.

Stąd ocena – to jak dotąd najgorsza z przeczytanych przeze mnie książek z serii Maga (pobił ją później „Tlen”).

[1] Czytane przeze mnie swego czasu wybrane wiersze Keatsa w większości przypadków wydawały mi się nazbyt chłodne, jak na poezję.

[2] Zresztą, niezależnie od powszechności terminów, tłumacz powinien zadać sobie trud sprawdzenia takich rzeczy.

[3] Niczym w pytaniu-żarcie „czy ludzie i kobiety powinni posiadać równe prawa?” na które większość zgromadzonych na zjeździe feministek odpowiadała twierdząco.

[4] Przyznam, że zdziwiło mnie także, że bohaterka uważa Sagradę Familię za coś, na co Gaudi zmarnował swoje życie. Jak ktoś będący artystą potrafiłby do tego stopnia oślepnąć na piękno? Aczkolwiek to już tylko i wyłącznie moje odczucie, artystów zaś uważa się za osoby kapryśne i skłonne do kategorycznych sądów.

[5] Łącznie z uwagami na temat jego penisa. Ogólnie MacLeod opisuje nagich mężczyzn ze zwracającym uwagę zapałem.

[6] By nadmiernie nie zdradzać fabuły wymieniam w przypisie: charyzmatyczna postać, która porywa za sobą ludzi, niszczone przedmioty, kobieta przypadkiem uderzona w twarz.