Beatrycze Nowicka Opowiadania

Dom derwiszy. Dni cyberabadu (recenzja, E)

Radość czytania

Ian McDonald, wyd. MAG

Wydane łącznie zbiór opowiadań ze świata „Rzeki bogów” oraz powieść

Beatrycze Nowicka: 8/10

Wbrew pogłoskom o uwiądzie science fiction Ian McDonald pisze inteligentną, wyrazistą i pełną pasji prozę. Czego „Dom derwiszy. Dni cyberabadu” są świetnym przykładem.

Science fiction kojarzy się w znacznej mierze z tematyką podróży kosmicznych, kolonizacji planet, nowych społeczeństw, ale też z wirtualną rzeczywistością, sztucznymi inteligencjami, czy modnym tematem posthumanizmu. O ile jednak McDonald korzysta ze znacznej części wyżej wspomnianych motywów, wybiera inną drogę – zamiast wysyłać swoich bohaterów w kosmos lub do wnętrza cyfrowych światów, każe im żyć w niedalekiej przyszłości na Ziemi, w miejscach znajdujących się poza kręgiem zachodnioeuropejskiej kultury. Jak stwierdził w jednym z wywiadów, pragnie, by SF stała się „bliższa życiu”. W powieściach i opowiadaniach McDonalda ludzie wciąż pozostają ludźmi, tyle tylko że mieszkającymi w rejonach dla nas egzotycznych i dysponującymi bardziej zaawansowaną technologią. Efekt jest więcej niż dobry i – jeśli chodzi o mnie – próbę pchnięcia konwencji na mniej wyeksploatowane tory uważam za udaną.

„Oszalej, będziesz świętym w Stambule” albo arabeska

Choć w „Domu derwiszy” występuje kilka postaci, najważniejszym bohaterem wydaje się sam Stambuł – Istambuł, Konstantynopol, Królowa Miast, starożytna metropolia, ośrodek handlu, gdzie tradycja miesza się z nowoczesnością. McDonald wspominał, że do swoich powieści przygotowywał się długo i skrupulatnie, nie tylko zapoznając się ze źródłami, ale także odwiedzając opisywane później miejsca. W przypadku „Domu derwiszy” przygotowania owe zajęły 3-4 lata. Czas ten nie okazał się zmarnowany. Nakreślony na kartach powieści Stambuł żyje – wręcz czuje się ten gwar, ruch, duchotę i tłok. Wraz z narratorem czytelnik odwiedza zakurzone antykwariaty, wąskie uliczki, przedmieścia zbudowane z naprędce skleconych domów, herbaciarnie, zabytkowe cerkwie, meczety, bazary, restauracje, biura, giełdę i wiele, wiele innych. Dzięki smakowitym szczegółom oraz unikaniu typowych obiektów na rzecz miejsc bliższych mieszkańcom niż turystom powstaje wrażenie specyficzności i „namacalności” opisywanych lokacji, czy to będzie umieszczone w podziemiach wieżowca Awaryjne Centrum Biurowe, zbudowane z kontenerów laboratoria, tytułowy dom derwiszy, most pełen wędkarzy, czy mieszkanie krewnych jednej z bohaterek z balkonem przerobionym na wyłączną domenę matrony rodu. Dzięki temu ma się wrażenie przemykania po „podszewce” miasta, zapuszczania się w jego zaułki, lepszego poznania charakteru i klimatu Stambułu.

Nie mogę ocenić na ile pisarzowi udało się zbliżyć do sposobu myślenia mieszkańców – co, jak sam powiedział, było jego celem – niemniej bohaterowie „Domu derwiszy” wypadają nieźle, a dzięki zgrabnie wplecionym informacjom z ich przeszłości portrety nabierają wyrazistości i głębi. W porównaniu z „Rzeką bogów” postaci jest mniej, lecz są nieco bardziej zróżnicowane (choć, przyznaję, niektórzy pod pewnymi względami przypominają protagonistów „Rzeki…”) – jest stary profesor, chłopiec cierpiący na dziwną chorobę, makler giełdowy, tropicielka i sprzedawczyni dzieł sztuki, ambitna absolwentka marketingu oraz cierpiący na zaburzenia psychiczne narkoman. Oczywiście otacza ich rój bohaterów drugoplanowych – krewnych, znajomych, przyjaciół, współpracowników i informatorów, wszyscy oni zaś zgrabnie wpasowują się w całość.

Poszczególne postaci mają swoje wątki – każdy przedstawia inny aspekt miasta i autorskiej wizji. Fragmenty dotyczące profesora pozwalają zapoznać się z niewesołym losem mniejszości greckiej i najnowszą historią Turcji – ale to nie wszystko, Georgios bowiem ma swoje teorie naukowe oraz przedsięwzięcie internetowe zwane Giełdą Terroru. Chłopaczek zna się na tzw. rojobotach (składających się z małych autonomicznych robocików) i z ich pomocą bawi się w detektywa. Wraz z Adnanem czytelnik zgłębia lokalny świat wielkiej finansjery, autor nie szczędzi także opisów funkcjonowania giełdy (choć nie wiem, na ile jest to trafne, gdyż mnie terminy takie jak „fundusze hedgingowe”. czy „instrumenty pochodne” nic nie mówią) w wydaniu futurystycznym (od nowoczesnych komputerów, po oparte na matematyce używanej przez fizyków kwantowych obliczenia, mające przewidywać zachowanie rynków). Z kolei wątek żony maklera, szukającej bardzo rzadkiego i cennego eksponatu prowadzi przez kolejnych barwnych informatorów (jak choćby kobieta zajmująca się – jak sama określa „psychogeografią”), legendy i historię, opisy dzieł sztuki, aż po mężczyznę szukającego na mapie Stambułu zaklętych w architektonicznych obiektach Siedmiu Liter, składających się na setne imię Boga. Przyznaję, że poszukiwania Zmelifikowanego Człowieka pozwoliły mi znów poczuć ekscytację, jaka dawno temu towarzyszyła lekturze kolejnych Panów Samochodzików. Absolwentka marketingu to z kolei temat nano i pomysł zapisu informacji w niekodującym DNA człowieka. Fakt, pojemność informacyjna DNA jest ogromna – sama koncepcja wynalazku jest może w pewien sposób naiwna i bezczelna zarazem [1] – niemniej nie jest to aż tak głupie, bym zaczęła rwać włosy z głowy. Wreszcie, narkoman przeżywa szereg religijnych objawień. A, zapomniałabym jeszcze o terrorystach. Lektura „Domu derwiszy” jest jak odtwarzanie wzoru z rozrzuconych kropek – łączy się elementy, aż wyłania się obraz, poszczególne wątki przeplatają się, by na koniec utworzyć zgrabny i efektowny węzeł.

Tak wielowątkowa i bogata wizja wymaga skupionej (i raczej dość powolnej) lektury. Podobnie jak w „Rzece bogów” akcja rozkręca się pomału, a początek służy przede wszystkim zarysowaniu obrazu miejsca. Wysiłek i czas spędzony nad „Domem derwiszy” zwraca się jednak z nawiązką. Wizja McDonalda jest świeża, pełna energii. Wspomniałam o pasji – tę czuje się we wszystkich elementach – czy jest to opis arcydzieła kaligrafii, starej ikony, czy giełdowych machinacji. Zapał, z jakim pisarz przygląda się światu, udziela się czytelnikowi. Jedynym, co wypada mało wiarygodnie, jest zadzierzgnięcie wszystkich zbiegów okoliczności tak, by bohaterom niemal wszystko się poudawało i to jeszcze w ciągu pięciu dni, bo tyle trwa akcja powieści. Niemniej, optymistyczne zakończenie mi nie przeszkadzało, zwłaszcza, że polubiłam te postaci.

Powrót nad Ganges

„Dni cyberabadu” przenoszą czytelnika do znanych z „Rzeki bogów” Indii przyszłości. Sam McDonald mówi o tym zbiorku opowiadań, jako o miejscu, gdzie zrealizował pomysły, które nie zmieściły się w powieści. Dzięki temu czytelnik raz jeszcze może zanurzyć się w tym fascynującym świecie, dodać także trzeba, że z krótką formą autor radzi sobie tak samo dobrze jak z długą. Zamieszczone w „Dniach…” opowiadania przyniosły McDonaldowi nominacje i nagrodę Hugo. Barwne, klimatyczne i różnorodne teksty zdecydowanie zasługują na uwagę.

Pierwsze dwa utwory: „Sanjeev i robociarze” oraz „Kyle poznaje rzekę” stanowią swego rodzaju wprowadzenie, literacki rozbieg. W obydwu bohaterami są młodzi chłopcy – Sanjeev jest dzieciakiem zafascynowanym wojskowymi robotami, któremu przyjdzie spotkać ich operatorów i skonfrontować wyobrażenia z rzeczywistością, zaś Kyle jest synem przybyłego z Zachodu architekta, wychowywanym w zamkniętej dzielnicy, wbrew chęciom rodziców kolegującym się z synem państwowego urzędnika.

Choć w „Pyłkowej skrytobójczyni” pojawia się zaawansowana technologia, całość jest baśniową w charakterze opowieścią o rodowej zemście, a na dokładkę pojawiają się neutka. Z kolei „Kawaler na wydaniu” to przede wszystkim obyczajowa satyra.

Spośród zamieszczonych w „Dniach cyberabadu” tekstów najbardziej podobała mi się „Mała bogini”. I choć przemycanie nielegalnych danych we wszczepach kojarzy się z Johnym Mnemonikiem, fakt, że jego odpowiednikiem jest chora psychicznie nepalska dziewczynka, która dzieciństwo spędziła jako wcielenie bogini, przydaje utworowi oryginalności. Czytelnik poznaje życie bohaterki od chwili, gdy trafia do świątyni, przez kolejne lata, w czasie których traci swój status i musi nauczyć się żyć w obcym dla siebie świecie.

Kolejny utwór stylizowany na baśń – „Małżonka dżinna”, czyli dziwna opowieść o związku tancerki ze sztuczną inteligencją (w tym kolejna wariacja na temat tego, że kobietom nigdy nie starcza to, co mają). Wreszcie znany mi już z „Kroków w nieznane” „Wisznu w kocim cyrku” – pisałam o nim w recenzji „Kroków…”, więc nie będę się tu rozwodzić, dość rzec, że był to tekst, po lekturze którego w przeciągu następnych dwóch tygodni kupiłam i przeczytałam „Rzekę bogów” oraz właśnie „Dom derwiszy. Dni cyberabadu”. Dodać tylko mogę, że lepiej przeczytać je po zaznajomieniu się z „Rzeką…” gdyż w opowiadaniu wspomniane zostają kluczowe wydarzenia z powieści.

„Dni cyberabadu” pozwalają spojrzeć na uniwersum „Rzeki…” z innych perspektyw. Można o nich wiele pisać, ale najlepiej przeczytać samemu.

[1] Pokrótce moje uwagi i wątpliwości dotyczące tego rodzaju technologii (zakładając nawet, że mamy cudowne nano mogące syntetyzować DNA i „sczytywać” je, które w dodatku siedzi sobie w komórkach, nie zaburzając ich funkcji): ryzyko zaburzenia mechanizmów regulacji ekspresji genów, destabilizacji chromatyny, czy procesu crossing-over, mniejsza od postulowanej pojemność informacyjna, znaczące (względem hurraoptymistycznyh zapewnień wynalazców) zwolnienie zapisu i odczytu, wreszcie opór społeczny (jeśli modyfikowane genetycznie rośliny uprawne budzą tyle kontrowersji, jaka jest szansa, żeby ludzie z łatwością przyjęli technologię polegającą na powszechnej modyfikacji sekwencji ludzkiego DNA, dodając do tego ryzyko, że ktoś owe nano zhakuje tak, by zamiast modyfikować sekwencje powtórzone wprowadzało mutacje do genów).