Beatrycze Nowicka Opowiadania

Czasomierze (recenzja, E)

Rok ostrokrzewu

David Mitchell, wyd. MAG

Beatrycze Nowicka: 7/10

„Czasomierze” Davida Mitchella to intrygująca lektura, warta uwagi ze względu na celne obserwacje obyczajowe, przekonujące postaci, szeroką perspektywę oraz wdzięczny styl.

„Czasomierze” to moje pierwsze spotkanie z prozą Davida Mitchella, nie mogę więc porównać ich z pozostałymi powieściami angielskiego pisarza, ani tropić powiązań pomiędzy utworami, wyjąwszy może pojawiającą się w tekście wzmiankę na temat tytułowego bohatera „Tysiąca jesieni Jakuba de Zoeta”. Wiem natomiast, że charakterystyczna, nieciągła konstrukcja jest chwytem lubianym przez autora „Atlasu chmur”. W przypadku „Czasomierzy” akcja każdej z sześciu części powieści toczy się w innej dekadzie XX i XXI wieku, i jest relacjonowana przez różnych narratorów. Tym, co je łączy, jest Holly Sykes, którą czytelnik poznaje jako zbuntowaną nastolatkę, a żegna jako staruszkę. W pierwszej i ostatniej części bohaterka jest zarazem narratorką, w pozostałych pojawia się na bliższym bądź dalszym planie. Przez całą książkę przewija się także wątek fantastyczny, również odgrywając raz większą, a raz mniejszą rolę.

Z wątkiem owym wiąże się zresztą pewien problem, gdyż wydaje się on nie przystawać do pozostałych elementów książki. Mój znajomy powiedział o „Czasomierzach”, że bardzo spodobała mu się warstwa obyczajowa, natomiast fantastyki mogłoby tu wcale nie być. Sądziłam więc, że element nadnaturalny dotyczy tylko niewielkich, mało znaczących epizodów. Tak jednak nie jest. Jednym z narratorów „Czasomierzy” jest starzejący się pisarz, który w scenie otwierającej poświęconą mu część powieści wścieka się na wyjątkowo nieprzychylną recenzję swojej najnowszej książki. Padają tam takie oto słowa krytyki – „wątek fantastyczny z takim impetem zderza się z formą raportu o stanie świata (…) że aż nie mogę patrzeć na masakrę po katastrofie.” Można więc sądzić, że Mitchell przewidział taki odbiór swojej książki. Ja nie użyłabym aż tak ostrych słów, jednak rozziew pomiędzy wątkiem konfliktu Horologów i Anachoretów a resztą autorskiej kreacji doskwierał mi podczas lektury. Przede wszystkim ze względu na różnicę jakościową.

To, co „stoi po stronie realizmu” (choć to nie do końca trafne określenie, gdyż ostatnie dwie części toczą się w nieodległej przyszłości) zasługuje na pochwałę. Zdumiewa mnie sposób, w jaki Mitchell konstruuje tak różnorodnych i wiarygodnych bohaterów. Najważniejsi z nich są narratorami, co czyniło ich kreację jeszcze trudniejszym wyzwaniem. Pisarz znakomicie poradził sobie z pokazaniem rozmaitych perspektyw, sposobów myślenia, systemów wartości. Jego postaci różnią się wiekiem, płcią, wykształceniem, środowiskiem, w jakim się obracają. Dzięki akcji rozciągniętej na dziesięciolecia niektórzy z nich zostają pokazani na różnych etapach swojego życia. Dotyczy to przede wszystkim Holly, która przekonuje jako nastolatka, dwudziesto- i trzydziestolatka. Nieco mniej wyrazista wydała mi się sportretowana w czwartej i piątej dekadzie swojego życia, by znów „odzyskać kolory” w ostatniej odsłonie jej historii.

Udały się Mitchellowi obserwacje obyczajowe. W „Czasomierzach” można też znaleźć całkiem sporo wplecionych w narrację „złotych myśli” – może niektóre z nich brzmią jak „mądrości życiowe”, wysłuchiwane czasem od rodziców czy znajomych, ale jest też sporo bardziej odkrywczych. Powieść istotnie zawiera wspomniany wyżej „raport o stanie świata”. Wycinki z życia bohaterów nie są oderwanymi scenami, które równie dobrze mogłyby się toczyć kiedykolwiek i gdziekolwiek, ale zostały osadzone w kontekście historycznym. Mitchell pisze o kontrowersjach związanych z rządami Margaret Thatcher i o wojnie w Afganistanie, ostrzega przed konsumpcyjnym stylem życia, wypowiada się na temat uchodźców, czy kąśliwie przedstawia kulisy własnego zawodu, zdominowanego w ostatnich latach przez podejście ściśle komercyjne.

Oryginalny tytuł powieści „The Bone Clocks” to określenie na nas, zwykłych, podległych czasowi śmiertelników. Holly Sykes jest takim żywym zegarem, odmierzającym nie tylko swoje życie, ale też historię świata. Wydaje się, że Mitchell w pewien sposób powiązał losy jej i kilku innych głównych postaci z losami ludzkiej cywilizacji. Młodość bohaterki przypada na lata osiemdziesiąte – jej bunt przeciwko rodzicom rozegrany zostaje na tle strajków i niepokojów w Wielkiej Brytanii. Potem lata dziewięćdziesiąte, jako narrator ambitny i bezwzględny Hugo Lamb, wielkie możliwości, aspiracje elit, drapieżny kapitalizm. Początek XXI wieku – konflikt w rodzinie Holly, a na świecie podział na syte kraje rozwinięte i kraje trzeciego świata, miejsce głodu i wojny. Starość bohaterki przypada zaś na czasy upadku cywilizacji – tu Mitchell idzie podobnym tropem, co Gibson w „Peryferalu”, czy Bacigalupi w „Wodnym nożu”, prorokując załamanie, będące konsekwencją bezmyślnej eksploatacji Ziemi przez ludzkość. „Czasomierze” są także obrazem przemijania, zarówno jednostek, jak i społeczeństw – a dzięki wiarygodności ich kreacji czytelnikowi najpierw udziela się uczucie wciąż jeszcze otwartej przyszłości, możliwości, energii, by potem ustąpić smutkowi, z jakim śledzi się codzienne życie słabnącej starszej pani. Holly jest typem kobiety, która stawia czoło przeciwnościom losu, ale to przecież nie wystarczy, by oprzeć się czasowi.

Wątek fantastyczny powieści prezentuje się znacznie gorzej i to na wielu poziomach. Począwszy od stylu i języka, który w zdecydowanej większości treści jest elegancki, plastyczny i staranny, a w momencie, gdy na arenie pojawiają się zjawiska nadnaturalne, zawodzi. Nagle Mitchell, który potrafił pleść sugestywne opisy i imitować sposoby mówienia rozmaitych postaci popada w kicz i wtórność. Takie nazwy czy zwroty, jak Psychozoteryka Drogi Cienia, psychowoltaż, Głęboki Strumień, Czarne Wino, Anachoreci Kaplicy Zmierzchu Katara Ślepca, totem kwantowy, czy dekantacja, nie będąca tu zlewaniem cieczy znad osadu tylko wydzieraniem duszy, brzmią jak wzięte z książki o kilka klas gorszej. Podobnie ma się sprawa z pomysłami, zwłaszcza konfliktem pomiędzy dobrymi a złymi magami. Choć jeden z bohaterów zżyma się, gdy wyjaśnienie, kim są Anachoreci, Holly komentuje słowem „wampiry”, takie jest pierwsze skojarzenie czytelnika (właściwie należałoby napisać wampiry-czarodzieje). Koncepcja, by mroczne rytuały pozwalały na zahamowanie podziałów komórkowych jest bez sensu, gdyż to przyprawiłoby stosującego je o rychłą śmierć, zamiast uczynić go nieśmiertelnym. Nie najlepiej prezentuje się też punkt kulminacyjny tego wątku – pojawiające się tam postaci i dialogi (zwłaszcza ten dotyczący zdrajcy, czy standardowe pogróżki czarnego charakteru, jak to jego wrogowie, ich rodziny, przyjaciele i psy będą umierać w męczarniach) wypadają do bólu sztampowo, zaś opis walki ani nie zaskakuje, ani nie porywa. Fruwające przedmioty, kolorowe pola siłowe i ładunki magicznej energii – ile razy to już było.

Cytowany na początku fragment, czy scenka-mrugnięcie okiem z komentarzem o wampirach, sugerują, że Mitchell był świadomy tej niekompatybilności. A jednak, przy całej swojej sprawności warsztatowej zdecydował się na takie właśnie rozwiązanie koncepcyjno-formalne. Zastanawiam się dlaczego. Jedna z interpretacji to ta, że wątek fantastyczny należałoby czytać całkowicie metaforycznie, jako wyraz buntu i godzenia się z perspektywą własnej śmierci. Z drugiej jednak strony niezwykłe wydarzenia zmieniają życie Holly i jej najbliższych, budują fabułę w stopniu na tyle dużym, że branie tego wszystkiego w nawias nie wydaje mi się do końca właściwe.

Niezależnie jednak od zgrzytu, jaki wywołała niejednorodność „Czasomierzy”, lektura okazała się satysfakcjonująca i prowokująca do przemyśleń. Powieść Mitchella zdecydowanie zasługuje na znalezienie się w serii „Uczta Wyobraźni”.

PS. Drobne zastrzeżenia mam do tłumaczenia, chodzi mi zwłaszcza o panoszące się rzeczowniki „kierowczyni”, „gościni”, wójcina”. I nade wszystko w hotelu odbywa się konwent fanów fantastyki a nie „konwencja”.