Beatrycze Nowicka Opowiadania

Jesienne ognie (minirecenzja, E)

Październikowa księżniczka

Waleria Komarowa, wyd. Fabryka Słów

Beatrycze Nowicka: 6,5/10

Niezmiernie rzadko sięgam ponownie po przeczytane książki, jednak po lekturze „Szklanego tronu” miałam serdecznie dość Yelen, Celaen i innych cielęcin anglosaskiej fantasy dla dziewczyn i postanowiłam odświeżyć sobie „Jesienne ognie” Walerii Komarowej w ramach odtrutki. Zrąb powieści rosyjskiej autorki jest w zasadzie zbliżony – klasyczne motywy, wydarzenia opisywane z perspektywy głównej bohaterki, obdarzonej potężną mocą, a także istotny (choć nie najważniejszy) wątek romansowy.

O różnicy zadecydowała realizacja. Komarowa zdawała sobie sprawę z ograniczeń konwencji i zastosowanych rozwiązań fabularnych, wykorzystała je jednak jako źródło humoru i gry z czytelnikiem. Głównej bohaterce zdarza się nieraz uprzedzać wątpliwości odbiorcy, co czyni w typowym dla siebie stylu: „Północne Ziemie były jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na Rusi (…) Że co? Że po jaką zarazę pchaliśmy się właśnie przez te tereny?”. A skoro już o tym mowa – Rey-line (zwana przez przyjaciół bardziej swojsko Rejką) to postać, którą da się lubić: harda, uparta, autoironiczna i obdarzona ciętym językiem. Relacjonując akcję, dziewczyna nie szczędzi zjadliwych komentarzy, także tych piętnujących jej własne błędy. Rey jest wyrazista, ma charakter. W wyprawie podjętej w celu ratowania świata towarzyszy jej także, choć niestety na dalszym planie, całkiem barwna kompania.

Świat przedstawiony sprawia wrażenie dość chaotycznego, ale przy drugim czytaniu ta z pozoru nieskładna mieszanka (Ruś, cerkwie, popi, wsie i miasta o nazwach Wołogród, Kostriaki czy Podpschowki, za to imiona w rodzaju Verl, Leyri, En-ne Dennar, ale też Akir, czy Kito, elfy, zwierzołaki, jednorożce, prządki, Tkaczka Losu, wojna Ładu z Chaosem – a wszystko to relacjonowane językiem, w którym lekka stylizacja przeplata się ze współczesnym slangiem) wydaje się mieć własny wyraz.

Bardzo dobrym pomysłem, który przydaje „Jesiennym ogniom” nieco indywidualizmu jest koncepcja feyrów (choć po zerknięciu na zapis cyrylicą wydaje mi się, że chodziło po prostu o faerie) – istot będących personifikacją żywiołów i sił natury. I tak głową Jesiennego Rodu, jest złotooki Łowiec w koronie z liści klonu, „dusza i istota jesieni”, który raz do roku przemierza ziemię w orszaku widmowych psów, ognistych lisów oraz szkarłatnych jastrzębi. Rey-line jest jego wnuczką, Płomieniem Jesiennych Ognisk, Panią Października. Włada mocą prawdziwego żywiołu ognia i potrafi zawezwać do walki dusze poległych wojowników. Szczęśliwie opisy feyrów i ich mocy są barwne – ogólnie Komarowej udaje się, gdy trzeba, stworzyć odpowiedni klimat. Niektóre sceny zostały opisane na tyle sugestywnie, że wręcz same malują się przed oczami i pozostają w pamięci.

Wspominałam o humorze (to bardzo indywidualna sprawa, więc mogę tylko napisać, że do mnie on trafia), elementy komiczne przeplatają się jednak z dramatycznymi. Bywa to przesadzone (zwłaszcza wątek rozdzielonych kochanków, którzy spotykają się ponownie, a wtedy jedno nie rozpoznaje drugiego i uważa go za wroga), niemniej są w powieści fragmenty, które mnie autentycznie wzruszyły. Od czasu do czasu bohaterów ogarnia też nostalgia, wtedy mają w zwyczaju rozpamiętywać przeszłość i śpiewać rzewne piosenki o niekończącej się wędrówce i stracie. Ot, słowiańska dusza.

O odbiorze „Jesiennych ogni” decyduje to, czy obrana przez autorkę konwencja trafi do danego czytelnika. Obiektywnie patrząc, z pewnością wiele rzeczy można by tej powieści wytknąć, ja jednak darzę historię Rey szczególnym sentymentem.