Beatrycze Nowicka Opowiadania

Północna granica (recenzja, E)

Pod niebem Szereru

Feliks W. Kres, wyd. Fabryka Słów

Pierwszy tom cyklu „Księga całości”

Beatrycze Nowicka: 6/10

Kolejne wydanie „Północnej granicy” Feliksa W. Kresa to dobra okazja, by nadrobić zaległości czytelnicze.

Choć „Piekło i szpadę” uważam za jeden z najlepszych znanych mi zbiorów opowiadań fantasy i mile wspominam felietony Feliksa W. Kresa ukazujące się swego czasu na łamach Science Fiction, „Księga całości” aż do teraz pozostawała na mojej liście lektur zaległych. Swego czasu zniechęciły mnie do niej opinie, że cykl jest ponury, oraz wiadomość o jego nieukończeniu. Opowiadanie ze świata Szereru, o jakże znamiennym tytule „Gówno”, kończyłam z myślą, że wpół obłąkana przywódczyni piratów Riolata Ridareta nie jest postacią, z którą znajomość chciałabym kontynuować. Jednakże niedawne wznowienie cyklu (zgodnie z zapowiedzią ukazać się mają także kolejne, nowe tomy) skłoniło mnie do lektury „Północnej granicy”.

Rzeczywiście, nie jest to książka, po którą można by sięgnąć w celu pokrzepienia serc, jednak po ostatnio czytanych kilku heroic fantasy sprawiających wrażenie pisanych z myślą o nastolatkach (i to tych młodszych), powieść Kresa stanowiła miłą odmianę. Zabawne, że opublikowana ponad ćwierć wieku temu „Północna granica” sprawia wrażenie „świeższej” niż wiele modnych tytułów z ostatnich lat. Głównie dlatego, że nie ma tutaj najbardziej sztampowych rozwiązań i standardowego dualizmu. Owszem, jest tytułowa granica, przez ludzi postrzegana jako miejsce oddzielające ich od terenów opanowanych przez wrogą moc. Tyle że nie ma tu żadnej moralnej racji stojącej pewnie po którejś ze stron, tylko konflikt dwóch sił, przekładający się na konflikt rozumnych ras przez nie stworzonych. Szerń i Aler nie są dobre, czy złe, są bardziej jak siły przyrody. Narrator opisuje poczynania ludzi i kotów, a więc istot podległych Szerni, jednak nie trzeba wielkiego wysiłku intelektualnego, by zacząć wyobrażać sobie tę opowieść z perspektywy Alerów (zabawne, że jeśli przyjąć ich wersję za prawdziwą, to właśnie ich przedsięwzięcie bardziej „pasuje” do typowej fantasy – w końcu realizują wielką misję).

W warstwie koncepcyjnej jest to zaleta, choć ma ona swoją cenę. Trudno mianowicie naprawdę kibicować bohaterom, których obserwuje się np. podczas torturowania pojmanej Alerskiej kobiety. Czytelnik dowiaduje się też, że ludzie nie biorą jeńców, choć ich przeciwnicy zwykle nie wyrzynają całych wiosek w pień (inna sprawa, że gdyby to robili, nie mieliby potem kogo rabować). W gruncie rzeczy zasady są proste i realistyczne – my albo oni. Kres wydaje się nie mieć żadnych złudzeń odnośnie natury ludzkiej. W tym świecie w cenie są bezwzględność i siła. Nie jest tak, że na kartach „Północnej granicy” nie ma żadnych heroicznych czynów, ale ewentualne poświęcenie, czy dobre uczynki dotyczą „naszych”.

Gdy wielu autorów wielotomowych cykli nie szczędzi informacji na temat „mechaniki świata”, Kres nie zdradza wiele. Czytelnik nie doczeka się żadnego Gandalfa przybywającego, by oznajmić zasady gry, a perspektywa zostaje zawężona do opisu zmagań wybranych żołnierzy broniących tytułowej granicy. Dysponując jedynie strzępkami informacji, zostają oni zmuszeni do podjęcia ważnych decyzji, być może istotnych dla losów świata… ale wcale tak być nie musi. Odkładając książkę, czytelnik nie wie wiele więcej na temat sił rządzących tym uniwersum niż po przeczytaniu prologu.

Nie znaczy to, że sam świat został ledwie zarysowany – widać, że autor przemyślał sobie rozmaite kwestie, choćby zamieszkujących Szerer narodów oraz ich zwyczajów. Zwracają uwagę rozmaite drobiazgi, jak np. żołnierski rytuał, albo wzmianka o Armektańskich… podłogach. Bohaterowie zostali naszkicowani grubą kreską, jednak najważniejsi z nich są odpowiednio wyraziści. Moją uwagę zwróciła zwłaszcza dowodząca jazdą Tereza, która na swoje sukcesy ciężko zapracowała. Nie znając się na strategii i taktyce, nie mogę ocenić sensowności opisów bitew – dla laika w każdym razie prezentują się one dobrze.

Z felietonów zapamiętałam autora „Księgi całości” jako zadeklarowanego przeciwnika obsadzania powieści fantasy „recyklizowanymi” krasnoludami i elfami. I rzeczywiście, na potrzeby swojego cyklu Kres wymyślił własne rasy – na kartach „Północnej granicy” pojawiają się rozumne koty, a także Złoci oraz Srebrni Alerowie. Mam z nimi tylko jeden problem, wynikający z raczej skąpych opisów. Pobratymcy Legolasa i Gimlego zagościli na stałe w fantasy zarówno dzięki swojemu mitologicznemu pochodzeniu (dzięki niemu nie wydawali się czytelnikowi całkiem „obcy”), ale – bardziej nawet – dzięki dokładnemu przedstawieniu ich wyglądu i kultury. Tolkien potrafił sprawić, że jego wizja „zakorzeniła się” w masowej wyobraźni. Alerom (przynajmniej na razie) brakuje wyrazistości. Prolog-list jest bardzo ciekawy i zaostrza czytelniczy apetyt. Czyta się więc i czeka, aż wreszcie Alerowie się pokażą, zastanawiając się, czy są człekokształtni, insektoidalni, czy może jeszcze inni. Gdy jednak natyka się na nich ludzki oddział, Kres najpierw relacjonuje bitwę z wrogiem, którego nie można sobie wyobrazić (pojawiają się jedynie wzmianki na temat broni oraz informacja o dosiadaniu wierzchowców), a dopiero po niej narrator „przygląda się” jednemu z zabitych obcych. Nawet wtedy zresztą np. wiadomość, że mimika Alerów drastycznie różni się od ludzkiej, co wywołuje dojmujące wrażenie obcości, wiele tak naprawdę nie wyjawia. Czytelnikom nie starającym się wyobrażać sobie opisywanych miejsc, osób i wydarzeń, to może aż tak nie przeszkodzi. Mnie natomiast drażnił np. brak informacji, czy kot-zwiadowca Dorlot był rozmiaru zwykłego mruczka, czy jednak nieco większy i jakiego koloru miał futro. Dobrze, że przynajmniej jeśli chodzi o „portret psychologiczny” koty prezentują się przekonująco.

Zastrzeżenia mam także do konstrukcji powieści – pierwsza jej część przedstawia głównie serię krótkich potyczek między żołnierzami jednej ze stanic a Alerami. Atmosfera się zagęszcza, zagrożenie rośnie, postaci giną… po czym następuje co najmniej kilkumiesięczny przeskok czasowy. Odwiedzając bohaterów ponownie, czytelnik dowiaduje się o walnej bitwie stoczonej „poza kadrem”, snach nawiedzających niektóre z postaci, czy politycznej intrydze. Druga część książki stanowi jakby kolejne rozdanie, pionki startują z innej pozycji, a wydarzenia mają o wiele większą skalę, lecz wciąż są tylko jednym z epizodów w kronikach Szereru. Być może to wynik procesu powstania powieści, opartej na wcześniejszym tekście, niemniej szkoda, że wątki nie zostały poprowadzone w sposób bardziej ustrukturyzowany i rozplanowany.

Z wyżej wspomnianych względów „Północna granica” stanowiła dla mnie bardziej rozbieg, wprowadzenie do świata, który zaintrygował mnie na tyle, bym sięgnęła po tom kolejny.

PS. Nie jest tak, że Kres od opisów całkiem stroni – jeden z nich zwłaszcza mnie urzekł: „izba bez żadnych wątpliwości należała do samotnego mężczyzny (…) panował w niej bowiem swoisty ład, jakiego nie ścierpi żadna kobieta. Każda rzecz znajdowała się nie tam, gdzie „wypadało”, ale tam, gdzie po prostu była pod ręką”. Celne.