Beatrycze Nowicka Opowiadania

Fionavarski gobelin (recenzja, E)

Rozpacz na koturnach

Guy Gavriel Kay, wyd. Zysk i S-ka

Beatrycze Nowicka: 3,5/10

Tworząc swoją trylogię o świecie Fionavaru, Guy Gavriel Kay chciał dorównać Tolkienowi, jednakże poniósł porażkę.

Ostrzegano mnie przed tą książką. Niemniej, spotkałam się także z pochlebnymi recenzjami i opiniami, łudziłam się też, że nie wznawiano by byle czego, wreszcie skusiło mnie eleganckie zbiorcze wydanie. Pomyślałam, że najwyżej „Fionavarski gobelin” okaże się nudny i wtórny – tymczasem był on także niebywale nużący i irytujący. Tak oto przyszło mi bohatersko oraz epicko (wszak całość ma nieco ponad 1300 stron) cierpieć wraz z bohaterami powieści.

Być jak J.R.R. Tolkien?

Jeśli wierzyć źródłom internetowym, autor miał powiedzieć, że kluczem do osiągnięcia sukcesu w fantasy jest branie z Tolkiena tego, co w nim najlepsze, zaś unikanie jego słabości. Butne słowa, podobnie decyzja, by debiutować wielowątkową, opasłą trylogią, zamiast ćwiczyć warsztat na czymś łatwiejszym do opanowania. Zdecydowanie też kanadyjski pisarz miał diametralnie inną od mojej opinię na temat tego, co stanowi o sile twórcy „Władcy pierścieni”.

Tolkien, korzystając ze swojego wykształcenia stworzył mitologiczny destylat, przekuł pewne motywy na nową formę. Kay po pierwsze skopiował wiele od swojego poprzednika – mamy więc wielkiego złego, związaną z nim górę, elfy i krasnoludy (ci pierwsi „dla niepoznaki” nazwani lios alfarami), rasy mroku (urgachowie zamiast uruk-hai to zaiste wielce oryginalne rozwiązanie), dobrego maga (Gandalf miał większą charyzmę) oraz jego sprzedajnego kolegę po fachu, niezbędne dla odniesienia zwycięstwa magiczne artefakty, czy wątek Lisen, przywołujący na myśl historię Luthien [1]. Pewną odmianę stanowi to, iż główni bohaterowie przybywają do Fionavaru z „naszego” świata, tyle, że to z kolei nieco przypomina cykl Lewisa o Narni (do listy podobieństw dodać można też wątek podróży statkiem daleko poza znane morza oraz motyw ofiary).

Po drugie zaś, autor radośnie włączył w całość imiona, postaci i motywy zaczerpnięte z mitologii nordyckiej, celtyckiej (skoro już przy tym jesteśmy, Uathach była kobietą) oraz legend arturiańskich. Niektórzy wskazują także na wątki wzorowane na religii chrześcijańskiej. O ile jednak Robertowi Jordanowi w „Kole Czasu” udało się na bazie podobnych mitologicznych inspiracji stworzyć spójną całość, posiadającą własny charakter, u Kaya sprawiają one wrażenie stosowanych bez umiaru i nie komponujących się dobrze ze sobą.

Kolejną kwestią jest kreacja świata. Owszem, dzisiaj uniwersum Tolkiena budzi zastrzeżenia (kwestie ekonomiczne, brak rozwoju technologicznego; u Kaya zresztą też przez tysiąc lat do żadnego postępu nie dochodzi), jednak dzięki licznym i bogatym opisom, Śródziemie jest krainą żywą, przemawiającą do wyobraźni. Wydaje się dosyć logiczne, że jeśli głównym tematem powieści ma być ratowanie świata, to jak najbardziej warto postarać się opisać go tak, by czytelnik mógł naprawdę poczuć, o co bohaterowie walczą. Doskonale rozumiał to wyżej wzmiankowany Jordan, podobnie Tad Williams. Obydwaj pisarze zadbali o to, by ich wizja była bogata, barwna i wyrazista, a fantastyczne pejzaże wręcz same rozwijały się przed oczami czytelnika. W porównaniu z nimi Kay opisuje kolejne miejsca dosyć skąpo tak, że nierzadko trudno je sobie wyobrazić, a tym bardziej poczuć ich atmosferę.

W kwestii zamieszkujących książkowe uniwersum ras kanadyjski pisarz wykazał się zerową inwencją. Williams przynajmniej postarał się nadać swojej wersji elfów cechy odróżniające ich od tolkienowskiego schematu (inspiracje japońską kulturą, bardziej odmienna od ludzkiej budowa oraz sposób poruszania się i gestykulacji), a ogirowie z „Koła Czasu” odgrywają niewielką rolę i mimo że są starszą, długowieczną rasą, lubiącą drzewa, ich wygląd i zachowanie bardzo różnią się od typowo elfiego. Tymczasem, jeśli chodzi o dzieło Kaya, mogę śmiało stwierdzić, że nie spotkałam do tej pory równie mdło przedstawionych krasnoludów i elfów (w przypadku tych ostatnich dochodzą jeszcze kiczowate pastelowo-rzewne wizje ich samych oraz zamieszkiwanej przez nich krainy).

Język, który boli

Zanim przejdę do dalszych aspektów autorskiej wizji, pozwolę sobie skupić się na warstwie językowej powieści. Nieudolny przekład (przede wszystkim pierwszej i trzeciej części) naprawdę daje się we znaki. Poniżej kilka przykładów, z trudem wybranych spośród zatrzęsienia kulawych zdań: „usłyszeli (…) pukanie w ścianę pokoju leżącego naprzeciwko otwartego okna”, „- w takim razie idź w swoją drogę. Możemy nie spotkać się przez jakiś czas. – A żal! – stwierdził Galadan”, „jutro zstąpi Mörnir i nikt z nich nie potrafił powiedzieć, co to może oznaczać. Bóg był wszakże poza ich zdolnością pojmowania”, „pomiędzy pragnieniem a skurczem, jak niegdyś zgrabnie ujął to pan Eliot”, „gdy go całowała, jej usta wydawały gwałtowne dźwięki”, „niegdyś, gdy Kim była studentką (…) młodą jak na swój wiek (…). Później, gdy była już mniej młoda”, „aż zbyt wystarczająco bystry”, „był o wiele za mało pewny”, „jej oczy kryły w sobie coś trudnego do powiedzenia”, „ironia była niemal w sercu jego duszy”, „niewielka to liczba (…) [lecz] dość wystarczająca”, „nocne kwiaty otworzone w ciemności”, „ogłuszona cisza”, „zaczął być pierwszym magiem”, „zostawiając ją z nagłym, ponurym uświadomieniem sobie”. Warto wspomnieć jeszcze o dziwacznym szyku wyrazów w zdaniach oraz powtórzeniach.

Do tego dochodzi jeszcze ciężkostrawna maniera autora: „poszła do pokoju Forda; jej szare oczy urzekały, a ciało pełne było słodyczy ufności”, „przyznawała, że był przystojny, lecz nie był świecą, nie świecą”, „czerwona rozkosz mordu przepełniała ich po brzegi przez całą tę noc”, „rozdzierał na strzępy jej ciało, pierwszy słodki owoc swej długiej zemsty (…) zaśmiał się, opór sprawiał mu bowiem radość i wzmagał niewyobrażalnie rozkosz”, „poczuła, że serce poruszyło się gwałtownie w jej piersi, jak gdyby runęła w otchłań. W otchłań żalu i najgłębszej miłości”, „a wtedy ogarnął ją strach niczym jakiś zmutowany kształt”, „jak łatwo i całkowicie jej nagłe, nieziemskie zapłonięcie zawierało się w tej opowieści”, „przerażenie było stworzeniem o ostrych pazurach, siedzącym mu w gardle”, „wzbierający wicher, który rozwiewał jej włosy, och, jej siwe włosy”. Naprawdę nie rozumiem, jak autor mógł sądzić, że frazy w rodzaju „roziskrzona, absolutna ironia losu”, „wszystko było uwewnętrznioną abstrakcją”, „szydercza biel szaty”, „biały ból eksplodował w nim w ciemności, gigantyczny i nieopisany”, albo „miłość wezbrała w jego sercu jak przypływ” przydadzą jego dziełu urody.

Nieznośny patos

Najwyraźniej Kay uważał go za ten aspekt dzieł Tolkiena, który warto powielić. Zabrał się za to bardzo skwapliwie, z cytowanym powyżej grafomańskim zacięciem tak, że nie licząc samego początku, „Fionavarski gobelin” utrzymany jest w tonie mdląco podniosłym, a przy tym beznadziejno-smętnym. Heroiczne poświęcenia stanowią motyw ulubiony, największy zaś zapał autora budzą składane bogom ofiary z ludzi [2].

Wzniośle opisane zostały chwile porażek i cierpień: „była przekonana, że uprzedniej nocy zgłębiła otchłań rozpaczy (…) wiedziała, iż groza, jaka była jej udziałem, jest zaledwie przystankiem na długiej drodze bólu (…) dosięgnie dna cierpienia.” Podobnym stylem relacjonowane są także sukcesy: „poczuł ból w gardle i ucisk narastający w jego szerokiej piersi na widok beznadziejnej, olśniewającej odwagi”, „rzucając się naprzód, jakby ku od dawna poszukiwanemu marzeniu o olśniewającej Jasności, wyprowadził pchnięcie swym błyszczącym mieczem”.

Relacje międzyludzkie również przedstawiono w tej estetyce. Tolkienowi zarzucano, że mało u niego postaci kobiecych, a miłość jest jeno platoniczna. U Kaya bohaterowie często uprawiają seks, co opisane zostaje zgodnie z nadrzędną manierą: „pożądanie wezbrało w nim niczym fala na porywistym wietrze (…) poczuł szaloną erekcję. Wszedł w nią (…) poczuł, jak eksploduje w jej głębi ogniem swego nasienia”, „akt miłości to ślepe, konwulsyjne sięganie wstecz w zapadającą ciemność.”

Ponadto postaci Kaya ciągle płaczą – płaczą, kiedy ktoś się chce poświęcić, płaczą, kiedy się poświęcił i umarł, płaczą, kiedy się poświęcił, ale jednak ocalał, płaczą na widok rannego posłańca [3], pogryzionego psa, ale też pięknej rzeźby. Płaczą, gdy ktoś się im oświadcza, płaczą, usłyszawszy smutną historię z przeszłości, płaczą na myśl o tym, co uczynili lub co muszą uczynić, ba, potrafią się nawet rozpłakać już płacząc. I tak ze dwa-trzy razy na rozdział [4].

Dziwię się, że Kanadyjczykowi nie przeszło przez myśl, że nie da się wzruszyć czytelnika, ciągle uderzając w heroiczny ton – dla budowania dramaturgii potrzebna jest dynamika i różnorodność.

Teatrzyk kukiełkowy

Każąc swoim bohaterom odczuwać jedynie napady skrajnych emocji, Kay sprawił, że w niewielkim stopniu przypominają oni prawdziwych ludzi. Co więcej, najbardziej przemyślanym aspektem trylogii wydaje się skomplikowana fabuła. Jej to autor podporządkował poczynania postaci, nie zastanawiając się nawet nad tym, czy wydadzą się one umotywowane i wiarygodne. Owszem, ludzie zachowują się nieracjonalnie, jednak trzeba naprawdę dobrego pisarza, by czytelnik doszedł do wniosku, że dziwaczne postępki bohaterów wynikają ze skomplikowania natury ludzkiej, a nie nieudolności twórcy. Nie można też przesadzić z ilością tego rodzaju zachowań.

Pozwolę sobie na dwa przykłady. Scena pierwsza – środek zimy, która nastąpiła po roku wielkiej suszy. Wybuchła wojna ze Złym Lordem. Mąż pewnej niebogatej kobiety został powołany do wojska, nad jej jedynym synem ciąży mroczna przepowiednia. Nagle kobietę odwiedzają obcy ludzie i chwilę później zostaje jej oddane na wychowanie dziecko owego Złego Lorda. Kay zaś radośnie informuje czytelnika, że w chwili tej bohaterka poczuła wielką miłość do niemowlaka.

Druga scena – ktoś bardzo młody, zagubiony i samotny, zwraca się do przedstawicieli jasnej strony, zostaje jednak odepchnięty, co motywowane jest tym, że oto darowuje się mu wolność, by sam wybrał między dobrem i złem. Ciekawe, na jakiej podstawie miałby opowiedzieć się po stronie Jasności, skoro czuje, że „ci dobrzy” go zdradzili i odtrącili. Walczyć i umierać za abstrakcyjne idee potrafią tylko ludzie, którym wyprano mózgi.

To, że głównymi bohaterami byli przybysze z naszego świata, miało chyba uczynić ich bliższych czytelnikowi. Piątka studentów szybko jednak traci swoją ledwo naszkicowaną tożsamość i zamienia się w żywe symbole. Wypadają przez to jeszcze dziwniej, niż gdyby byli częścią Fionavaru, niezbyt przekonująco brzmią także wyjaśnienia, dlaczego właściwie zaangażowali się w walkę z Rakothem.

Kilka słów na zakończenie

Nadęty, nieudolny styl i prowadzenie wątków kosztem psychologicznego prawdopodobieństwa postaci sprawiają, że podczas lektury „Fionavarskiego gobelinu” dominuje wrażenie sztuczności autorskiej wizji. Kanadyjski pisarz mierzył wysoko i z pewnością włożył w swoje dzieło ogrom pracy, jednak efekt końcowy rozczarowuje. Uważam, że nie jest to książka, którą warto było wznawiać.

[1] Choć ukochany podróżujący po morzu kojarzy mi się mgliście z inną postacią z „Silmarillionu”.

[2] Oto przykład scenki – bohater już od półtorej doby dogorywa w upale, aż przybywa ktoś, chcący nie dopuścić do zakończenia rytuału. Zakusy złego krzyżuje jednak pies o smutnych oczach i wtedy ledwo żywy nieszczęśnik (ocalony po to, by na chwałę bożą umarł nie tej, a następnej nocy), który właśnie „poczuł, że jego własna spękana i wyschnięta dusza otwiera się znów na przyjęcie miłości” wygłasza takie oto słowa: „- O dzielny! (…) Nigdy nie mogło istnieć nic równie dzielnego. Idź już, teraz bowiem kolej na mnie, a ja dotrzymam ci wierności.”

Wiele osób zżymało się na wątek Artura, Lencelota i Guinevere, jednak mnie jeszcze bardziej kuriozalny wydał się ów pies, na widok którego bohaterowie płaczą, tulą go i wychwalają kwieciście.

[3] „Tegidowi stanęły łzy w oczach. – Choć więc – szepnął niczym kochanek. I unosząc bez wysiłku zmasakrowane ciało (…) wziął (…) [posłańca] w swoje ramiona.”

[4] Z nudów w pewnym momencie zaczęłam liczyć wybuchy płaczu w rozdziałach, uzyskałam taki oto ciąg: 4, 2, 3, 4, 2, 4, 3, 0, 2, 2, 2.