Beatrycze Nowicka Opowiadania

Idź i czekaj mrozów, Zaszyj oczy wilkom, Wezwijcie moje dzieci (recenzja, E)

Jak to u nas we wiosce bywało

Marta Krajewska, wyd. Genius Creations

Trylogia „Wilcza Dolina”

Beatrycze Nowicka: t1 5/10 ; t2 6/10 ; t3 5,5/10

„Idź i czekaj mrozów” jest pierwszą powieścią Marty Krajewskiej i podziela wady wielu innych debiutów. Przede wszystkim jest to książka nierówna – zarówno pod względem formy, jak i treści. Styl miejscami jest całkiem przyjemny, nie pozbawiony humoru, z lekką swadą, przywodzącą na myśl utwory pisarek zza naszej wschodniej granicy. Niestety, są też miejsca gdzie dość boleśnie kuleje. Pomysł, by miejscem akcji uczynić małą, zagubioną wśród lasów wioskę, gdzie to co ludzkie spotyka się z tym co nadprzyrodzone, wydaje się mniej zużyty – zamiast śledzić losy bohaterów wyruszających gdzieś na wyprawę, czytelnik poznaje codzienne życie mieszkańców, ich zwyczaje, wierzenia, problemy rodzinne oraz konflikty; zamiast skali świata, mamy tutaj losy lokalnej społeczności.

I znów – różnie wyszło autorce prowadzenie wątków poszczególnych postaci. Typowy paranormal-romansowy wątek głównej bohaterki oraz wilkołaka (typ wielki brutal, który dla ukochanej przedzierzga się w opiekuńczego misia) został poprowadzony całkiem przyzwoicie, gdy porównać go z innymi tego typu utworami. Można spodziewać się podstawowych elementów – wzajemna fascynacja, początkowe obawy i niechęć, mroczna przepowiednia, która ma trzymać przyszłych kochanków z dala od siebie, upojny seks w noc Kupały… Na szczęście wilkołak Krajewskiej swoim złośliwym poczuciem humoru bardziej przypomina bohaterów powieści Gromyko, niż autorek anglosaskich. Nieźle prezentuje się również wątek przyjaciółki głównej bohaterki, co to modliła się u kapliczki starych bogów, by jej zesłali chłopa, oraz historia wiły.

Słabe wykonanie zaprzepaściło niestety potencjał, jaki tkwił w losach minstrelki i jej rodziny – miało być dramatycznie, a wyszło niestety kiczowato. Za kompletnie chybiony uważam natomiast pomysł na to, by ulubioną rozrywką wioskowej piękności było chadzanie na owiany złą sławą cmentarzyk, w celu uprawiania grupowego seksu z… upiorami. Toż to jest śmieszno-żałosne zamiast ciekawe i ciągnie całość w dół. Tym niemniej, „Idź i czekaj mrozów” czyta się lekko, szybko i zazwyczaj przyjemnie, a zakończenie pozostawia czytelnika (choć może raczej należałoby tu napisać „czytelniczkę”, bo jednak powieść stwarza wrażenie pisanej bardziej pod gusta kobiet) z pewnym zainteresowaniem, jak dalej potoczą się losy bohaterów.

Drugi tom cyklu Marty Krajewskiej o mieszkańcach Wilczej Doliny jest nieco lepszy od części pierwszej – zwłaszcza, jeżeli chodzi o styl. Podoba mi się świat inspirowany słowiańskimi wierzeniami i doceniam pomysł na opisywanie losów niewielkiej społeczności. W „Zaszyj oczy wilkom” wątki poszczególnych postaci są kontynuowane, pojawia się też kilku nowych bohaterów. Romans Vendy z DaWernem został opisany całkiem realistycznie (z czasem coraz bardziej widać, że tych dwoje niezbyt do siebie pasuje – na razie nie przekreśla to szans na wspólne życie, jednak czytelnik nie może być pewien zakończenia).

Niektóre wątki rozwijają się w sposób, którego nie przewidziałam, co uważam za zaletę i spodziewam się, że kolejna część także mnie zaskoczy. Miejscami zawodzi jednak konstrukcja. Pewne wydarzenia nie zostały dobrze wkomponowane w fabułę całości (zwłaszcza wątek Królowej) – odnosi się wrażenie, że w pewnych momentach autorka doszła do wniosku, iż zrobiło się trochę nudno, więc pora wyciągnąć z kapelusza kolejnego potwora, czy zesłać na mieszkańców wioski kolejny kryzys. Szkoda, że w porównaniu z „Idź i czekaj mrozów”, w „Zaszyj oczy wilkom” jest o wiele mniej humoru – robi się coraz bardziej poważnie, giną kolejne osoby. Swoją drogą, jeśli śmiertelność wśród mieszkańców doliny utrzyma się na dotychczasowym poziomie, za kilkanaście lat Venda zostanie jedynie opiekunką dwóch pobliskich cmentarzy.

Na koniec przyznam też, że niestety lektura mnie nie wciągnęła, a losy bohaterów nieszczególnie obeszły. To już jest jednak wyjątkowo subiektywne odczucie. Za to pochwalić muszę zarówno okładkę (w obydwu tomach grafika i liternictwo są bardzo udane), jak i wewnętrzne ilustracje (dużo lepsze niż w części pierwszej).

Przyznam, że zdziwiłam się na wieść o tym, iż trzecia wizyta w Wilczej Dolinie ma okazać się tą ostatnią. Akcja tomów poprzednich obejmowała na tyle krótkie odcinki czasu, że spodziewałam się jeszcze co najmniej kilku części. Tymczasem Marta Krajewska zdecydowała się na inne rozwiązanie – przeskok w czasie o kilkanaście lat.

Oznacza to wprowadzenie na karty powieści szeregu nowych bohaterów i odsunięcie w cień części poprzednich. Ci zaś, którzy zostali, nierzadko się zmienili, co niekoniecznie było dobrym pomysłem. Starsza o kilkanaście lat Venda zachowuje się, jakby stała już jedną nogą w grobie – a to coś ją boli, a to strzyka. Zapewne jest to realistyczne, w końcu kiedyś ludzie żyli znacznie krócej, więc zdrowie musiało psuć im się szybciej. Jednak przyjemniej czytało się o tej postaci, gdy była bardziej zadziorna i pełna młodzieńczej werwy. Mało miejsca autorka poświęciła też DaWernowi, kto więc nastawiał się na śledzenie relacji tej pary, raczej się zawiedzie. Szkoda też, że zabrakło tu nieco złośliwego humoru, który ubarwiał tom pierwszy.

„Wezwijcie moje dzieci” jest zwieńczeniem cyklu, można się więc spodziewać rozwinięcia i zakończenia wątku przepowiedni, oraz powrotu wilkarów. Tak istotnie jest, ale więcej dzieje się dopiero pod koniec książki. Tymczasem pierwsze dwie trzecie powieści poświęcono na opisywanie wiejskiego życia. Czytelnik dostaje niejako powtórkę z rozrywki – opisy świąt oraz rytuałów, młodzieńcze zaloty, tym razem w wykonaniu nowych postaci, uwagi na temat prac polowych. O ile wcześniej tego typu rzeczy ubarwiały fabułę i przydawały lokalnego kolorytu, w tomie ostatnim raczej nudzą.

W minirecenzji części poprzedniej narzekałam, że – aby podtrzymać napięcie – Krajewska regularnie nasyła na wieś kolejne potwory. W „Wezwijcie moje dzieci” tak się praktycznie nie dzieje, nie licząc jakichś drobnych spraw. Okazało się, że bez tego zrobiło się nudno, chyba, że kogoś interesują miłosne perypetie co młodszych mieszkańców Wilczej Doliny (mnie ci bohaterowie nie przekonali na tyle, by wzbudzić silniejsze emocje). Sam finał, rozgrywający się mniej więcej na ostatnich stu dwudziestu z ponad pięciuset stron, został oparty na zgrabnym pomyśle, choć z drugiej strony taka koncepcja okazała się mało emocjonująca. Żartowałam, że jeśli Krajewska utrzyma tempo ubijania kolejnych bohaterów drugoplanowych, wioska Vendy wkrótce się wyludni. Dla odmiany w części ostatniej autorka popadła w drugą skrajność, oszczędzając niemal wszystkich. Po tomie wieńczącym cykl spodziewać by się należało większego dramatyzmu.

Domyślam się, że najzagorzalsi fani przygód Vendy sięgną po ten tom niezależnie od cudzych opinii. Jeśli chodzi o tych, którzy cyklu jeszcze nie poznali – trudno mi te książki szczerze polecać, chyba, że ktoś wyjątkowo lubi „słowiańskie klimaty” w fantasy oraz nie przeszkadza mu ograniczenie akcji do jednej małej wioski i problemów jej mieszkańców (którzy, niestety, nie są postaciami skomplikowanymi wewnętrznie).