Beatrycze Nowicka Opowiadania

Wojna makowa (recenzja, E)

O dziewczynie, która igrała z ogniem

Rebecca F. Kuang, wyd. Fabryka Słów

Pierwszy tom trylogii „Wojna makowa”

Beatrycze Nowicka: 7/10

W „Wojnie makowej” Rebecca F. Kuang wprawdzie po raz kolejny rozgrywa dobrze znane motywy fantasy, jednak czyni to bardzo przyzwoicie.

Do książek wychwalanych i zbierających nagrody (zwłaszcza w ostatnich latach) zwykle podchodzę z pewną dozą nieufności – czy naprawdę są one tak dobre, czy to jedynie wynik promowania pewnych autorów. Na szczęście „Wojna makowa” okazała się naprawdę porządną książką fantasy. Gdybym miała określić ją jednym słowem, byłby to przymiotnik „solidna”. W znajdujących się na końcu podziękowaniach Kuang pisze „my, imigranci, umiemy ciężko pracować” – i tak, widać w jej debiutanckiej powieści tę włożoną pracę. Doceniam konsekwencję w prowadzeniu wątków oraz postaci. Całość sprawia wrażenie konstrukcji przemyślanej i starannie budowanej. Nie czuje się, że to debiut, ani że powieść wyszła spod pióra niewiele ponad dwudziestoletniej dziewczyny.

„Wojna makowa” zdecydowanie wybija się tle innych książek pisanych przez anglojęzyczne autorki, a opowiadających o losach magicznie uzdolnionych dziewczyn. Przede wszystkim nie ma tutaj bohaterki, która zachowuje się głupio, a mimo to wszyscy wokół uważają ją za cudowną tudzież przeznaczoną do wyższych celów. Nie pojawiają się też tu ckliwe wątki miłosne. Rin, bo tak nazywa się protagonistka, każde swoje osiągnięcie okupuje wyrzeczeniami oraz poświęceniem. Autorka nie oszczędza swojej bohaterki – i to nie tylko, jeśli chodzi o przeciwności losu, jakie napotyka ona na swojej drodze, ale też o sposób jej portretowania, punktujący także słabości, wady i błędy Rin. Swego czasu, pisząc o „Szarej siostrze” zarzuciłam Markowi Lawrence’owi nieumiejętne przedstawienie dorastającej Nony i zastanawiałam się, jak mogłaby zachowywać się dziewczyna żyjąca w trudnych warunkach. Teraz myślę, że może tak jak Rin. Podoba mi się to, że Kuang nie pomija tych aspektów bycia kobietą, o których autorzy wolą nie wspominać. Również w opisie wojny, choć brutalnym, widać kobiecą perspektywę – brak tutaj jakichkolwiek zachwytów na epickością tudzież bohaterstwem. W pamięć zapadł mi zwłaszcza bardzo sugestywny opis rzezi ludności cywilnej w pewnym mieście, tym bardziej przerażający, że wzorowany na masakrze dokonanej przez wojska japońskie w Nankinie.

Ze względu na wartką akcję, konstrukcję fabuły, wiarygodnie zachowujących się bohaterów oraz brak głupot psujących odbiór, „Wojna makowa” prezentuje się także lepiej od znanych mi książek autorów takich jak Peter V. Brett czy Brent Weeks.

Powieść Kuang jest tylko i aż dobrą realizacją znanych motywów fantasy. Nie ma tutaj gry z konwencją. To kolejna, choć spisana w modnym w ostatniej dekadzie nieco mroczniejszym klimacie, historia o sierocie, która zdobywa moc i walczy przeciwko najeźdźcom. W tym przypadku moc ma cenę większą niż zazwyczaj (bardzo przyjemny pomysł z bogami), a sierota nie okazuje się szlachetną wybawicielką, jednak ogólny zrąb fabuły zostaje zachowany. Choć, trzeba przyznać, autorka zaskoczyła mnie zakończeniem pewnego wątku. Jako że „Wojna…” to pierwszy tom trylogii, spodziewałam się, że będzie on rozwijany dalej, a tu się okazało, że jednak nie – co akurat jest ciekawe, bo czyni część drugą mniej przewidywalną.

Cieszy, że Kuang osadziła akcję powieści w świecie inspirowanym Dalekim Wschodem – zdecydowanie wciąż mało jest na polskim rynku [1] książek fantasy osadzonych w realiach kojarzących się z Azją. Żałuję, że autorka skupiła się przede wszystkim na akcji, przez co zabrakło dokładniej nakreślonego tła. Nie znaczy to, że nie ma tu opisów, ale nie pogniewałabym się, gdyby było ich więcej. Rozumiem, że teraz panuje taka moda, niekiedy też, jak słyszałam, to redaktorzy każą pisarzom „odcedzać” swoje powieści ze zdań budujących klimat i kreślących wizję. Może i zmniejsza to szansę na znudzenie czytelnika, ale po drodze utracone zostaje wrażenie zanurzenia się w obcym świecie, które stanowi jeden z głównych powodów, dla jakich po fantasy sięgam. W „Wojnie…”, podobnie jak w „Królach Dary” Kena Liu, jednak tych quasi-Chin okazało się – dla mnie przynajmniej – nieco za mało. Ucieszyłabym się też, gdyby imiona i nazwy miejsc brzmiały jeszcze bardziej egzotycznie.

Z drobnych rzeczy – trochę wybijają z rytmu kolokwialnie brzmiące przekleństwa [2], niekiedy też bohaterowie używają słownictwa lub dysponują wiedzą zbyt bliską naszej współczesności. Warto natomiast pochwalić dobry przekład i wyjątkowo dobrą jak na powieści fantasy korektę.

Zabrakło mi w „Wojnie…” nie do końca uchwytnego „czegoś więcej”, odróżniającego te książki, które hołubi się w czytelniczych wspomnieniach od tych, które po prostu przeczytało się z zadowoleniem [3], ale zamierzam po tom kolejny sięgnąć. A autorce życzę, żeby sukces pozwolił jej rozwinąć skrzydła.

[1] Na anglojęzycznym sytuacja się zmienia, można wręcz mówić o modzie na egzotyczne scenerie, co uważam za rzecz dobrą, o ile autorowi czy autorce naprawdę chce się włożyć więcej pracy i namysłu w wykreowanie takiej wizji, a nie tylko wepchnąć w standardowe tło kilka elementów kojarzących się z odmienną kulturą.

[2] Ponieważ zwrócono na to uwagę także w jednej z anglojęzycznych recenzji, rozumiem, że nie jest to kwestia przekładu.

[3] Chociaż wciąż zastanawiam się, na ile to kwestia jakości książki, a na ile wieku i ilości przeczytanych powieści fantasy – z czasem niestety, coraz więcej potrzeba, by zrobić na mnie wrażenie.