Beatrycze Nowicka Opowiadania

Mistrz Zagadek z Hed, Dziedziczka morza i ognia, Harfista na wietrze (recenzja, E)

Nic nie jest stracone, skończone też nie, gdy droga przed tobą, a sam jesteś w tle

Patricia McKillip, wyd. MAG

Trylogia „Mistrz Zagadek z Hed”

Beatrycze Nowicka: t1 7/10 ; t2 5/10 ; t3 6/10

Pomimo upływu lat trylogia Patricii A. McKillip o Mistrzu Zagadek wciąż pozostaje pozycją ciekawą i nietypową.

Po tym, jak niedawno odświeżyłam sobie „Czarodziejkę i Strażnika”, zapragnęłam przeczytać inne utwory Patricii McKillip. Chociaż na naszym rynku jej książki pojawiały się stosunkowo rzadko, polskiego wydania doczekała się trylogia o Mistrzu Zagadek, będąca najbardziej znanym dziełem amerykańskiej pisarki.

I tym razem lektura wzbudziła we mnie mieszane uczucia – proza McKillip ma w sobie niezaprzeczalny urok, choć zarazem pozostawia niedosyt. Dziś, po ponad czterdziestu latach od ukazania się pierwszego tomu, nie sprawia wrażenia przebrzmiałego starocia. Owszem, inne są dzisiaj trendy, lecz wciąż można i warto sięgać po „Mistrza Zagadek z Hed”.

Na rubieżach krainy fantasy

Przede wszystkim dlatego, że McKillip kroczy własną ścieżką. Choć pojawiają się pewne tradycyjne już motywy, takie jak wybraniec i jego przeznaczenie, magiczne artefakty oraz zagrażające światu siły, zostały one opracowane w autorski sposób, odległy od tego, w jaki powielane bywają przez autorów heroic fantasy. Więcej wspólnego można by się doszukać z „Ziemiomorzem”. Przede wszystkim uwaga narratora koncentruje się na głównych bohaterach – w pierwszym tomie na Morgonie, w drugim na księżniczce Readerle, w trzecim zaś na ich obojgu. Głównym tematem cyklu jest dojrzewanie postaci do posiadanej przez nie mocy, poszukiwanie wiedzy oraz poznawanie samego siebie. Również wrażenie, jakie sprawia uniwersum przedstawione na kartach powieści jest zbliżone – natura dominująca nad cywilizacją, a także swego rodzaju przychylność świata, który jest miejscem, gdzie strudzony wędrowiec znajdzie pomoc, a napotkani po drodze ludzie posłużą radą i gościną. Podobnie jak Ged, Morgon przemierza wykreowaną na potrzeby trylogii krainę wzdłuż i wszerz, uciekając, ścigając, poszukując i od czasu do czasu zamieniając się w ptaka. Wreszcie, niektóre myśli kojarzą się z tymi, przedstawianymi na kartach „Czarnoksiężnika z Archipelagu”: „człowiek uciekający przed śmiercią musi wpierw uciec przed samym sobą”, „jesteś zdecydowany narazić nas wszystkich na zgubę, wzbraniając się spojrzeć na siebie i nadać imię temu, co zobaczysz”. Słowa padające w jednej z zagadek: „cóż takiego wywoła jedna gwiazdka z ciszy, druga z ciemności, a trzecia ze śmierci” pobrzmiewają echem otwierającej „Czarnoksiężnika…” „Pieśni o stworzeniu Ea”, choć inne padają odpowiedzi.

Trzeba niestety powiedzieć, że McKillip nie dorównuje LeGuin – historia Morgona nie ma tej wagi, co losy Geda, czytając nie odnosi się wrażenia odkrywania uniwersalnych prawd. Nie znaczy to jednak, że trylogia Mistrza Zagadek nie jest warta lektury.

Intrygujący początek

Pisząc o inspiracjach, nie sposób nie wspomnieć o licznych nawiązaniach do baśni. Z tym, że McKillip zaczyna swoją opowieść w miejscu, gdzie zazwyczaj się ona kończyła i przekształca znane motywy. Morgon jest księciem Hed, jednak prowadzi żywot kmiecia. Podczas gdy, jak sądzę, większość pisarzy przedstawiłaby jego naukę na uniwersytecie w Caithnard, w czasie której chłopak zgłębiał sztukę rozwiązywania zagadek, a następnie opisała wyprawę do wieży króla-upiora i pojedynek, zakończony wygraniem korony oraz – jak się później okazuje – ręki pięknej królewny, akcja pierwszego tomu rozpoczyna się w momencie, w którym siostra bohatera domaga się wyjaśnień w kwestii wyżej wzmiankowanego insygnium władzy, kurzącego się od pewnego czasu pod łóżkiem. Morgon bowiem zagrał w zagadki na śmierć i życie dla samej gry, o przyrzeczonej mu księżniczce nic nie wie, po zwycięstwie zaś wrócił na rodzinną wyspę, by zająć się handlem artykułami rolnymi. Rychło okazuje się jednak, że świat upomina się o księcia. Bohater musi wyruszyć w podróż i zmierzyć się z wieloma pytaniami, które nie tylko domagają się odpowiedzi, ale też ściągają na jego głowę niebezpieczeństwo.

Do zalet „Mistrza Zagadek z Hed” zaliczam dwie, nierozłącznie splecione ze sobą rzeczy – urodę świata przedstawionego oraz styl autorki. McKillip łączy swego rodzaju kameralność opowiadanej historii z wrażeniem rozległości, otwartej przestrzeni. Każe swoim bohaterom przemierzać lasy, wzgórza, równiny i ośnieżone góry. W dobie klaustrofobicznego „miejskiego” fantasy to spojrzenie wstecz, w czasy, gdzie królowały wielkie knieje i bezludne rubieże, jest jak haust świeżego powietrza.

Wiele dobrego o stylu McKillip napisałam już w recenzji „Czarodziejki i Strażnika” – co ciekawe, w Mistrzu Zagadek jest on zdecydowanie mniej kwiecisty i rozbuchany, tak, że trudno mi orzec, czy na podstawie oderwanego fragmentu rozpoznałabym autorkę. Mimo to język powieści zwraca uwagę, brzmi oryginalnie. Wizje amerykańskiej pisarki są nastrojowe i dynamiczne. Chociaż krajobrazy i pewne sceny się powtarzają, autorka za każdym razem przedstawia je nieco inaczej. Ot, choćby opisy płomieni: „rozpalający się ogień migotał w przejrzystym powietrzu niczym strzęp drogocennej, nieznanej tkaniny”, „ogień na palenisku dobierał się z cichym, miękkim trzaskiem do rdzenia polana”, nieba: „mgła rozwiała się wreszcie, odsłaniając niebo (…) wibrujące błękitem nad skąpaną w rosie (…) równiną”, „gwiazdy czepiające się czarnych konarów dębu zdawały się dygotać i zataczać na wietrze”, „w nocy [niebo] roziskrzało się gwiazdami aż po krawędzie świata”, czy wieczorów: „chylące się ku zachodowi słońce prześwitywało czerwienią spomiędzy zarytych w ziemię skałek i złociło porastającą wzgórza trawę”, „słońce zachodziło, wycofując macki światła spomiędzy drzew”, „patrzył, jak dym zmierzchu gęstnieje powoli w noc”.

McKillip z upodobaniem sięga po antropomorfizację, animizację, czy opiera opisy na synestezji: „pięść nocy zaciskała się wokół wieży”, „nagie granitowe szczyty połyskiwały w słońcu, które cal po calu spychało z nich w dół cienie”, „ujrzeli jasną niecierpliwą rzekę oraz góry zrzucające płaszcze zimowego śniegu”, „przejeżdżając pod [głazami], czuł dotyk ich cienia”. Trzeba tu niestety nadmienić, że odbiór warstwy językowej nieco psują liczne potknięcia redakcyjno-korektorskie: literówki, błędy ortograficzne, czy przekręcanie imion bohaterów.

Tym, co zwróciło moją uwagę podczas lektury „Mistrza zagadek z Hed”, były też oryginalne pomysły – na samą sztukę zagadek (wraz z rozrzuconymi w powieści przykładami tychże) oraz na moce związane z ziemwładztwem. Postaci kolejnych napotykanych przez Morgona długowiecznych i władających magią królów (i jednej królowej) prezentują się bardzo ciekawie.

Nieco rozczarowujące rozwinięcie

Niestety, podobnie, jak w przypadku „Czarodziejki…”, gdzie początek zachwycał, a finał nie do końca mu sprostał, podczas lektury kolejnych tomów – „Dziedziczki morza i ognia” oraz „Harfisty na wietrze” miałam wrażenie zmarnowania potencjału, który tkwił w opowieści o Morgonie. „Mistrz Zagadek z Hed” kończył się w kluczowym dla bohatera momencie zwrotnym, pozostawiając czytelnika zaniepokojonego o los bohatera. Tymczasem, w „Dziedziczce…” książę z Hed pojawia się jedynie w kilku scenach i to bliżej końca powieści, natomiast uwaga narratora koncentruje się na księżniczce Readerle. Decyzja dość odważna i wnosząca nieco oryginalności (kiedy o Wybrańcu słuch ginie, reszta świata nie staje w miejscu, tylko poszczególne osoby podejmują własne działania), jednak efekt nie okazał się zadowalający. Z dwóch powodów – pierwszy, mniej ważny, to ten, że przez większość czasu Readerle wędruje śladami Morgona, odwiedzając te same miejsca i spotykając te same postaci. Drugim, istotniejszym, jest fabularny chaos. Wydaje się, że McKillip znakomicie panuje nad językiem, łatwo kreuje miejsca, stwarza nastrój, miewa też sporo intrygujących pomysłów, jednak brakuje jej konsekwencji w prowadzeniu wątków, czy budowaniu spójnego świata.

W dwóch ostatnich tomach bohaterowie sprawiają wrażenie miotanych bezładnie po rozmaitych lokacjach. Niby dużo się dzieje, jednak czasem naprawdę nie wiadomo, co, kto, dlaczego, skąd dana postać wiedziała, gdzie szukać innej, albo czemu ktoś wędruje w takie a nie inne miejsce. Nie ma absolutnie żadnej mechaniki magii – przez to Morgon w zasadzie może wszystko… z wyjątkiem scen, w których w zamierzeniu autorki ma ulec. Do tego, pomimo braku talentu do przedstawiania wydarzeń w bardziej epickiej skali, McKillip nie rezygnuje z wątku „ogólnoświatowego” zagrożenia. Dochodzi zatem do bitew i rozstrzygnięć, które zostały opisane pobieżnie, bez należytej dramaturgii i zachowania wewnętrznej logiki.

Jesteś tak daleko ode mnie, czasami jednak blisko tak

Trylogię o księciu Hed można także czytać jako opowieść o poszukiwaniu odpowiedzi na zagadkę milczenia Boga. Tutaj jednak czytelnik spotyka się z dosyć tradycyjną interpretacją – cierpiący i poszukujący człowiek dowiaduje się na koniec, że przez cały czas był kochany, jego ból miał sens, a jego losy były realizacją boskiego planu, prowadzącego do nagrody, szczęścia oraz wewnętrznego spokoju. Choć niespecjalnie mnie to przekonuje, McKillip nadała Najwyższemu ludzkie oblicze i przynajmniej wewnątrz stworzonego przez autorkę świata takie wyjaśnienie wypada wiarygodnie.

W pełni zgodzę się z Erykiem Remiezowiczem z Esensji– łatwiej ująć w słowa wady, niż zalety trylogii. Czytając powieści McKillip, odczuwałam pewien brak, ułomność, która nie pozwoliła osiągnąć im poziomu wybitnego dzieła. Poza wymienionymi wyżej urokiem języka oraz świata przedstawionego, podobał mi się niebanalny wątek miłosny. Były też sceny, choćby ta, kiedy Morgon spotyka harfistę Najwyższego na drodze do Lungold, czy przebłyski, jak wtedy, gdy na pytanie Morgona, czemu nadal z nim jest, Readerle odpowiada „twoje oczy mnie znają”, które mnie poruszyły i zapadły w pamięć. Na tle innych książek fantasy trylogia McKillip jawi się jako rzecz osobna. Już choćby z tego względu zasługuje na czytelniczą uwagę.