Beatrycze Nowicka Opowiadania

Królewska krew, Wieża elfów (recenzja, E)

Ich dwóch

Michael J. Sullivan, wyd. Prószyński i S-ka

Wydane łącznie pierwszy i drugi tom cyklu „Odkrycia Riyrii”

Beatrycze Nowicka: 6,5/10

„Królewska krew. Wieża elfów” Michaela J. Sullivana to przykład udanej fantasy w klasycznym wydaniu.

Jeśli oni są niecni, to Jaskier był ascetą. W skład złodziejskiego duetu, szerzej znanego pod nazwą Riyria i cieszącego się podobno złą sławą, wchodzą naprawdę sympatyczni goście, którym bliżej do Robin Hooda, niż do wizerunku najemnych zbirów. Ich przygody opisane w debiutanckiej powieści Michaela J. Sullivana oraz kolejnym tomie rozpoczynanego przez nią cyklu znakomicie wpasowują się w konwencję awanturniczą, gdzie wartkiej akcji towarzyszy humor, a od czasu do czasu zdarzają się bardziej emocjonalne momenty. W porównaniu z „Pieśnią Lodu i Ognia” Martina, czy też nowszymi trendami, zakładającymi nieco inny zestaw dekoracji oraz przełamywanie stereotypów, „Królewska krew. Wieża elfów” stanowią powrót do bardziej klasycznej fantasy. Jest to jednak powrót nader udany.

Największym atutem powieści są główni bohaterowie. Zanim zaczęłam czytać, obawiałam się, że skoro obaj są złodziejami, autor uczyni ich zbyt podobnymi do siebie. Tak się jednak nie stało – zarówno Hadrian, jak i Royce, są ciekawymi i zręcznie nakreślonymi postaciami. Każdy z osobna wzbudza zainteresowanie, lecz gdy działają razem, autorowi udaje się świetnie pokazać ich relację a złodziejski duet staje się czymś więcej, niż tylko sumą jego członków.

Obrana przez Michaela J. Sullivana strategia wydała mi się słuszna. Po pierwsze widać, że autor ma obmyśloną koncepcję swoich bohaterów – ich pochodzenie, przeszłość, charaktery. Niemniej, nie raczy czytelnika biografiami, czy szczegółami, tylko od razu przedstawia dwójkę dorosłych mężczyzn (dodajmy, po przejściach), którzy znają się już od wielu lat. Dzięki temu unika długich rozdziałów na temat tego „jak Jaś został rycerzem”, zostawia sobie trochę asów i ciekawostek w rękawie i, co najważniejsze, wywołuje zaciekawienie u odbiorcy, który czyta książkę, szukając kolejnych wskazówek oraz uzupełniając obraz własnymi domysłami. Podobnie rzecz się ma z psychologią postaci – tylko w kilku przypadkach Sullivan przedstawia ich myśli. Resztę trzeba sobie dopowiedzieć, wywnioskować na podstawie wypowiedzi, wyborów, zachowań. Osobiście uważam tego rodzaju podejście za bezpieczniejsze i bardziej efektywne. Nie to, żeby wnikanie w psychikę bohaterów było złe, jednak naprawdę niewielu pisarzy potrafi to zrobić przekonująco (zwłaszcza, jeśli trzeba w ten sposób przedstawić więcej niż jedną postać, albo taką, która znacząco różni się od autora np. wiekiem, czy płcią), ponadto tak „prześwietleni” protagoniści częstokroć tracą głębię. W pamięć zapadają i wydają się wielowymiarowe te postaci, które noszą w sobie zagadkę, bywają niejednoznaczne – a jak taki efekt osiągnąć, gdy wszelkie motywacje i refleksje zostały po prostu opisane? Ponadto, kiedy czytelnik musi dookreślić bohatera, sam staje się jego współtwórcą i być może bardziej się przez to przywiązuje.

Wracając zaś do Hadriana i Royce’a, tym, co podobało mi się szczególnie, była łącząca ich – archetypiczna wręcz – prawdziwa, męska przyjaźń. Zarówno jeden, jak i drugi wiedzą, że mogą na siebie liczyć, rozumieją się, akceptują, szanują wzajemnie, ale też nie domagają się wyjaśnień, gdy druga strona udzielać ich nie chce i nie potrzebują zbyt wielu słów. Poza nimi jest jeszcze kilka innych ważniejszych postaci. Nie są to może osoby wielce oryginalne: młody mnich, który większość swojego życia spędził w opactwie na odludziu, równie młody książę, zmuszony do walki o schedę po ojcu, jego siostra, pragnąca zgłębiać zakazaną wiedzę, stary czarnoksiężnik, biedna, wiejska dziewczyna, obwiniająca się o śmierć swoich krewnych – jednak wszyscy oni prezentują się bardzo dobrze, a większość wzbudza sympatię czytelnika. Co do postaci zdecydowanie negatywnych, te bywają niestety zbyt proste, niemniej nieźle wpisują się w konwencję.

Udane portrety bohaterów w znacznej mierze wynikają z dobrych dialogów, zazwyczaj zwięzłych (wyjątkiem są tutaj wypowiedzi „wyjaśniające” historię świata lub bohaterów, które wychodzą raz lepiej, raz gorzej [1]), wyrazistych i potoczystych, często przy tym pełnych humoru, a kiedy trzeba – emocji. Autor stara się też nieco różnicować styl wypowiedzi głównych postaci.

Świat „Królewskiej krwi…” to bardzo typowe quasi-średniowieczne uniwersum fantasy z elfami, krasnoludami, magicznymi artefaktami itp. Dodać należy, że – podobnie jak u Sapkowskiego – ludzie są rasą dominującą, a pozostali wiodą żywot wysoce nieciekawy (dotyczy to zwłaszcza elfów, które zostały w większości wyparte poza kraniec znanego świata, zaś resztę prześladowano i niewolono).

Fabuła także nie zaskakuje nadmiernie. W tomie pierwszym bohaterowie, wykazawszy się nazbyt dużą (przynajmniej jak na zawodowców) naiwnością, dają się wrobić w morderstwo jednego z królów, potem zaś pomagają prawowitemu następcy tronu. W drugim zgadzają się pomóc dziewczynie z wioski nawiedzanej przez potwora wydobyć z tytułowej wieży elfów magiczny oręż, którym poczwarę można ubić. Przez obydwie części przewija się natomiast szerzej zakrojony wątek związany z dążeniami hierarchów Kościoła Nyphrona do władzy, poczynaniami czarnoksiężnika Esrahaddona, a także kwestią powrotu potomka cesarza, który miałby ponownie zjednoczyć królestwa, wyrosłe na gruzach pradawnego imperium. Brzmi dość sztampowo i takie też bywa – trudno tu mówić o spisku możnych, w zasadzie od razu wiadomo, kto jest odpowiedzialny za śmierć króla bardziej bezpośrednio, a kto popchnął pierwszą kostkę domina. Niemniej, akcja biegnie wartko i mimo przewidywalności wciąga. Drugi tom, choć wydawałoby się potencjalnie prostszy pod względem fabularnym podobał mi się bardziej, a to ze względu na wyłaniający się zarys kościelnej intrygi, a także pokazanie zarówno wyrachowania kapłanów, jak i stojących za ich poczynaniami intencji, z których nie wszystkie są złe.

W „Wieży elfów” Sullivan bardziej gra też na emocjach (w „Królewskiej krwi” zdarzały się takie momenty, jednak było ich mniej) i wychodzi mu to nie najgorzej. Oba tomy wciąż jeszcze podpadają pod „lekką” fantasy, jednak od czasu do czasu wzbudzają w czytelniku uczucia głębsze. Co ważne, autor kreśląc sceny i dialogi obliczone na wzruszenie odbiorcy, nie popada w patos, czy śmieszność.

By dodać łyżkę dziegciu – główni bohaterowie wydają się często zbyt poczciwi i naiwni. Nierzadko nadstawiają karku dla innych, pomagają ubogim, śpieszą z pomocą niewiastom w potrzebie, darowują życia tym, na których mieli się mścić etc. Jednak trochę tego za dużo jak na rabusiów i najemnych zabójców. Niektóre pomysły autora bywają kompletnie chybione lub nieprzemyślane – przede wszystkim kwestia „przeróbek” pewnego budynku [2]; drugi koronny przykład to koncepcja więzienia, gdzie czas nie płynie. Wszystko pięknie, tyle że bohaterowie wchodzą doń – i np. przestaje im bić serce, mówią jednak i poruszają się bez żadnego problemu. Albo pomysł, by mieszkańcy wioski chowali się przed potworem w studni. Z innych kwestii – akcja „Królewskiej krwi” zaczyna się późną jesienią – trafiają się już przymrozki, nocą osiada szron, niedługo spadnie pierwszy śnieg. W pewnym momencie jednak autor radośnie informuje czytelnika o widzianych przez płynących rzeką bohaterów stogach siana, pasących się krowach, czy cykających świerszczach. Albo np. broń Hadriana, na którą składają się trzy miecze z czego jeden „długością prawie dorównujący jego wzrostowi” [3].

Jeśli chodzi o redakcję – jest lepiej niż w „Wichrach archipelagu” – wprawdzie pojawiają się literówki, brakujące słowa i odstępy pomiędzy nimi, powtórzenia, błędy gramatyczne i inne pomniejsze [4], jednak jest tego zdecydowanie mniej. Do tłumaczenia mam kilka drobnych zastrzeżeń – nie przypadła mi do gustu stylizacja językowa początkowych wypowiedzi Esrahaddona [5], wolałabym „cesarzową” zamiast „imperatorki”, ksywka „zmiatacz” nie brzmi zbyt dobrze, i wreszcie – czy na pewno najlepszym określeniem legendarnej, żyjącej pod ziemią rasy potomków mrocznego boga są… chochliki [6]?

Kończąc już – „Królewska krew. Wieża elfów” zebrały dość skrajne recenzje. Sądzę, że kluczem (choć wypadałoby raczej rzec – wytrychem) są główni bohaterowie, bo tak naprawdę to przede wszystkim na nich opierają się obie powieści. Mnie Royce i Hadrian spodobali się jak mało które postaci z utworów fantasy, wiem też, że zaliczają się oni w poczet bohaterów, których będę ciepło wspominać nawet po latach. Dawno już lektura nie sprawiła mi tyle przyjemności i nie wciągnęła tak, bym wyczekiwała wieczorów, by móc się jej poświęcić, żałowała, że to już koniec i że nieprędko zobaczę kolejny tom. Jeśli jednak kogoś oni nie przekonają, to raczej wątpliwe, by książka się spodobała.

[1] Czasami na lepsze wyszłoby ich skrócenie, zwłaszcza w scenie, w której poznajemy sporo faktów z przeszłości Royce’a – mam wrażenie, że tu wystarczyłoby parę oderwanych zdań – rozwlekły monolog relacjonujący po kolei wydarzenia brzmi cokolwiek sztucznie.

[2] Pomysł, że ktoś zdolny będzie dokonać tak gruntownych zmian, w tak krótkim czasie, a w dodatku w taki sposób, by główny mieszkaniec się nie zorientował, jest moim zdaniem absurdalny (chyba, że jednak krasnoludy władają magią).

[3] Owszem, doczytałam sobie na Wikipedii, że niektóre miecze dochodziły do 1,8 m długości, zachowały się też wzmianki o rekordowym, ponad dwumetrowym. Mniemam jednak, że była to broń do specjalnych zastosowań, której nie nosiło się ot tak ze sobą, bo raczej utrudniałaby poruszanie się i walkę.

[4] Garść przykładów: „ty nie rzucasz zaklęcie”, „zanurzając twarz w morzu falowanych (…) włosów”, „dlatego wolimy polegać na mniej niezawodnych motywatorach” (chyba bardziej, ewentualnie „mniej zawodnych” sądząc z kontekstu, poza tym cóż to ma być motywator), „miał pewne obawy, że jej skóra nie będzie ciepła, więc ulżyło mu, kiedy wyczuł pod palcami zimny kamień”, „po twarzy dalej ciekły mu łzy, lecz na jego twarzy pojawił się uśmiech radości”.

[5] Uzyskiwanie wrażenia „staroświeckości” jego języka głównie poprzez wstawianie w dużych ilościach „toć” i „boć”, oraz częste zmienianie szyku zdania „na mistrza Yodę” nie brzmi zbyt dobrze.

[6] Swoją drogą, jeśli owe chochliki okazałyby się realnym zagrożeniem w którymś z następnych tomów… Co wtedy? „Ranny posłaniec ostatkiem sił uniósł się w siodle i spojrzał na swojego króla. – Ach biada nam! – zakrzyknął z rozpaczą. – Pod stolicę nadciąga nieprzeliczona armia wrażych chochlików.”