Beatrycze Nowicka Opowiadania

Miecze cesarza (recenzja, E)

Diabeł tkwi w szczegółach a pradawne zło zabija kozy

Brian Staveley, wyd. Rebis

Pierwszy tom „Kroniki nieciosanego tronu”

Beatrycze Nowicka: 4/10

Brian Staveley najwyraźniej zapragnął stworzyć poczytny cykl fantasy wedle sprawdzonych receptur. Wielbiciele historii o bohaterach stających przeciw Pradawnemu Złu mogą liczyć na kilkanaście godzin lektury spełniającej ich oczekiwania. Pozostali mogą sobie darować.

Cykli fantasy o młodych ludziach, którzy zdobywają moc oraz sojuszników i rozpoczynają walkę z Mrocznymi a Plugawymi Siłami (które w zamierzchłej przeszłości podobno zostały pokonane, ale jak się okazuje nie do końca) były już setki. Czytając „Miecze cesarza”, miałam nieodparte wrażenie, jakby Brian Staveley uważnie przestudiował kilka książek bądź internetowych poradników spod znaku „jak napisać bestseller fantasy”, a następnie pracowicie odhaczał kolejne punkty.

Trud się najwyraźniej opłacił, skoro powieść zdobyła przyznawaną przez czytelników nagrodę im. Davida Gemmella w kategorii najlepszego debiutu. Na plus trzeba policzyć „Mieczom…” całkiem przyzwoity styl, dzięki któremu czyta się je szybko i gładko. Autor dość zgrabnie przeskakuje pomiędzy rozdziałami poświęconymi poszczególnym postaciom. Choć już sama akcja toczy się bardzo powoli – przez większość książki bohaterowie tkwią w miejscu, a główny wątek zaczyna rozwijać się dopiero pod koniec.

Wielu odbiorców zapewne polubiło bohaterów, ci jednakże są gromadką do bólu typową. Trójka protagonistów to dzieci cesarza – wojownik, mnich i kobieta. Ten pierwszy w dzieciństwie wstąpił na szkolenie dla przyszłych członków oddziałów spec-komanda, którego żołnierze latają na wielkich ptakach (a poza tym odziani są w czerń, nie mogą posiadać małżonków i całe swoje życie mają poświęcać obronie ojczyzny, skąd ja to znam…). Przez większość książki doskonali swoje umiejętności i w pewnym momencie zdobywa drużynę, w skład której wchodzą: on jako dowódca, pilot, mag, łucznik oraz pirotechnik, lub jeśli popatrzeć inaczej: dwie kobiety z czego jedna lesbijka, Murzyn, wesołek oraz potomek królewskiego rodu.

Drugi chłopak lata całe spędził w klasztorze, gdzie opanowywał umiejętności mające poniekąd związek z magią. Autor inspirował się myślą wschodu, choć dążenie do uwolnienia swojego umysłu sprowadził do sztuki mającej czysto utylitarne znaczenie. W poprzednim akapicie celowo napisałam „kobieta”, bo choć autor uczynił Adare ministrem finansów, postać ta pojawia się ledwo w kilku rozdziałach, o ekonomii nie ma w nich ani słowa, polityki także jest stosunkowo niewiele. A szkoda, gdyż rozbudowana postać kobieca mogłaby autorowi zjednać czytelniczki. Księżniczka ciągle cierpi z powodu żywionego przez jej otoczenie przekonania, że kobiety są za głupie i zbyt emocjonalne, by piastować ważne funkcje w państwie. Smutne jest to, że opis jej postępowania (z jednym wyjątkiem) tę opinię potwierdza. Wątki polityczno-ekonomiczne, choć już od paru lat w fantasy się pojawiają, nie zostały do cna ograne tak, jak historie dojrzewania i edukacji magów oraz wojowników. Dlatego tym bardziej żal, że Staveley nie wykorzystał potencjału pomysłu. Choć może po prostu zabrakło mu do tego zdolności, gdyż jeśli chodzi o snucie intryg, cóż… nie wyszło mu to najlepiej, ale o tym później.

Wreszcie, o ile Kaden (czyli mnich) dorasta w położonym w surowych górach na krańcu świata klasztorze, a Valyn szkoli się na niewielkim archipelagu, Adare mieszka w stolicy cesarstwa. Jej wątek byłby zatem znakomitą okazją do przedstawienia świata, olśnienia czytelnika jakąś ciekawą wizją.

Niestety, uniwersum Staveleya nie prezentuje się barwnie. Przyznam, że spodziewałam się więcej wschodnich klimatów, wyraźnego orientalnego smaczku. Z pewnością byłoby to coś odróżniającego cykl na tle innych. Tymczasem, choć w paru miejscach wspomniane zostało o jedwabiach, pawilonach, lampionach oraz kwitnących śliwach – to zdecydowanie za mało, by ten świat nabrał jakiegoś indywidualnego rysu. Pomysłów własnych jest jak na lekarstwo – wszak wielkie wieże, świątynie z witrażami, czy jaskinie z potworami nie stanowią niczego nowego. Drzewo obwieszone nietoperzami i świecące oczy potomków cesarskiego rodu to zdecydowanie za mało.

Staveley popełnia liczne błędy lub niedopatrzenia. Ilość takich drażniących szczegółów jest znaczna. Choćby opisy postaci drugoplanowych: pewna łuczniczka najpierw zostaje opisana jako „blada jak śnieg”, potem czytamy o jej opaleniźnie, a na koniec zostaje „dziewczyną o ciemnej cerze”. Kto inny z kolei zaczyna jako osobnik o ciemnej karnacji, a jakiś czas potem autor radośnie informuje, że jest on blondynem. W przypadku tak nietypowego połączenia należałoby chyba wspomnieć o tym podczas przedstawiania tej postaci. Inny bohater zostaje wprowadzony jako osobnik z okrutnym uśmiechem i sokołem na ramieniu, a dopiero kilkadziesiąt stron dalej Staveley łaskawie uzupełnia jego opis informacją, że młodzieniec ma ciało pokryte niebieskimi tatuażami oraz długie czarne włosy splecione w ozdobione piórami warkocze. Gdzieś indziej czytelnik dowiaduje się, że dzień był bezwietrzny, by chwilę później przeczytać, że bohaterowi łatwiej byłoby trafić w cel, gdyby wiatr ustał. Zmienia się płeć jednego z członków oddziału dowodzonego przez niejakiego Pchłę (choć tu nie wykluczam pomyłki w tłumaczeniu). Czytamy o czarnych wapieniach i białych granitach. Cesarski syn, wspominając swoje dzieciństwo, myśli o podjadaniu płatków w kuchni (szkoda, że nie o rodzinnych wypadach do McDonalda). Ktoś, patrząc przez lunetę, dostrzega nietypowy kolor oczu stojącej w oddali postaci. Kilka stron później autor każe się bohaterowi ponownie zdziwić barwą tęczówek towarzysza i jeszcze dodaje, że ten pierwszy nie miał okazji przyjrzeć się im wcześniej. Człowiek (który w dodatku praktycznie nie jadł przez tydzień) wypija za jednym zamachem zawartość jaja wielkości ludzkiej głowy. Najwyższy urzędnik cesarstwa wygłasza zdanie zaczynające się od: „ten typek był wieśniakiem”. Czytelnik dowiaduje się, że jedna z postaci odczytała sekret mocy antagonisty z jego myśli, podczas gdy przed chwilą ten drugi sam to wyjaśnił w klasycznej mowie złoczyńcy. Z tyłu książki jest lista starszych i młodszych bogów, ale np. w pewnym momencie zostaje wspomniane o tym, że w pradawnej walce brali udział tylko młodsi, następnie padają imiona, z czego kilka jest imionami starszych. Żeby było śmieszniej, Staveley dziękuje wielu ludziom, którzy czytali manuskrypt i zgłaszali uwagi.

Osobną kwestią są ciężkie próby, jakim poddawani są cesarscy synowie. Czego oni nie potrafią… Nieustanny wysiłek fizyczny (bieganie, pływanie, dźwiganie ciężarów itp.) przez ponad tydzień bez przerwy na sen i praktycznie bez jedzenia, po to by na końcu stoczyć wyczerpującą walkę – da się. Zachowanie zdrowia pomimo bycia moczonym w lodowatej wodzie, czy zakopanym w ziemi na dziesięć dni, w czasie których bohater miał jedynie dostawać kubek wody do picia raz na dwie doby – lekką ręką i bez utraty przytomności przy okazji. A potem, po paru dniach bieganie przez dzień i noc bez dłuższej przerwy i jedzenia – mistrz każe, uczeń robi [1]. Wiecznie głodzony i bity Kaden potrafi samodzielnie wykopać z ziemi kamień wielkości swojego tułowia. Z kolei Valyn tuż po kąpieli w rwącej rzece jest w stanie zapalić mokrą pochodnię, krzesząc iskry równie mokrym krzesiwem. Dwie postaci poboczne potrafią w pojedynkę dać radę kilkunastu przeciwnikom (odpowiednio – grupie elitarnej jednostki wojska i gromadzie potworów, z których każdy jest wielkości niedźwiedzia).

Pozostaje jeszcze kwestia intrygi. Tutaj też zgrzyta – od drobiazgów po ogólny obraz. Najbardziej zapadł mi w pamięć poboczny wątek śledztwa w sprawie zamordowanej prostytutki. Jedyną rodziną dziewczyny była jej siostra też trudniąca się nierządem. Obie mieszkały razem. Tymczasem o śmierci krewniaczki siostra zorientowała się… po prawie dwóch tygodniach. Dodać trzeba, że ciało znalazła w miejscu, gdzie często pracowały. Później, gdy nad tą sprawą głowi się jeden z bohaterów, stwierdza, że mordercą musiał być ktoś silny, skoro wtaszczył dziewczynę na poddasze… choć przecież chwilę wcześniej usłyszał, że prostytutki przychodziły tam z klientami. Innym razem dzielny następca Sherlocka, szukając sprawcy zawalenia się budynku na palach, uważa za podejrzane osoby, które feralnego dnia pojawiły się wewnątrz. W wątku „stołecznym” nikt ale to nikt nie zastanawia się, co osoba uznana za mordercę mogłaby zyskać poprzez swój czyn. Oględnie mówiąc, dziwaczne i nieroztropne wydaje się postępowanie cesarza Sanlituna, jednak wdawanie się w szczegóły zdradziłoby zbyt wiele z fabuły.

Podejrzewam, że wielu czytelników gustujących w podkonwencji, w jakiej napisano „Miecze cesarza”, nie będzie nadmiernie śledzić szczegółów i wtedy zapewne lektura okaże się przyjemna.

Osobiście uważam, że jeśli autor decyduje się po raz kolejny sięgnąć po ograny schemat, powinien przynajmniej zrobić to starannie. I dodać co nieco od siebie, jak choćby Sanderson czy Weeks, którzy stworzyli własne systemy magii. Albo Elliott, która zadbała o to, by wykreowany w powieści świat był barwny, przekonujący i dopracowany. Czy Abercrombie, wyróżniający się przede wszystkim dzięki wyraźnemu stylowi i grze z konwencją. Staveley w „Mieczach cesarza” nie oferuje czytelnikowi niczego nowego. Brakuje w tym polotu.

[1] Jestem też przekonana, że w uwalnianiu umysłu na modłę wschodnią, raczej nie chodzi o to, by tak człowieka zamęczyć, aby zmusić go do odcięcia się od siebie.

Pierwotnie „Kroniki…” były trylogią, potem autor napisał jeszcze samodzielną powieść z tego uniwersum, oraz kolejną, otwierającą planowaną następną trylogię. W Polsce wydano cztery pierwsze książki. Niezbyt zachęcający początek serii zniechęcił mnie do dalszej lektury.