Beatrycze Nowicka Opowiadania

Sto dni bez słońca (recenzja, E)

O sześćdziesiąt dni za długo

Wit Szostak, wyd. Powergraph

Powieść głównonurtowa

Beatrycze Nowicka: 5/10

Nie mogę pozbyć się wrażenia, że „Sto dni bez słońca” Wita Szostaka zyskałoby, gdyby tę powieść skrócić. Pozwoliłoby to historii Lesława Srebronia nabrać wyrazistości, a autorowi uniknąć powtarzania się.

„Zagramy w liczby! – powiedziała Lota. – Proszę uważać! Będę obchodzić wszystkich od prawej strony ku lewej, a państwo musicie wymieniać tę liczbę, która na każdego przypadnie. (…) Kto się zawaha, albo zmyli, dostanie po buzi. (…) Szła prędko z wyciągniętą ręką. – Raz – zaczął pierwszy – dwa – podjął drugi – trzy – krzyknął trzeci i poczęły się sypać liczby coraz to prędzej. Nagle ktoś się pomylił… pac… dostał w twarz, zaczęto się śmiać i zaraz drugi otrzymał policzek. Liczby sypały się teraz z zawrotną chyżością, ja sam dostałem dwa policzki i zdawało mi się, ku wielkiemu memu zadowoleniu, że były o wiele silniejsze, niż te, którymi obdzielała innych.”

Powyższy cytat nie pochodzi z książki Wita Szostaka, a z „Cierpień młodego Wertera”. Utwór Goethego nieodmiennie omawia się w szkołach w kontekście motywów nieszczęśliwej miłości i samobójstwa. Dla mnie, odkąd przeczytałam go w smakowitym, stylizowanym tłumaczeniu Leopolda Staffa, była to przede wszystkim opowieść o pułapce samooszukiwania się. Werter żył w świecie własnych wyobrażeń, a autorowi udało się pokazać jego zniekształconą percepcję mimo przyjęcia pierwszoosobowej narracji. Uważna lektura pozwoli wyłuskać sceny, jak ta, gdzie bohater odwiedza starego i chorego człowieka, po czym pełen przekonania o własnej wrażliwości wygłasza monolog, w którym odmalowuje cierpienia kogoś zmuszonego bezsilnie patrzeć na umieranie bliskiej osoby, nie zauważając, że doprowadza tym gospodynię do płaczu.

Wit Szostak powtarza metodę Goethego, każąc czytelnikowi spoglądać na świat oczami Lesława Srebronia, a jednocześnie widzieć, jak bardzo protagonista rozmija się z rzeczywistością. Literaturoznawca ze „Stu dni bez słońca” ma sporo cech wspólnych z Werterem, jak choćby skłonność do egzaltacji, egocentryzm oraz brak empatii. Obaj bohaterowie w towarzystwie, w jakim się obracają, nieświadomie pełnią funkcję nieszkodliwych błaznów.

Znając kilka internetowych recenzji, wiedziałam, że Srebroń jest postacią, której raczej nie można lubić, jednak autor uczynił go chodzącą karykaturą. Lesław jest bowiem megalomanem, erotomanem, mitomanem i alkoholikiem. Choć dwa z tych określeń są może nie do końca uprawnione – jak bowiem nazwać kogoś, kto zauważa erotyczne aluzje tam, gdzie ich nie ma, a nie zauważa, gdy takowe się pojawiają? Podobnie przekonaniu Srebronia o własnej wspaniałości towarzyszy brak umiejętności rozpoznania sytuacji, kiedy z niego kpią i go poniżają, podczas gdy typowi ludzie z przerostem ego zazwyczaj są bardzo wyczuleni na wszelkie insynuacje oraz przytyki.

Po „Sto dni…” sięgnęłam skuszona stylem i głębią „Zagrody zębów”, jednak historia literaturoznawcy przypomniała mi jedynie, dlaczego nie czytuję powieści głównego nurtu. Oto bowiem opowieść o bohaterze ogromnie żałosnym, którego życie jest tak bardzo nic nie warte, że może lepiej dla niego, iż on sam tego nie zauważa, bo inaczej zostałaby mu już jedynie droga Wertera. Czytanie wynurzeń Srebronia czasem rozśmieszy, ale częściej drażni.

Przyznam, że po umieszczeniu akcji w środowisku akademickim spodziewałam się więcej satyry na nie. Tymczasem obraz nakreślony przez Szostaka jest niepełny i wykoślawiony. Częściowo wynika to z miejsca akcji – fikcyjnych wysp gdzieś w pobliżu Irlandii, a nie na przykład któregoś z polskich uniwersytetów. Srebroń i jego koledzy po fachu podzielają część wad spotykanych wśród wykładowców akademickich, jednak autor skupił się na ledwie kilku z dostępnego wachlarza i przejaskrawił je dość mocno.

Nie byłoby to złe, gdyby tekst był długością bliższy dziełu Goethego. Koncepcja wyjściowa jest dobra, ale moim zdaniem, zamknięta w formie mikropowieści wybrzmiałaby lepiej. A tak, „Sto dni…” jest jak rozwleczony dowcip, gdzie puenta rozmywa się w nadmiarze słów. Szostak powtarza scenki oparte na tym samym pomyśle, przez co tracą one na wyrazistości. Pewnie chciał pokazać nudną egzystencję bohatera, ale zwyczajnie nuży tym czytelnika.

W „Stu dniach…” dzieje się niewiele – Lesław ośmiesza się przed kolegami po fachu, snuje swoje natchnione i niewiele wnoszące rozważania, wędruje po wysepce, pije i zanudza towarzystwo. Kupuje kolejne przedmioty, w jego mniemaniu mające sprawić, że zacznie przynależeć do nowego otoczenia, a także przeżywa kilka zrywów zapału zawodowego, które zawsze okazują się zapałem słomianym. A tak, jeszcze jeden dzień w tygodniu „pracuje”, tradycyjną angielszczyzną polskiego wykładowcy wygłaszając zupełnie niepotrzebny studentom kurs (jak sam w którymś momencie stwierdza, nawet do tego nie przykłada się tak, jak powinien). Jeżeli życiorys Srebronia ma stanowić komentarz autora do stanu współczesnej humanistyki, to musi być ona w kondycji nader mizernej.

Dość dziwacznym akcentem są w powieści wątki erotyczne, upchnięte tam chyba po to, żeby jakoś podtrzymać zainteresowanie czytelnika. Aż się człowiek może na chwilę zadumać – czyżby humaniści byli tak niewyżyci seksualnie? Może to z nudów?

Nie wiem, czy przerysowanie bohatera do tego stopnia było optymalnym rozwiązaniem. Choć bezmiar głupoty ludzkiej to jedyna rzecz na tym świecie, w jaką wierzę bez zastrzeżeń, reakcje Srebronia są mocno niewiarygodne. Literaturoznawca jest tak groteskowy, że przestaje być ludzki. A to nie jest dobrze, bo jeśli jego postawa miałaby skłonić czytelnika do refleksji nad samym sobą, to powinien on móc „przejrzeć się” w bohaterze, współczuć z nim. Ale jak tu współczuć człowiekowi, który molestuje seksualnie osiemdziesięcioletnią staruszkę (to chyba miało być śmieszne, ale mnie mocno zniesmaczyło)? Albo potrafi przeczytać studentom opinię na ich temat, w której to ze szczegółami opisane zostało, jak to zdaniem Srebronia są brzydcy i przygłupi? Swoją drogą, można się zastanowić, jak bardzo szpetny musi być sam narrator, skoro z takim zaangażowaniem wymienia niedostatki urody wszystkich dookoła [1]. Nawet jeśli raz na kilkadziesiąt stron pożałuje się Lesława, to za chwilę autor przedstawia scenkę, w której polonista jawi się jako osoba tak odrażająca, że natychmiast powraca dystans oraz życzenia, by los wreszcie go pokarał.

Żałuję, że w „Stu dniach…” zabrakło rozstrzygnięcia. W „Cierpieniach…” Goethe najpierw przedstawił życie Wertera w iluzji, potem mu tę iluzję rozbił, a na koniec ukazał, jak bohaterowi nie udało się jej odbudować, co doprowadziło go do samobójstwa. Srebroń trzyma się jednak swoich miraży o wiele mocniej i wydarzenia, w których uczestniczy, go nie zmieniają. Być może (Szostak zostawia taki trop), w odróżnieniu od słynnego literackiego samobójcy, Lesław swoją iluzję odtworzył i umościł się w niej na dobre.

Szostak każe się swojemu bohaterowi zastanawiać nad kondycją europejskiej kultury i cywilizacji. Otwiera to pewne pole do interpretacji. Czy tzw. kultura wysoka upada, bo jej heroldami są ludzie tacy jak Srebroń? Czy Europa zjada własny ogon? Czy tkwi w samozadowoleniu, oderwana od rzeczywistości? Albo odwrotnie – może ów kulturalny kryzys jest wymysłem ludzi pokroju Lesława? Może chodzi tu przede wszystkim o to, by wyszydzić krytyków literackich?

Ciekawym motywem są wplecione w narrację opisy książek wymyślonego pisarza, Filipa Włócznika, których analizą i interpretacją zajmuje się protagonista „Stu dni…”. Nierzadko można znaleźć powiązania pomiędzy nimi a życiem literaturoznawcy. Podczas lektury zastanawiałam się, czy przypadkiem Włócznik nie jest alter ego bohatera, czy doktor Srebroń nie ma swojego pana Włócznika, usiłującego przekłuć bańkę iluzji, w której tkwi zaślepiony analizator. Cóż z tego, skoro Lesław analogii nie dostrzega… Czwartego rozdziału brak. A skoro już mowa o analizach, chyba nie zaszkodziłoby podlać nieco powieść sosem terminologii dla dodania wiarygodności, bo Srebroń wypowiada się o pisarzu tak, jak zwyczajny czytelnik, a nie fachowiec kształcony w tej dziedzinie.

Jak widać, „Sto dni…” to książka, która skłania do przemyśleń. Jednak, by być w zgodzie ze sobą, wystawiałam taką, a nie inną ocenę. Bo trudno mi tę powieść polecać, mnie bardziej znudziła i zirytowała, niż sprawiła czytelniczą satysfakcję. Nie znaczy to, że to książka całkiem nieudana – po prostu raczej dla wąskiego grona odbiorców. Ja w każdym razie wracam do czytania o wielkich facetach z toporami i urodziwych czarodziejkach, pozostawiając Srebroniów samym sobie.

[1] Oczywiście Srebroń uważa się za niezwykle przystojnego mężczyznę, jednak trudno uwierzyć w jego zapewnienia, gdy pozna się stopień zakłamania, w jakim ten bohater żyje.