Beatrycze Nowicka Opowiadania

Trawa (recenzja, E)

Mowa trawa, albo o tym, jak wzorowa pani domu odkrywa uroki zoofilii

Sheri S. Tepper, wyd. MAG

Pierwszy tom trylogii „Arbai”

Beatrycze Nowicka: 3/10

„Trawa” Sheri S. Tepper to książka, w której wątek „naukowy” przyprawił mnie o głęboką irytację, wątek obyczajowy okazał się sztampowy, wątek kontaktu z obcą inteligencją nie wniósł niczego nowego, wątek okołoreligijny oględnie mówiąc nie poraził swą głębią, postaci były nieciekawe a akcja rozwijała się nader ospale.

Zamysł całej serii „Artefakty” wydaje się jak najbardziej chwalebny. Sama „Trawa” zebrała zresztą komplet bardzo przychylnych recenzji. I trzeba powiedzieć – powieść Tepper ma w sobie to coś. Coś, co sprawia, że po przeczytaniu kilku rozdziałów ma się ochotę odłożyć książkę na półkę, a potem czym prędzej o niej zapomnieć. Sam początek brzmi jeszcze obiecująco – barwna sceneria, dosyć sympatyczna postać Dimity, zagadka w tle. Czytelnicze zainteresowanie szybko jednak ustępuje znudzeniu.

Akcja powieści wlecze się wręcz niemiłosiernie powoli, w dodatku obfituje w rozwiązania, które każą wątpić w inteligencję bohaterów oraz to, czy autorka głębiej zastanowiła się nad kreacją świata przedstawionego.

Oto w dość odległej przyszłości, w której ludzie skolonizowali szereg planet, pojawia się tajemnicza zaraza. Władająca Terrą Świętość (rodzaj kultu i zarazem organizacji politycznej) zaprzecza istnieniu śmiertelnej choroby, jednocześnie jej wysoko postawieni przedstawiciele usiłują szukać lekarstwa. Wydaje się, że od plagi wolna jest planeta zwana Trawą. Mieszkający tam arystokraci (zwani bonami) nie życzą sobie jednak ingerencji z zewnątrz, tudzież prowadzenia badań nad ich światem. Kiedyś zgodzili się jednak, by Świętość założyła na planecie klasztor, w którym mnisi prowadzą badania archeologiczne w ruinach miasta należącego do wymarłej rasy Arbaiów. Co więc robi hierarcha Świętości? Pomyśleliście może, że wraz z kolejną grupą zakonników wysyła również kilku lekarzy w przebraniach wraz z zakamuflowanym sprzętem medycznym? O nie, to by było za proste.

Zamiast tego hierarcha deleguje tam swojego siostrzeńca w charakterze ambasadora. Rzeczony siostrzeniec wraz z żoną zostają poinformowani, że misja jest ściśle tajna, tak że ukrywają prawdziwy cel przybycia na Trawę nawet przed własnymi dziećmi. Równocześnie Świętość wysyła do bonów list, w którym wprost pisze o zarazie i prosi o pomoc. Na misję mającą ocalić ludzkość państwo Yrarier zabierają swoje dzieci, kochankę pana domu, dwóch księży-spowiedników, sześć koni (bo podobno arystokraci lubią polować, więc ludzie umiejący jeździć konno powinni łatwiej się z nimi zintegrować) i ani jednego naukowca.

Już na miejscu Marjorie Yrarier z wielkim zapałem zajmuje się urządzaniem nowej siedziby (szczegółowo omawiając z miejscowymi rzemieślnikami kolorystykę wnętrz i rodzaje tkanin na zasłony oraz obicia), a potem organizowaniem balu. Wysłannicy Świętości szybko zauważają, że na planecie istnieje podział na kosmoport i kilkanaście rozrzuconych na dużym obszarze posiadłości ziemskich. Mieszkańcy kosmoportu są otwarci na obcych, chętni do współpracy, mają też swoje szpitale, tudzież słynną nie tylko na ojczystej planecie mikrobiolog. Bonowie zaś nie mają pojęcia o niczym poza własnymi tradycjami. Znów można by zapytać – co w takim razie robią nasi przyszli zbawcy ludzkości? Otóż zamiast skontaktować się z lekarzami z miasta, ze wszystkich sił starają się przypodobać bonom. Nie wiem, wyobrażają sobie, że któregoś dnia, na podwieczorku, jakaś dama, strzepując okruszek z falbanki sukni, oznajmi „ach tak, w kwestii tej zarazy, której u nas nie ma i wobec której nauka XXXI [1] wieku jest bezradna, przypadkiem wiemy, co ją powoduje i jak ją leczyć”? Oczywiście, jak słusznie kiedyś zauważono, głupota ludzka jest niezmierzona, zaś nepotyzm prowadzi do sytuacji, gdzie ważne stanowiska otrzymują ludzie niekompetentni. Tyle że jak sięgam po utwór SF, zasadniczo oczekuję opowieści o jednostkach inteligentnych, poszukujących, stawiających czoło wyzwaniom.

Rozmaitych głupot znalazłoby się w „Trawie” więcej: antyutopijny opis zmagającej się z przeludnieniem Terry (gdzie nielegalna jest antykoncepcja i aborcja, ale „nadmiarowym” ludziom odmawia się edukacji i opieki medycznej, a w razie zajścia w ciążę bądź spłodzenia potomka odstrzeliwuje się ich na miejscu) okraszony stwierdzeniem „na Terrze (…) [władze] utożsamiały się z judeochrześcijańskim dziedzictwem”, wyprawa ratunkowa, na którą bohaterowie wyruszają bez porządnej broni, tajemnicze nieodcyfrowane przez kilkadziesiąt lat pismo Arbaiów, którego odczytanie (w ciągu kilku godzin) jest możliwe po tym, jak jedna z postaci rzuca uwagę na temat konkretnego znaku, to, że członkowie wyżej wzmiankowanej wyprawy czekają owe parę godzin, bo a nuż stare zapiski sprzed tysięcy lat dostarczą informacji potrzebnej dla ocalenia osoby porwanej przez kogoś zupełnie innego… Tepper postanowiła też na końcu wyjaśnić pochodzenie plagi, jej rozprzestrzenianie się tudzież… biochemię powodującego ją wirusa. Wyjaśnienia te swoją bzdurnością doprowadziły mnie do stanu wrzenia, tak iż napisałam na ten temat osobny artykuł (w zakładce „Pozostałe artykuły”). Nie da się ich nawet obronić odrębnością świata powieści, ponieważ są wewnętrznie sprzeczne.

Nierzadko utwór literacki ratują przekonujące postaci. Te wykreowane przez Tepper są szablonowe. Roderigo Yrarier jest arystokratą, ciągle potrzebującym potwierdzać swą męskość, porywczym, zazdrosnym, narzekającym na oziębłość żony i pocieszającym się w ramionach kochanki. Ta zaś jest typem kociaka, kobietą dbającą głównie o urodę, uwielbiającą kolor różowy oraz błahą paplaninę. Syn Roderiga, Anthony, to łagodny maminsynek, będący osłodą życia Marjorie. Córka, Stella, jest kapryśną, upartą nastolatką, budzącą w matce ciągłą irytację. Choć pani Yrarier często krytykuje dziewczynę, ona sama pojawia się rzadko i zaledwie kilka razy czytelnik uzyskuje wgląd w jej myśli (w jednym z tych przypadków bohaterka snuje fantazje erotyczne na temat przystojnego młodego szlachcica, więc trudno wywnioskować coś więcej na temat jej charakteru). Są też księża – konserwatywny Sandoval, ciągle napominający Marjorie, ale patrzący przez palce na ostentacyjny romans jej męża, a także bardziej postępowy, młodszy James. Bonowie przewijają się zazwyczaj na dalszych planach, ich portrety psychologiczne w zasadzie nie są rozbudowywane. W części przypadków ma to uzasadnienie fabularne. Dimity i jej brat, którzy wydawali się potencjalnie ciekawi, pojawiają się na kartach powieści bardzo rzadko. Są też mnisi z klasztoru, spośród nich może jeden jest choć odrobinę „jakiś”.

Pierwsze skrzypce gra wspominana już Marjorie Yrarier, perfekcyjna pani domu, ze wszystkich sił starająca się (do czasu) spełniać oczekiwania innych. To właśnie jej przemyślenia, czy może raczej skargi i utyskiwania na najbliższych, stanowią lwią część „Trawy”. Nieustannie sfrustrowana, wyniosła (w jej pierwszej rozmowie z mieszkańcem „Trawy” pojawia się półstronicowy akapit, w którym kobieta wyjaśnia, jak należy ją odpowiednio tytułować), starająca się na siłę być pobożną katoliczką, bohaterka wzbudza niechęć zamiast współczucia.

Wydaje się, że Marjorie nie umie wejść w przyjazną relację z ludźmi, bliskie są jej jedynie konie (ulubiony jej wierzchowiec to wałach o imieniu Podległy). Jest przy tym hipokrytką – zakochanemu w niej człowiekowi potrafi długo i ostro opowiadać o małżeńskiej wierności oraz zasadach moralnych, by parę dni później przeżywać uniesienia z kudłatym stworem. To znaczy, z przedstawicielem obcej rasy inteligentnej, więc tytułową zoofilię należałoby chyba zamienić na ksenofilię. Tylko jeżeli bohaterkę podniecił kontakt z obcym, postrzeganym jako (tak przynajmniej wywnioskowałam na podstawie dość skąpego opisu) coś pomiędzy lotokotem a diabłem tasmańskim (do pełni obrazu należałoby jeszcze dodać bujną grzywę oraz fioletowe futro), to ja się naprawdę zastanawiam nad upodobaniami Marjorie. Zwłaszcza, jeśli w innym miejscu czytamy taki oto fragment poświęcony jeździe konnej: „nie kłopotała się z jego osiodłaniem (…) połączy ich więź intymniejsza od każdej, jaką znała. Nie chciała, by cokolwiek oddzielało ją od jego skóry.”

Oprócz wątku zarazy, wątek wyzwolenia bohaterki spod społeczno-religijnej presji wydaje się najbardziej wyeksponowany. Z potulnej żony Marjorie zmienia się w kobietę pragnącą oddać się i całkowicie otworzyć przed „Nim” (jak nazywa swego nowego fioletowego przyjaciela). Swoją drogą, coraz bardziej mnie dziwi: niby utarło się, że mężczyźni „myślą tylko o jednym”, a tymczasem – przynajmniej w dziedzinie SF – to kobiety ciągle poruszają temat seksualności.

Skoro więc nie fabuła i nie postaci, to może przemyślenia? Wydaje się, że Tepper chciała napisać ambitną SF, poruszającą kwestie społeczne i religijne. Te niestety nie wypadają ani ciekawie, ani świeżo, ani nawet nie zostały jakoś szczególnie wdzięcznie ujęte. Rozważania na temat religii są płytkie i mało odkrywcze. Oprócz wątku „osobistego”, czyli Marjorie żyjącej w ciągłym strachu przed grzechem, oraz jej obaw, że plaga jest karą boską, pojawiają się też w kontekście obcych. Jednakże problem z przekładalnością chrześcijańskiej etyki na życie obcej rasy, w swoim rozwoju osobniczym przechodzącej przemianę pokoleń, został już poruszony – i to o niebo lepiej – we wcześniejszym o kilka lat „Mówcy umarłych” Orsona Scotta Carda [1] (w cyklu o Enderze występuje też motyw kosmicznej zarazy, w tomie drugim znalazły się także naprawdę poruszające wątki obyczajowe).

Świat przedstawiony niby jest kolorowy, jednak to nie wystarczy. W „Oku czapli” (które akurat uważam za jedną ze słabszych powieści Le Guin) pojawiają się opisy jednego gatunku rośliny oraz dwóch gatunków zwierząt, ale są na tyle dobre, że pisarce udaje się za ich pomocą przekonać czytelnika o egzotyce i odmienności flory i fauny obcej planety. Sprawić, że rozumie się, dlaczego ludzcy osadnicy czują się na niej obco. Tepper rozwodzi się nad swoją wielobarwną trawą, jednak zamiast mnie porwać, lektura skłoniła do rozważań nad nikłym prawdopodobieństwem wykorzystywania całej palety barwników przez tutejszą roślinność. Dan Simmons w „Hyperionie” opisywał Templariuszy latających po kosmosie na ogromnych drzewach i udało mu się tę wizję „sprzedać” czytelnikowi – rzecz więc zapewne w stylu, w umiejętności odmalowania najbardziej nawet szalonych pomysłów.

Tymczasem język i sposób narracji nie powalają na kolana: „chociaż nie obowiązuje nas religijna wierność Świętości, udzielamy jej nieszczerego poparcia z innych względów. Główną siedzibą Świętości jest Terra, którą uznajemy za centrum kontaktów dyplomatycznych…” (i tak dalej przez pół strony bonowie Trawy wyjaśniają sobie wzajemnie własne motywacje), „w jego brzuchu kłębiły się drwiące jaszczurki”, „ślepia wierzchowców przypominały płonące czerwone kule” (żeby nikt nie miał wątpliwości, że są złowrogie i niebezpieczne, w fantasy to by jeszcze uszło, ale w SF…), „duże skrzydła o kolorze i woni melonów powoli biły pomiędzy pniami (…). Liście ocierały mu się o twarz, wydzielając słodkie soki (…). Powoli przesuwał się wśród gałęzi (…) pieszcząc gałęzie placami, kochając je stopami” (?).

A na koniec pamiętna scena, bo czuję, że ktoś jeszcze powinien pocierpieć:

„Potężne ramiona pod nią delikatnie się poruszyły. Samiec. Niewątpliwie samiec. Dumny i śmiały. Kroczy po męsku. Porusza głową, tu i tam. Samiec (…) Nowa wizja. (…) Wyidealizowana Marjorie, tańcząca na niskiej darni (…) pośród falistych, zmysłowych cieni (…) Samica. Tańcząca. (…) „Niebezpieczny” – szepnęła w duchu. – „Groźny.” Niebezpieczny. Tak. Groźny. Tak. Tajemniczy. Cudowny. Straszliwy. Potężny. Jego skóra przemawiała do niej tak samo jak skóra koni. (…) Zderzenia umysłów (…) Szerokie szczęki zamykają się i ją przytrzymują, łagodnie, jakby pieściły. (…) Tylko doznania. (…) Czyjaś obecność, która unosi się nad nią, gotowa i zdolna do zadania ciosu. Ona jest ofiarą. (…) Zauważa Go. Zmysłowe wysunięcie pazurów (…) falowanie trzewi, grzmot serca. (…) Pazury jej dotknęły, delikatnie, przesuwając się po nagim ciele jak paznokcie, niosąc doznania i drżenie. Niebezpieczny. Niebezpieczny. Krawędź jego języka musnęła jej obnażone udo, sunąc jak wąski płonący wąż prosto do jej krocza (…). Wąż uniósł ją i zabrał daleko stąd. Dotarła do drzwi zbudowanych z ognia, a On zaprosił ją do środka, ale bała się i nie chciała wejść…”

To ja już wolę Bellę Swan i jej palpitacje na widok Edwarda. A już na poważnie – powyższy fragment, wyglądający na zapis kiepskiej fantazji erotycznej, nie tylko wpisuje się w trend „och, jest taki groźny, a tak mną zachwycony”, który później (powieść została napisana pod koniec lat osiemdziesiątych) przeżyje swój rozkwit, ale też każe się zastanowić, dlaczego autorka uważa, że do osiągnięcia porozumienia z inną formą inteligentnego życia konieczne jest „skonsumowanie” tej relacji.

W wielu recenzjach „Trawy” powtarza się hasło „kobieca fantastyka”. Tyle że w złym guście. W ramach uzasadnienia oceny, gdyż zauważono, że wszystko krytykuję, a nie wystawiam noty najniższej: te zwykle rezerwuję dla „wybitnych” okazów antytalentu pisarskiego. Tepper nie pisze aż tak źle, język, choć nieciekawy i sporadycznie „okraszony” kwiatkami, da się czytać bez rwania włosów z głowy, postaci nie wydają się nieprawdopodobne, a narracja nie jest chaotyczna. Ale nie ma w „Trawie” niczego zajmującego, porywającego, wzbudzającego podziw dla wyobraźni autorki.

Przyznam, że zostałam mocno zniechęcona do „Artefaktów”. Jeśli tak mają wyglądać te niedocenione perełki, to ja podziękuję.

[1] Tak zrozumiałam, aczkolwiek nie jestem pewna datowania.

[2] Rozważania, czy małe matki (czyli pokolenie pozbawionych rozwiniętego mózgu samic, służących w zasadzie jako inkubator na jaja, w dodatku zjadanych od środka przez wykluwające się osobniki) mają duszę, były kapitalne. Dodam też na marginesie, że w przypadku ludzi to poniekąd kwestia nomenklatury, bo jeżeli w przypadku dwukomórkowego ziarna pyłku dochodzącego do stu metrów wysokości eukaliptusa mówi się w literaturze, jako o „zredukowanym przedroślu męskim”, czyli traktuje owo ziarno pyłku jako osobne pokolenie, to plemniki można by również nazywać pokoleniem haploidalnym. A nikt jakoś nie zastanawia się nad tym, czy mają one duszę.

PS. Na wypadek, gdyby moja recenzja wzbudziła chęć przekonania się na własne oczy, ile warta jest powieść Tepper, przed wydaniem pieniędzy proponuję przeczytać więcej niż sam zaprezentowany w Internecie początek.

Z całej trylogii MAG wydał do tej pory jedynie tom pierwszy, choć kolejny pojawiał się w zapowiedziach. Sama nie mam najmniejszej ochoty kontynuować znajomości z twórczością Tepper.